poniedziałek, 4 maja 2015

Diez dias en la España...

... czyli o tym, jak Tiga i jej przyjaciele pojechali nad Morze Śródziemne.



Piątek, 24 kwietnia 2015, godzina 13:00


    Pod szkołą zjawia się autokar, a pod autokarem robi się mrowisko ludzi. Wszyscy latają z walizkami, torbami, pakują się do autobusu, wpadają na siebie, witają, szukają kolegów z klas. Po dłuższych tłumaczeniach, ustalaniu, że już wiemy jak chcemy siedzieć i że nie będziemy się nigdzie przesiadać, zajęliśmy obiecaną nam tylną część pojazdu. Po godzinie 14 wyruszyliśmy z naszego Plastyka w stronę hiszpańskiej miejscowości Blanes. Po drodze mieliśmy dotrzeć do Avignon i przenocować w tranzytowym hotelu F1.
    Podróż do Francji zaczęła się nie bez problemów - przed granicą stanęliśmy na stacji kontrolnej Man Trucks & Buses (jako, że jechaliśmy Neoplanem, który był do niedawna zależną od Mana fabryką, dziś jest już zdaje się nieistniejąca). Wszyscy zaniepokoiliśmy się, kiedy wjechaliśmy na kanał. Okazało się jednak, że nic złego się nie działo, jedynie parkowaliśmy na chwilę tak, żeby nikomu nie przeszkadzać - kierowca poszedł odebrać jakąś długą paczkę, którą podejrzewam o bycie wycieraczkami.
    Nasz odrzutowiec pojawił się w Zgorzelcu około godziny 22:00. Miał to być parunasto minutowy postój, przedłużył się do nieco ponad godziny - pani pilot nie dała rady pojawić się wcześniej. Kiedy już zgarnęliśmy naszą panią przewodnik, pognaliśmy przez Niemcy w stronę Avignon, w tym pokonując 2050 metrowy tunel, znajdujący się niedaleko za granicą.



Sobota, 25 kwietnia 2015, godzina 6:00

    Obudziłam się całkiem sama z siebie, nawet wyspana. Cały autobus smacznie chrapał, więc miałam ciszę i spokój do rozejrzenia się, gdzie jesteśmy. Byliśmy w moich ukochanych rejonach Niemiec - przejeżdżaliśmy akurat nieopodal Stuttgartu i Karlsruhe. Niestety, nie przejechaliśmy przez żadne z nich, autostrada skrzętnie omijała wszelkie miasta i mieściny.
    Około godziny 11:00 autobus nieco się ożywił - gimnazjaliści się przebudzili i zaczął się jeszcze nieco półprzytomny szmer rozmów. Czas umilała mi muzyka, książka "Głośno jak diabli: historia metalu bez cenzury" i co jakiś czas bawiłam się w paparazzi, gwałtownie podrywając aparat i strzelając kolejne ujęcia. Połowa zapewne zostanie odrzucona, kiedy je przejrzę, posegreguję i niektóre wyedytuję (mój aparat miał pewnego dnia tendencję do prześwietlania jakichś 700 zdjęć...). Ale mimo wszystko muszę tu uchylić czoła dla zasłużonej w rodzinie lustrzanki Nikon D50 - mającej już jakieś 12 lat, z prawie nie działającą auto-ostrością - cały wyjazd służyła mi dzielnie i nie zawiodła mnie bateryjnie, co dla tak wiekowego akumulatora jest sensacją.
    Największym mankamentem, jaki mnie prześladował przez pierwsze 4 dni to brak kontaktu z domem i przyjaciółmi w Polsce. Wiadomo, internetu w autobusie nie było, ale co gorsza, inteligentne Tydziątko nie doładowało sobie konta przed wyjazdem. Na szczęście poratował mnie Adrian, żebym mogła poprosić rodziców o doładowanie konta, gdy już byłam w Hiszpanii. Ale o tym za moment.
    Jeśli chodzi o obserwacje przejazdowe przez Niemcy i Francję - pełno ciężarówek z Polski. Poza tym, Francuzi faktycznie nieprzychylnie patrzą na turystów z zagranicy. Ale w obydwu krajach widoki są piękne. A dowody tego będą później.
    Około godziny 18:00 dotarliśmy do Avignon - a że kolacji w hotelu nie przewidziano - mieliśmy 2h na wstępny, dowolny spacer małymi grupkami po rynku i jego okolicach. Mówiąc rynku, mam na myśli plac przed operą i ratuszem, oraz przylegające do niego ulice i uliczki. Urok tych uliczek, małych, krętych i wyłożonych ślicznymi, wielokolorowymi płytami mieliśmy poznać dopiero następnego dnia. Jednakże już w czasie pierwszego spaceru ujął mnie urok tego miasta, przepiękny widok zamku papieskiego w pomarańczowym, wieczornym słońcu oraz... bagietki!




Niedziela, 26 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Wieczór i noc przebiegły spokojnie w hotelu F1 w Avignon. Śniadanie było skromne i dość spiesznie spożywane, ale miłe. Wyszłyśmy na dwór, choć trochę kropiło, na drewniane stoły przed wejściem. Moja szklanka ciepłego (niedługo, bo szybko wystygło) mleka i bagietki z miodem cudownie komponowały się z klimatem dookoła. Poza tym, to było wreszcie coś normalnego, a nie tylko bułki i 7 daysy w głośnym autobusie. Po śniadaniu wybraliśmy się do pokoi zebrać walizki i znów wpełzliśmy do autokaru - ruszyliśmy na podbój centrum Avignonu.
    Pałac, czy jak kto woli zamek, ewentualnie, jak ja bym to nazwała - gigantyczny kompleks kościelno - obronny, robi proporcjonalne do swojej skali wrażenie. Jest nieziemski, odrealniony, przenosi w czasie. Idąc ulicami pod murami obronnymi ma się wrażenie, jakby znów był XII czy XIII wiek. Nie tyle przez licznych artystów ulicznych, poprzebieranych za błaznów i mimów rodem ze średniowiecza - po prostu klimat tego miejsca jest sam w sobie potężny.
    Następnie ruszyliśmy do ogrodów. Przed obejrzeniem zamku zapomniałam jeszcze dodać, że znów zrobiliśmy rundkę po uliczkach, najpierw samodzielnie, a potem z panią przewodnik. Kiedy już zwiedziliśmy miasto i obeszliśmy zamek (szkoda, że nie byliśmy wewnątrz ani zamku, ani katedry, która jest remontowana), mieliśmy godzinę czasu wolnego w ogrodach przypałacowych. Obfotografowałam panoramę miasta, gołębie i kaczki. Potem przeszliśmy się murami do baszty stojącej niedaleko słynnego mostu, a potem do autokaru. Ruszyliśmy znów, a ok. godziny 19:00 byliśmy już w hotelu w Blanes. Zjedliśmy kolację, po czym poszliśmy na promenadę przywitać morze.
    To było z resztą potwierdzenie, że Wysoki Hrothgar istnieje nie tylko w Skyrim, ale w naszym świecie również. Nad morzem unosiła się gęsta, niska chmura, która zasłaniała czubek góry zamkowej nad plażą. Góra ta posiada wiele skrótowych schodów, żeby nie trzeba było chodzić asfaltem. Normalnie Wysoki Hrothgar!


Poniedziałek, 27 kwietnia 2015, godz. 7:30


    Pobudka, o 8:30 śniadanie. Tu zatrzymam się na moment nad stołówką hotelu Costa Brava. Na śniadania przeważnie jadłam ten sam zestaw, jako, że był chyba najfajniejszy - miska jogurtu truskawkowego, wymieszane z tym jogurtem kakaowe płatki śniadaniowe, do tego bagietka z czymś w stylu nutelli, szklanka mleka lub soku jabłkowego (który był tak mocny i aromatyczny, że pierwszy raz trudno mi było wypić pełną szklankę) a na deser pyszna, mała piaskowa babeczka zalatująca cytryną. Na kolacje zazwyczaj ryba, bardzo dobrze przyrządzona z resztą, chociaż niezbyt mocno przyprawiona. Do tego frytki, surówki i sałatki przeróżne.
    Poniedziałkowe wyjście było dosyć luźne, poszliśmy najpierw na promenadę, około 10 rano. Odbywał się cotygodniowy targ. Kupiłam przecudowną chustę, zegarek kieszonkowy stylizowane na te sprzed wielu lat, otwierany guzikiem i przeznaczony do noszenia na łańcuszku przy garniturze. Potem dorwałam jeszcze pierścionek z oczkami i naszyjnik z gwiazdką. Ogółem, trochę zaszalałyśmy z dziewczynami, bo było tam mnóstwo świecidełek. Ale to i tak pikuś przy niebieskiej szmince Ani, która po potarciu zmieniała kolor na jasny róż.
    Potem wybraliśmy się na ów "Wysoki Hrothgar", górę zamkową, która była już całkowicie widoczna. Niebo było całkiem pogodne, deszcz nadszedł dopiero około 14:30, kiedy kończyliśmy zwiedzanie ogrodu botanicznego. Byliśmy tam jakieś 2 godziny i było na prawdę magicznie. Piękne miejsce, a do tego piękne widoki z tarasów na klifach. No i sesje zdjęciowe bezczelnych totalnie mew, które nie bały się nas ani trochę.
    Potem mieliśmy czas wolny, co wiązało się z tym, że do godziny 18:00 robiliśmy co chcieliśmy, chodziliśmy gdzie chcieliśmy, z kim chcieliśmy. Zrobiłyśmy z So i Kasią rundkę po okolicach hotelu. Żeby opisać, gdzie byłyśmy, lepiej byłoby powiedzieć - a gdzie nas nie było?
    Wieczorkiem kolacja o 19:30 i potem spacer nad morze, na którym mnie nie było, bo zaczął łapać mnie katar. Postanowiłam, że skoro płyniemy następnego dnia statkiem, lepiej się nie narażać na przeziębienie. Jak się potem okazało, dobrze zrobiłam.




Wtorek, 28 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Ze względu na wczesny czas wypłynięcia statkiem do Tossy de Mar, wstaliśmy wcześniej niż poprzedniego dnia i zjedliśmy śniadanie o 8:00. O 10:00 już staliśmy na brzegu i czekaliśmy, aż statek zwany Neptunem zacumuje na brzegu. Emocje były nieziemskie - bujało jak cholera, ale było bardzo zabawnie. Biegaliśmy ledwo utrzymując równowagę od dzioba aż po tył, śmiejąc się w głos. Co prawda, gdy stawaliśmy i bujało na boki na metr w dół i następne 2 metry w górę, to trochę muliło - ale i tak nie było źle. Płynęliśmy coś pomiędzy godziną a półtorej, po czym wyszliśmy na kamienistą plażę Tossy de Mar.
    Zwiedzaliśmy najpierw przede wszystkim ruinę kościoła gotyckiego i zamek, potem zeszliśmy w dół i mieliśmy mnóstwo czasu na chodzenie po okolicach tamtejszej promenady. Znów nachodziliśmy się po sklepach, po czym na dosłownie godzinkę, może mniej - wylegliśmy na plaży. Potem przeszliśmy miasteczko w poprzek idąc w stronę dworca autobusowego, skąd autokar miał nas odebrać. Po drodze zwiedziliśmy pozostałości rzymskich budowli, które były prawdopodobnie magazynami na żywność. Mury się raczej nie zachowały, ale można było podziwiać piękne mozaiki na posadzkach. Wracając przejeżdżaliśmy przez Lloret de Mar, które mieliśmy zdobywać następnego dnia. Ok. 16:00 byliśmy już w Blanes i poszliśmy jeszcze się pokąpać w morzu, poleżeć i pochodzić po plaży. Standardowo o 19:30 była kolacja, a potem czas wolny do 21:00.




Środa, 29 kwietnia 2015, godzina 7:30

    Pobudka, śniadanie o 8:30 i tzw. plażing. Wylegiwaliśmy się do południa na słońcu, a ok. godziny 15:00 byliśmy już na Lloret de Mar.
    Jedno, co mnie zawiodło, to zimny i nieprzyjemny wiatr, który zaraz po naszym przyjeździe sprowadził krótki deszcz. Byłam w sukience i rozgrzana po przedpołudniowym opalaniu zmarzłam tam okrutnie. Do tego weszliśmy na taras widokowy obok starej baszty, więc wiało podwójnie. Po zdobyciu wzgórza z tą właśnie wieżą zeszliśmy w dół na główną ulicę. Nie tylko ja uważałam, że Llloret to takie europejskie Las Vegas - pełno klubów, kasyno na kasynie i pełno hoteli 4 i 5 gwiazdkowych, które kontrastują z drugą stroną ulicy, na której są różne dyskoteki poobklejane plakatami i ogłoszeniami. Około godziny 19:00 autokar zabrał nas z głównej ulicy z powrotem do Blanes.




Czwartek, 30 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Barcelona, Barcelona - o godzinie 11:00 już byliśmy zwarci i gotowi, wyruszyliśmy na przystanek autobusowy niedaleko hotelu i po jakichś 15 minutach byliśmy już w naszym odrzutowcu w drodze do stolicy Katalonii. Około 12:30 byliśmy już na miejscu. Wysiedliśmy w centrum i ruszyliśmy pod najsłynniejszy kościół w Hiszpanii.
    Sagrada Familia robi wrażenie nawet na zdjęciach z pocztówek, a co dopiero na żywo. Zamurowało mnie i nie wiem, co było bardziej piorunujące - skala i wielkość tego całego budynku, czy przepiękne detale i ogólny wygląd. Mieliśmy godzinę na terenie wokół kościoła, do środka niestety nie wchodziliśmy. Chociaż tłok przy wejściu i wewnątrz był taki, że chyba trochę przestaję tego żałować... Przeszliśmy się dookoła robiąc mnóstwo zdjęć, bo na prawdę, brak uwiecznienia tego byłby błędem. Potem poszliśmy do sklepu, kupiłam pocztówki z Sagradą i Casa Mila, oraz jaszczurczy zestaw - bluzkę z napisem "Barcelona Gaudi" i piękną, kolorową jaszczurką, oraz stalowy breloczek z niebieskim paszczurem. Potem zebraliśmy się pod kościołem i znów wskoczyliśmy do autokaru, by wysiąść po 20 minutach pod bramą Parc Guell.
    Parc Guell zwiedzaliśmy jakąś godzinę, było na to mało czasu. Widzieliśmy jaszczura, ławkę i salę hypostylową, ale to ogólnie była większość całego pobytu tam. Mieliśmy napięty plan dnia i nie było mowy o dłuższym siedzeniu tam. Z resztą, było gorąco i średnio mieliśmy ochotę prażyć się na słońcu, a wszystkie miejsca w cieniu były skrzętnie pozajmowane.
    Przejechaliśmy z parku do centrum na av. Diagonal około godziny 16:00. Przeszliśmy się do Casa Mila i Casa Batllo, a potem poszliśmy w stronę pl. Katalońskiego i dostaliśmy 2 godziny na przejście Ramblami do pomniku Krzysztofa Kolumba. Najbardziej chyba niezapomniany był tam chodnik - całą drogę człowiek ma schizowate wrażenie, że jest falowana, bo tak są ułożone i wycięte płyty chodnikowe, które są w 2-óch kolorach. Niektórzy jeszcze próbowali dostać się do Pałacu Guell, ale my z Adrianem nie marzyliśmy nawet o wejściu tam - źle się czułam i mój widok musiał wzbudzać w ludziach lekkie zdziwienie i zmartwienie. Po 18:00 autokar zabrał nas spod placu przy stoczni, by wjechać z nami na taras widokowy i pożegnać z niego Barcelonę.
    Do hotelu mieliśmy wrócić około 20:00, a byliśmy o 21:10 - poślizg konkretny, na szczęście z kolacją na nas zaczekali te 10 minut. Korki w Barcelonie o tej porze były największe, więc postaliśmy sobie w nich trochę. Okazało się, że jednak gdybyśmy pojechali wcześniej - czego nie rozumiałyśmy z dziewczynami, bo wolałybyśmy wcześniej niż w środku dnia - bylibyśmy też w miarę na czas.



Piątek, 1 maja 2015, godz. 7:30

    Pobudka późniejsza, a po śniadaniu wyszliśmy na pożegnanie z Blanes i weszliśmy na szczyt naszego pseudo Wysokiego Hrothgaru, aż do ruin zamku. Problem polega na tym, że nie było to zbyt dobre posunięcie - poszliśmy tam w lekkich ciuchach, zgrzaliśmy się wchodząc w jakimś kuriozalnie szybkim tempie na górę, po czym okazało się, że pogoda jest markotna i spotkaliśmy się z zachmurzonym niebem i nieziemsko zimnym, silnym wiatrem. Teraz przez to prawdopodobnie boli mnie gardło i jestem zachrypnięta. Ale widok faktycznie był bardzo ładny. Potem zeszliśmy na dół i mieliśmy czas wolny od jakiejś 12:45 do późnego popołudnia. Wszyscy się już pakowali, szykowali i denerwowali wyjazdem. Wieczorem było jeszcze dla chętnych "pożegnanie z morzem", czyli kto chciał szedł po kolacji na promenadę. Ja ze względu na zaczynający się ból gardła nie poszłam, ale za to zdążyłam się spakować wieczorem na spokojnie.



Sobota, 2 maja 2015, godz. 7:00


    Szybkie ogarnięcie, śniadanie, pakowanie do autobusu i ok. 11:00 wyjechaliśmy spod hotelu Costa Brava w Blanes w dwudniową podróż do domu. Po drodze znów było wesoło, więc dość żwawo nam ta podróż minęła. Zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Salvadore Dali w Figueres, a potem pożegnaliśmy Hiszpanię i wjechaliśmy do francuskiej Langwedocji. Około godziny 21:00 zakwaterowaliśmy się w kolejnym tranzytowym hotelu F1 za Lyonem.



Niedziela, 3 maja 2015, godz. 6:30


    Pobudka wcześnie, śniadanie od 7:00, a na 8:00 wszyscy już być w autobusie i mieć popakowane walizki. Oczywiście poślizg był, ale jakieś 20 minut, po czym ruszyliśmy już bezprzystankowo do Polski. Granicę francusko-niemiecką przekroczyliśmy koło 15:00 albo 16:00 (wybaczcie, mindfuck potrasowy), a ok. 22:30 byliśmy już w Zgorzelcu. Zostawiliśmy panią przewodnik, a cały autobus starał się spać i korzystać z tej możliwości, bowiem okazało się, że mieliśmy być w Kielcach później, niż zapowiedziano.



Poniedziałek, 4 maja 2015, godz. 00:30

    Ostatni postój na drodze do Kielc. Kierowcy, którzy zrobili z nami te bite 5000 km wysiedli, a do domu odwoził nas kto inny. Wszyscy byli już widocznie zmęczeni kiszeniem się w siedzeniach, ale wizja powrotu do Plastyka o 5:00 nad ranem zamiast 3:00 nad ranem zmuszała do spania. Cali i zdrowi (no, prawie, bo ja i Iza się nieco rozchorowałyśmy) pojawiliśmy się pod szkołą o godzinie 5:30.


    Podsumowując - niezapomniany wyjazd, mający swoje mankamenty, jak każdy. Ale mimo wszystko będzie to jedno z milej wspominanych przeze mnie wydarzeń. Mimo 20 kilku godzinnych jazd autokarem całkiem wygodnie się podróżowało. Zobaczyliśmy w sumie kawał świata za jednym zamachem, zrobiliśmy prawie 5 tys. kilometrów w 10 dni, ja zrobiłam prawie 2800 zdjęć, zwiedziliśmy 5 miejscowości, w tym Barcelonę. Ogółem - fajnie było.

Żegnam się z Wami paroma fotografiami z wyjazdu, a tymczasem zmywam się ze względu na wspomniany mindfuck.
~Tiga



Zachód słońca nad autostradą A4

Niesamowity Pałac Papieski w Avignon

Budynek opery w Avignon

Ni stąd, ni z owąd - budka telefoniczna rodem z Londynu (ogrody przy gotyckiej kaplicy w Avignon)

Urokliwe uliczki Tossy de Mar

Tossa

Morze Śródziemne i plaża w Blanes

No i czy to nie wygląda jak Wysoki Hrothgar? Brakuje jedynie Alduina...


Więcej zdjęć w najbliższych postach :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz