sobota, 13 lipca 2013

Tigi bywają leniwe...

... o czym świadczy cisza blogowa.

Witajcie!

Jeśli ktokolwiek czyta. Tak czy owak - długo mnie nie było, ale sporo się działo. Ostatnie 2 dni lekko przepadły jeśli chodzi o moją jakąkolwiek twórczość, bo byłam znów u Bloody. Ale bynajmniej nie żałuję.

Spotkałyśmy się z Rafaelem, oddałam mu rysunki, które "zamawiał". Sowa się podobała? No i dobrze, chociaż ja nadal uważam, że ją zwaliłam...

Obejrzałam wreszcie Dirty Dancing - zawsze chciałam i jakoś nie miałam okazji. Swoją drogą, po obejrzeniu Czarnego Psa z Patrickiem Swayze w roli głównej, nie sądziłam, że jakikolwiek film z nim spodoba mi się bardziej. A jednak! Niesamowite zakończenie genialnego wieczoru z Bloody, jej mamą, a wcześniej z Rafałem. Najs, najs.

Carolus Rex... Taaak, tak, będzie. Nawet dzisiaj. Ale moment.

Jestem już po wszelakich spoootkaaaniach, badaaaniach, noszeniu papieeeerów - ogólnie, chyba muszę zacząć się przyzwyczajać do faktu, że jestem właściwie licealistką.

Za to urwanie głowy. Bo ruszyło opowiadanie. Piszę razem z Ingą, Wiktorią i Apolonią - zapraszam więc w imieniu swoim i wyżej wymienionych pań na bloga opowiadania Dziki Kot.

Dzisiejsza bitwa Tiga vs. Aga zakończona moją wygraną, choć była to niezwykle bolesna bitwa. Nie, nie zwariowałam. Biję się z psem, ale nie zwariowałam. Po prostu pies lubi bitwy. Uwielbia. W końcu szczeniak... Ale już wyczuwam rewanż, bo Aga nie lubi bardzo przegrywać. Oj, nie nie nie.

Przyglądam się Saxonowi od jakiegoś czasu, konkretnie od marca - powiem szczerze, że pewnie bym się nie przyglądała, gdyby nie urodziny mr. Steve'a Harrisa z Iron Maiden, w którego to urodziny w radiu usłyszałam po raz pierwszy Sacrifice - tak czy inaczej, ekipa Biff Byford i koledzy nieźle sobie radzi. Nadgryzłam ostatnio The Inner Sanctum, Call to Arms, Into the Labirynth, Wheels of Steel i Rock the Nations - dobre krążki, sądząc po tym, czego z nich słuchałam. Chociaż powiem, że po słuchaniu The Inner Sanctum wydawało mi się, że nie znajdę mocniejszych na Call to Arms. Bo o tym drugim nie za pochlebne słyszałam opinie. W ogóle, o ostatnich albumach. Ale wystarczył jeden fragment Call to Arms i szczęka mi do piekła spadła.

Avenged Sevenfold lubią zaskakiwać, żeby nie powiedzieć, że lubią straszyć - nowy album wychodzi już 27 sierpnia! Zbankrutuję... "Hail to the King" już samą okładką budzi kontrowersje - może to tylko ja, ale okładka zieje nawiązaniem do okładki City of Evil. Nightmare mimo wszystko była inna. Mroczna, ale inna, taka surowa... ta jest żywsza. Ciekawa jestem, jak im pójdzie z nowym perkusistą, ponoć znacznie młodszym od nich. Ciekawe. Z nowości muzycznych mogę tylko dodać, że padłam po Out of Hand - utworze z Now What?! Deep Purple. Dobrze, że mój tata poinformował mnie, że ów numer to Deep Purple, bo myślałam, że Black Sabbath. Ciężko, majestatycznie, Hammonda wcale nie jest mało, ale nie słychać go przez te gitary. Niesamowite.

Poza tym muszę przyjrzeć się chyba Rise Against. No i Kingdom Come, ale to mówiłam już jakiś czas temu.


Re-re-recenzja.

Płyta: Karol XII (Carolus Rex)
Wykonawca: Szwedzki baton / Sałaton / Szałason, jak kto lubi nazywać. (Sabaton)
Rok: Znów apokaliptyczny (2012)
Skład: Joakim Broden - wokal, Pär Sundström - bas, Oskar Montelius i Rikard Sundén - gitary, Daniel Mullback - gary... przepraszam, perkusja; Daniel Mÿhr - instrumenty klawiszowe.
Gatunek: Właściwie, to jaki? Bo niby speed metal z power metalem, ale mi tu jeszcze zieje symphoniciem... czyli ogólnie, klasyczny schemat - gatunków tyle, ile pomysłów w głowach muzyków.


Warto wspomnieć, że to ostatnia płyta Sabatonu nagrana w składzie Broden, Sundström, Montelius,  Sundén,  Mullback,  Mÿhr. Bowiem panowie szefowie (pan basista i wokalista) chyba nie za bardzo dogadali się z resztą; być może tamci pili za dużo piwa, albo jedli za dużo batonów... Tak czy owak, zmienili skład, bo gitarzyści, garncarz i klawiszowiec strzelili focha i niedawno założyli własny zespół, będący prawdopodobnie tym, co rozumieli przez Sabaton, a że Brodenowi i Sundströmowi się ta wizja nie uśmiechała, to zrobili sobie czystkę w zespole. Nie wiem, jak brzmi teraz Sabaton na żywo, ale myślę, że nie najgorzej, bo nie słyszę reklamacji odnośnie koncertów... A mogłam być na Szałasonie w tym roku. Aj.


Dominium Maris Baltici - ktoś bardzo mądry (chociaż nie wiem, kto to mógł być...) uznał, że pierwszy numer nie może się zaczynać niemal 30-sto sekundowym intrem i trwać ponad 5 minut. Tak więc ten kawałek jest króciuśkim, pół minutowym wstępem instrumentalnym. Jedynie orkiestra symfoniczna. No i dobrze, bo robi się klimat.

The Lion from the North - "Jestem Papkin, lew północy!". Cóż, nie o Papkinie tu mowa, ale utwór daje kopa na dzień dobry. Wyrzuca z krzesła i pokoju. Chóry, potężna perkusja z basem, galop gitar i klawisze. No i ten głooos! Jestem fanką chrypy Brodena i nic na to nie poradzę. Świetny tekst, genialna sekcja instrumentalna, dobre posunięcie z dodaniem chórów w niektórych miejscach. Wstęp do całej historii. Nawet "Langusty" się miejscami pojawiają. Kto nie czytał tekstu i posłucha - wyczai owe langusty od razu. To akurat efekt tego, co się dzieje, kiedy Szwed dorwie się do angielskiego... W każdym razie - niesamowite refreny, wszystko pędzi, galopuje, a przy tym nie traci na ciężkości. Za wokale i perkusję daję wyróżnienie. No i za bas, który słychać! Breakdown z chórem, perkusją a potem Brodenem - drrrreszcze.

Ogólnie, ta płyta wywołuje ciary u człowieka...

Gott Mit Uns - Bóg z nami... i z Sabatonem twoim. Niesamowicie wesoły, krótki przerywnik między Lwem Północy a następnym utworem. Jest potwornie melodyjnie i skocznie, co do Sabatonu raczej nie podobne... Chwilami zastanawiałam się, czy to nie Helloween. Opowieść żołnierza lub żołnierzy - tak by to można skwitować. Świetny wokal, po raz kolejny... ale przede wszystkim tutaj już jest więcej gitarowej, nota bene świetnej, roboty. Niesamowite "Gott mit uns!" w refrenie. Ogólnie cały czas opiewamy szwedzkie wojska XVII wieku. Usta same otwierają się, by śpiewać. Coś w rodzaju solo... dobre, nie powiem, chociaż z solówką raczej ma niewiele wspólnego. Miło się tego słucha, bardzo miło.

A Lifetime of War - świetna, niezwykle ckliwa a jednocześnie dość ciężka ballada. Zaraz, chwilaaa! Ballada i Sabaton? Coś tu jest nie halo. Może Szałason nie zwykł grać ballad, ale jak już zagrają, to im wychodzi coś genialnego. Tekst, wokal, gitary - trzy gwiazdy tego kawałka. Dość długi, bo prawie 6 minut, co też raczej Sabatonowi się nie zdarza. Niesamowity utwór z genialnymi wstawkami chóru, harmonizacją. Perkusja też niczego sobie. Solooo! Niezwykle klimatyczna solówka. Ogólnie, nic dodać nic ująć. Kontrastowo, mocno, z uczuciem. Na prawdę, chylę czoła przed Sabatonem za ten utwór.

1648 - zaczyna się po staremu... glory memory i przetwory. Tym razem o Pradze. O bitwie. O zdobywaniu miasta. Nie znam za dobrze historii Karolinów i Karola X, ale tyle można wywnioskować z tekstu... Bardzo dobre, agresywne gitary. Świetny wokal... Powtarzam się. Perkusja tutaj jakby ożyła, bo na A Lifetime of War była troszkę śnięta... Tu się robi gorąco. Robi się obrazowo - człowiek widzi płonące miasto, oblężenie. Lecimy szybko i gwałtownie, na złamanie karku, byle by przeskoczyć do dość klimatycznego Carolean's Prayer.

The Carolean's Prayer - zaczyna się kościelnymi organami, ale ogólnie to robi się potem z deka ciężko. Choć zwrotki są spokojne, bas, perkusja i wokal, nota bene (jak zwykle) świetny. Taka wręcz armijna pieśń, myślę, że armia Karola XII by się nie powstydziła śpiewać tego w czasie marszu... Mocne refreny kontrastowane kolejnymi spokojnymi zwrotkami. Piękna pieśń o królu i jego wojskach. Ot co. A to solo... no cóż, jak zwykle świetna robota. Ogólnie - ciężko jest recenzować na prawdę dobre, tak jak ta, płyty... bo do czego się tu przyczepiać? 

Carolus Rex - oj, robi się groźnie. Początek mroczny, potem perkusja. Przypomina mi to monolog Karola XII. Król uważa się za niezależnego, nie będzie nikomu niczego ślubował i składał przysięgi, nie jest królem z woli Kościoła i ludzi - wierzy, że jest wybrańcem Boga. No i dobra, niech mu będzie... Ale tego refrenu, stąd na pewno już nie powstydziłaby się śpiewać ŻADNA armia. Najlepszy utwór na płycie, najbardziej majestatyczny, ciężki. Na oczy widzę maszerujące wojsko, za jadącym na kasztanowym wierzchowcu Karolem XII. Dat wokal. Dat cholernie klimatyczne solo. Umarłam, niech mnie ktoś pozbiera z podłogi...

I was chosen by heaven.
Say my name when you pray.
To the skies!
See Carolus rise.


With the lord my protector.
Make them bow to my will.
To the skies!
See Carolus rise.


Killing Ground - galopujemy? Niech i tak będzie... Kontrast dla Carolus Rex, które przytłacza słuchacza swoim geniuszem i potęgą. Melodyjnie, żwawo, już nawet trochę lżej, chociaż ma swoją siłę i ma swój urok. Z drugiej strony, po usłyszeniu poprzednika, nic już człowieka przez najbliższe 2 utwory nie zdziwi. Tak czy owak, dość ciężko jeśli chodzi o wokal, dużo chrypy, ale i próby lżejszego śpiewania są. Znowu opiewamy siłę i potęgę wojsk szwedzkich - "Nawet jeśli się poddasz, obróć się, nigdy nic cię nie ocali". Najfajniejszy jest breakdown "
See the Caroleans standing tall, all for one and one for all...". Solo lekko nawiedzone, ale na prawdę dobre. Podoba mi się.

Poltava - Nie wiem czemu, ale za tym utworem nie przepadam... może inaczej - jest dobry, tylko ja albo chcę cofnąć się do Carolus Rex, albo chcę przewinąć do następnej ścieżki. Ta jest ciężka i agresywna i wcale nie jest zła. Dobry tekst, traktujący o porażce Szwedów w bitwie pod Połtawą. Dobre solo, wokale, gitary. Nie jestem fanką tego utworu, choć jest bez zarzutu. Trzeba samemu posłuchać...

Long Live the King - nie, bynajmniej nie Helloween. Świetny utwór, jak gdyby pożegnanie Karola XII po jego śmierci w oblężeniu twierdzy Fredrikshald. Płacze i żale ludu po śmierci władcy - absolutnego, ale bądź co bądź, coś tam dla nich zrobił. Piękny refren, niesamowity. Ogólnie, cały utwór, pod względem gitar, wokalu, chóru, harmonizacji... Niesamowity utwór rozważający śmierć Karola, w jaki sposób do niej doszło, kto się do tego przyczynił - wrogowie czy własne wojsko. Piękny utwór, zaraz po Carolus Rex - drugi najlepszy tutaj.

Ruina Imperii - po szwedzku, to i niewiele z tego wiadomo, przynajmniej dla takich szaraczków jak ja. Ogólnie - choć po tytule można wywnioskować, że utwór traktuje o tym, jak rozpadło się wielkie imperium Szwedów, budowane przez cały XVII wiek. Ale! Jakie gitary! To jest dopiero moc. Zaraz za poprzednikiem albo równo z nim. Niesamowite chóry, wokal, gitary przebijają wszystko. Perkusja też niczego sobie. Koniec!

Ocena ogólna? Ile my tam mamy utworów... 11... Tak gdzieś 10/11. Choć, gdybym liczyła posiadany bonus - cover Status Quo, In the Army Now - to bym śmiało powiedziała 11,5/12. No ale nie będę liczyła bonusu. Krótka, bo jedyne 40 minut (przyzwyczajona jestem do Maidenów, których ostatnie osiągnięcia mają przeciętnie koło 70 minut...) ale za to jaki power. Świetna płyta, warto kupić, warto posłuchać. Do samego krążka dochodzi jeszcze genialna oprawa graficzna, a w booklecie znajduje się "list" z pieczęcią od Sabatonu - również z podziękowaniem, że słuchacz kupił płytę, nie ściągnął jej.

Tyle na dzisiaj... Niech Carolus, Rex, Sabaton i reszta kontrabandy będą z Wami!
~Tiga