czwartek, 24 stycznia 2013

Prosto z Piekła...

... dzień po premierze, czyli to i owo o uzależnieniu Tidzi od muzyki.

Dobry wieczór (a tam, 18:31, środek dnia!).

Cóż, humor tyćkę lepszy, za sprawą tejże płyty - Straight Out of Hell. Dyniogłowi wydali płytę prosto z piekła, dnia 22 stycznia była europejska premiera - a ja 23 stycznia, bezczelnie, zamówiłam sobie limitowaną edycję. Chciałam poczekać do początku lutego, bo bałam się, że zaraz po premierze będą jakieś chore ceny, a okazuje się, że już wczoraj ceny były zadziwiająco niskie. Jutro powinno zostać wysłane, jest szansa, że w środę będę miała płytę w swoich niecnych łapkach. Ah jak ja się cieszę - już od sierpnia czekałam na ten moment, od czasu kiedy pojawiły się pierwsze sygnały o nagrywaniu krążka Dyniowatych. Będzie rozróba. Czuję, że ta płyta przez dobry miesiąc opanuje kolumny.

 A właśnie - kończą mi się bardzo gwałtownie płyty do recenzowania. Dzisiaj nic nie będzie, bo późno i mam dylemat między The Number of the Beast Ironów a Black Ice AC/DC. Chociaż, z drugiej strony... Mam jeszcze Master of Puppets, Czarny Album, Load, ReLoad, Garage Inc. i S&M Metallici, a no i Death Magnetic, St. Anger. Oprócz tego jest jeszcze zawsze Highway to Hell i AC/DC Live 1992, Perfect Strangers Fioletolubnych (Deep Purple), Mob Rules Black Sabbath... Dobra, cofam. Mam jeszcze pierdyliony pozycji, które mogę zrecenzować.

 Kvelertak mi się spodobał. Co gorsza - spodobał mi się Forgotten Tomb, a to już jest depressive black metal... Co się ze mną dzieje?

 Aga ukradła dzisiaj spodnie tacie (a tak, tak, i położyła sobie na fotelu; widocznie było jej za twardo), ale za to Gacek 3 razy dzisiaj ukradł jej tą samą kość. Ogólnie - kradziejstwo w domu szerzy się z prędkością uciekającego przez kuchnię kota. Apropo - nosząc Agę na ramieniu mam wrażenie, jakbym nosiła niemowlaka (szczególnie, jak mi położy łepek na ramieniu; pf, łepek, to jest wielki łeb, do tego ciężki. Jak pies położy łeb na ramieniu, to moje ręce nagle czują, że waga psa zmalała). Z tym, że niemowlaka, który waży tyle, co dwa niemowlaki. Fajnie, prawda? Jej sprytny sabotaż na mój kabel od ładowarki nie powiódł się podwójnie; nie dość, że następnego dnia skleiłam kabel taśmą biurową, poprawiłam izolacyjną i chodzi, to jeszcze na poczcie jest już zamówiony kabel zastępczy, na wypadek, gdyby postanowiła spróbować, jak smakuje taśma izolacyjna.

Jaa jej tuuu daaam. Z ciekawszych incydentów - parę dni temu zjadła tacie cały listek aspiryny. Nie żartuję - jej fotel jest przy szafce nocnej i widocznie ściągnęła aspirynę stamtąd (nie wiem, wiem tylko, że ukradła; nie było mnie przy samym fakcie). Większość chyba wypluła, bo nie zasnęła.

"Ałałałaaaaał" o 3-ciej w nocy - uroki posiadania szczeniaka w domu, szczególnie tej wielkości szczeniaka z tak subtelnym głosikiem.

Soul, pamiętasz? Kill the gringo - aspiryna!

Słownik przejęzyczeń klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. przedstaaawiaaa:

- sutan i slutan zamiast sultan
- harodcore
- helloeen (mówiłam już kiedyś - helloina; widocznie moja klawiatura chciała Soulowi uświadomić, że właśnie odurzam się Nabataeą Helloweenu)
- giatra i giatara
- tekedysk i tekesysk
- rówa zamiast mrówa
- "dżagodzianba jest krian"
- bryuane brenn zamiast bruane brenn
- ntersun zamiast Wintersun
- onercie zamiast koncercie
- badnów zamiast bandów
- klawiaur, klawiaru (kawioru może miało być...)
- pieosnce
- dżidżas
- dzadziabanda
- "... won't hep you" i "hrp"
- dzierstwo, dzierstwp, dzierwsto
- chiwa zamiast chwila (dalej, Soul, nie wiem, jak to Ci wyszło...)
- pisczy

C.D.N.

Znikam~ Dobranąc, bo już nie wracam.

~Tiga

wtorek, 22 stycznia 2013

Recenzja...

... na prośbę. Czy to się nie zalicza pod protokół? W końcu to jest ustawianie notek na blogu...

Dobre popołudnie, 16:37.

Poprzedniego posta skrobałam godzinę, teraz zobaczymy jak mi pójdzie.

Miało być Kijem w All bo o to prosił Soul, ale... Ja jestę złośliwcę i dam recenzję czego innego.

Tak między wierszami - Far in the Future rozłupuje pokój. Łóżko jest w fazie dygotania w rytm bębnów Daniego. Matko boska!

Jeżu.

To jedziemy z recenzją bo jak się zdąży włączyć Are You Metal to nie przełączę.

Płyta: Rozbrojeni  - Najlepsze z 25-cio lecia (Unarmed - The Best of 25th Anniversary)
Wykonawca: Dyniowaci (Helloween)
Rok: 2009
Gatunek: Ponoć oni grają power metal, ale... ta płyta zawiera tak niecne gatunki jak jazz, blues, rock i ogólnie akustyczne wersje power metalowych utworów
Skład: Najlepszy. (Deris, Weikath, Gerstner, Grosskopf, Loble)

Dr. Stein - znany dobrze hit z Keeper of the Seven Keys, pt.2  w wersji jazzowej? Helloween potrafi. Genialny teledysk? Helloween potrafi. Teledysk rozwala system tym, z jakim jajem został zrobiony, miny Dyniogłowych powalają (pomijając Saschę, który udaje, że liże gryf gitary, ale Weikowych min nic tu nie przebije). Ogólnie dobry kawałek, bardzo mi się spodobał od samego początku. Dobry pomysł z tym, żeby riffy Kaia Hansena i Michaela przerobić na partie saksofonów, gitary mają nowe partie. Wokal jak na Derisa przystało - genialny. Nie wiedzieć czemu, Markus w teledysku gra na kontrabasie. Wygląda przy tym jak John Belushi, a Sascha wygląda jak Dan Aykroyd z Blues Brothers.

Future World - geniusz akustycznych wersji. Future World było genialne samo w sobie, ale wolę znacznie bardziej wersję z Unarmed. Niesamowite partie akustycznej gitary, przy tym nie zrezygnowano z prowadzącej elektrycznej gitary na lżejszym co prawda przesterze. Sascha, oprócz grania partii niegdyś Kaia Hansena, robi świetne chórki. Wokal... Andi zawstydza Kiskego. Strrrach myśleć. Dani puka w perkusję z ogromnym wyczuciem, a przy tym gdzieś w środku utworu oprócz solo gitary możemy usłyszeć jakieś tajemnicze bongosy, nie wiedzieć, do kogo należące. Nawet Markusa na basie słychać nieco!

If I Could Fly - i wreszcie Derisowska legenda doczekała się pasującej do reszty wersji. Ta z Dark Ride'a nie pasowała do ciężkiego klimatu swoich towarzyszy, a tu pasuje jak ulał w takiej melancholijnej wersji. Nie mogę przestać zachwycać się głosem Saschy. Pianino znacznie lepsze, z własnym "solo". Genialne gitary, zwalające z nóg. Znowu nastrojowa jak nie wiem perkusja. Idealnie wpasowany wokal Andiego, znacznie lepiej zakomponowane linie wokalne niż w oryginale. Uważam to za wyczyn, żeby będąc starszym o prawie 10 lat, nagrać nową wersję lepszą od oryginału, a możliwości głosowe już nie do końca te same. Wokale Saschy świetnie wpasowane w całość, pojawiają się tylko tam gdzie trzeba, ale są znacznie lepiej dosłyszalne niż na "normalnych" wydawnictwach grupy. Solo na akustyku... Leżę i kwiczę.

Where The Rain Grows - tu wolę oryginał. Znaczy - to jest takie przymuloneeee, prawie bluesoweeee, pościeloooweee, jak w przypadku Fallen to Pieces - zależy, jakiej wersji akurat potrzebuję. Kiedy mam ochotę się wyżyć, wolę oryginały, kiedy potrzebuję wyciszenia, wolę słuchać wersji z Unarmed... Ludzie, BAS! Genialny wokal Andiego. Niesamowita perkusja. Znowu dobre chórki, głośniejsze niż zwykle. Właściwie, to już jest prawie duet wokalny. Genialne solówki. Świetna wersja, ale na równi z oryginałem. Ale jest znacznie dojrzalsza w brzmieniu niż ta z lekka szczeniacka pieśń z Master of the Rings.

The Keeper's Trilogy - wielu ludzi nie przepada za tzw. medley, czyli połączeniami wielu utworów. Ja właściwie nie mam nic przeciwko - szczególnie tak dobrym medley'om. Najpierw ok. 4 minut z Halloween, potem ok. 5 minut z Keeper of the Seven Keys, a potem ok. 7 minut z The King for a 1000 Years. Warto nadmienić, że słychać tam właściwie tylko bas, perkusję i gitarę (ale tą ostatnią tylko chwilę, bo akustyczna). Resztę zawala swoim potężnym brzmieniem orkiestra symfoniczna. Niesamowite wykonania, z udziałem chórów. Najbardziej chyba podoba mi się Keeper, a no i potem, w czasie trwania The King..., nie wiedzieć czemu, zostało wepchnięte solo Weikatha z Keeper of the Seven Keys, grane przez orkiestrę - wychodzi monstrualnie. No i wokal Andiego. Od razu widać, że to jest właściwy facet na właściwym miejscu.

Eagle Fly Free - moje zainteresowanie zdobyciem całego Unarmed zaczęło się od tego utworu, otrzymanego od przyjaciółki (nota bene tej samej, która dała mi do posłuchania If I Could Fly, The Dark Ride, Run to the Hills, Aces High i Dance of Death; że o Over the Hills and Far Away Nightwisha nie wspomnę). Niesamowity utwór, z tym, że właściwie nie nagrany przez Helloween, tylko przez coverband Hellsongs. Potem użyto tego, dograno do tego gitarę Saschy i wokal Andiego. Ale, tak czy inaczej - geniusz absolutny, piękna piosenka, niesamowity duet wokalny. Trzeba posłuchać.

Perfect Gentleman - myślałam, że nic nie przebije starej wersji i przede wszystkim jej teledysku; myliłam się, bowiem Helloween podjął wyzwanie nagrania nowej wersji utworu już tak dobrego - do granic możliwości. Teledysku do tej wersji nie było, ale widać ktoś mądry (albo racjonalnie myślący, na przykład Michael) puknął się w czoło i zorientował się, że lepszego teledysku nie zrobią. Skorzystali, że nie było teledysku do Dr. Stein. Ale jeśli idzie o sam utwór - genialny, niesamowity! Nobla Dyniom! Świetne gitary, zastąpienie gitary Rolanda gwizdanym motywem, świetny wokal przebijający wszystko na głowę. Zalatujący bluesem, mistrzowski. Sascha podśpiewuje sobie gdzie trzeba, a oprócz tego jest odpowiedzialny za nieziemskie bluesowe solo. Uwielbiam.

Forever & One - przy oryginale się poryczałam. Ale przy tym jeszcze bardziej. Chór, orkiestra, fortepian i wzruszający do bólu głos Andiego. Niesamowita wersja, nie wiem czy nie lepsza od pierwotnej. Chociaż brak mi tu tej siły, tego pieprznięcia z oryginału, bo w końcu pierwsza wersja pochodziła z dość potężnego The Time of the Oath. Ale nie narzekam. Geniusz sam w sobie, tak czy inaczej.

I Want Out - jak pierwszy raz usłyszałam, to wybuchłam śmiechem i sama do siebie powiedziałam "czyżbym pomyliła płyty?". Ale nie. GENIUSZ OVERLOADED. Tylko poczucie humoru charakterystyczne dla Pestek z Dyni jest w stanie pozwolić na zastąpienie oryginalnych partii gitarowych Kaia Hansena... chórem dzieci. Do tego obydwie gitary, perkusja i bas. Wokal Andiego na miejscu. To żart? Nie, to nie żart. To jest Helloween i to jest nieziemska, znacznie lepsza od oryginalnej wersja. Dzieciaki wykonały kupę dobrej roboty - pomijam, że Andi zaśpiewał po raz kolejny utwór Kiskego 666 razy lepiej niż sam Kiske, ale dzieciaki świetnie zastąpiły gitarę Hansena, a w refrenie wykrzyczały kilkakrotnie I WANT OUT! Dawno nie słyszałam tak dobrze zrobionej, z jajem, nowej wersji utworu. Solo Saschy świetne. Czego więcej chcieć?

Fallen to Pieces - niesamowita gitara Saschy i jego chórki, niesamowite wokale Andiego. Oprócz tego nastrojowa starym zwyczajem perkusja. Coś tam Weika nie słyszę, chyba że mam problemy ze słuchem. Basu też nieco nie słychać, ale nie - tylko momentami, bo ogólnie to słychać. Solówki akustyczne w wykonie pana Pestkera - leżę. I run high and low, I'm fallen to pieces...

A Tale That Wasn't Right - well, najbardziej go na tej płycie nie lubię. Jest taki straszliwie podniosły, sama orkiestra i nota bene świetnie wokale Andiego. Za jego robotę tutaj mogę ten utwór pochwalić, ale nie podoba mi się ta jego niesamowita powaga, podniosłość. Nie pasuje po prostu do reszty - o ile Forever and One jest tu klimatyczne tak jak w oryginale, ale potraktowane z dużą dozą wyrozumiałości, to A Tale... jest zwyczajnie sztywne. Dlatego go nie lubię.

Kóniec.

Soul, wracaj mi tu i czytaj, chciało się to się ma. c:

Ingo, Polu - testament nadal aktualny. Mówcie co chcecie, ale i tak aktualny.

~Tiga

Do posłuchania na teraz - 10 CC (Tak, to nazwa zespołu) i utwór "I'm not in Love".
Jestę, zniknę, wrócę jutro.

Kijem w all...

... czyli o genialnych tekstach Soula.

Nie, Soul, nie Solula. To nie słownik przejęzyczeń. c:

Bry państwu.

Jest 11:59 w Radiu Tig!

Więc tak - po wczorajszym powrocie do domu, który normalnie trwa 15-20 minut, a wczoraj trwał prawie 4 godziny - Tiga ma zakwasy, bóle mięśni, nadwyrężoną albo zwichniętą nogę i potwornego doła, plus lekkie bóle głowy. Pchanie Skody Felicii Kombi - krieg, pain i wgl zUo.

Aga dzisiaj na dzień dobry powiedziała "Ałaaałałałaaaaał" a potem "Mruuuu". Nie, to nie kot, to jest suczka.

Kot swoją drogą jest dzisiaj przerażony, bo w nocy na łóżko weszła wyżej wymieniona delikwentka, a potem rano go jeszcze obszczekała. Zblazowany kot somłer in tajm.

"Kot will die" i
"Boromir". Ale o tym kiedy indziej.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych
autorstwa Tiga, Soul & Klawiatury CO. ma zaszczyt przedstawić:

-
Batnan
- Nofeji i Norfeji
-
zamiast Nabataea - Nabatara
- Władca Hobbitów
(zapożyczone z przejęzyczenia Soulowego kolegi)
- talapatruja, tslaparuja i tslapatruja
- nuie
zamiast niue
- tażdy
- jesz
zamiast jakież

Ciąg dalszy nastąpi.

Recenzja na dziś... Miał być ukłon dla power metalowców, ale będzie ukłon dla Soula - jak to ładnie określa "Rajd the Pierwiastek", czyli Metallica po raz pierwszy.

Płyta: Jazda na Błyskawicy (Ride the Lightning)
Wykonawca: Alcoholica (Metallica)
Rok: 1984
Skład: Jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy (James Hetfield, Kirk Wahmet... a przepraszam, Hammett; Lars Ulrich von Jungingen i Rock In Peace Cliff Burton)

No to jedziemy z błyskawicami. Płyta thrashowa więc będzie iście błyskawicznie.

Fight Fire With Fire - zaczyna się tak łaaaadnie, tak słoooodko, aaakuuustyyycznie... I nagle... James uderza z zawrotną prędkością. Niesamowita, niemal 5-cio minutowa zawierucha thrashowa. James trochę przekonał się do swojego wokalu, bo na poprzedniej płycie, cyt. Soula - Kijem w All (Kill 'Em All) nie brzmiało to zbyt ciekawie. Tutaj dzięki paru utworom widocznie nabrał pewności siebie i ten wokal jest już na dobrej drodze do potęgi, jaką wypracował na 3-ech następnych krążkach. Jest szybko, tak że właściwie nie wiadomo, co i jak, jest agresywnie, nago i brutalnie, chociaż najwyższych lotów przestery to to nie są. Bas Cliffa ZAWSZE dobrze słychać. Dobre solówki. Nie jestem fanką Larsa, wręcz przeciwnie, ale oddać mu muszę, że perkusja tutaj jest genialna. Na całej płycie.

Ride The Lightning - 7-mio minutowy potwór. Jeden z najlepszych utworów 'Tallici jeśli chodzi o tekst, solówki i riffy, wokal. Zakochałam się w tym ponad rok temu, kiedy zdobyłam tą płytę, i nie mogę do tej pory się otrząsnąć. Pomijam całość utworu - bo jest genialna i basta. Ale skupię się na solo. Te solówki dorównują solówkom z Master of Puppets (tym Kirkowym oczywiście, bo to pierwsze solo z Master to solo Jamesa i jest absolutnie jednym z NAJWIĘKSZYCH solówek w historii rocka ogólnie). Niesamowite breakdowny i potem niesamowite solo. Słuchając go nikt nie ma prawa mi przeszkodzić - jeśli to zrobi, dostaje ochrzan. Niewymiernie niesamowite, szybkie, melodyjne. Przez całą długość jego trwania jestem zahipnotyzowana i mam ciary.

For Whom the Bell Tolls - Komu bije dzwon? Na pewno nie Metallice. Solo basu z intra... Leżę. Te riffy, to solo Jaymza. Ten tekst. Ta perkusja. Ten wokal. Jestem absolutną fanką Papy Heta, a to jeszcze umocniło moje dobre zdanie o nim. Ciary przez całą długość utworu. I ten dzwon. Geniusz.

Fade to Black - jedna z największych ballad, jakie znam, jeden z najlepszych depresyjnych tekstów. Nothing Else Matters, uważane za pierwszą z prawdziwego zdarzenia Metalikową balladę CHOWA SIĘ przy Fade. Apogeum kunsztu gitarowego, chociaż techniką gry ustępuje kompozycjom z ...and Justice For All, to znacznie przewyższa klimatem. Stwierdzam zgon. Epicness overloaded. Dat wokal, dat gitarowe solówki.

Trapped Under Ice - wokal Jamesa coraz pewniejszy. Dobry thrashowy utwór, zalatujący nieco heavy metalem. Ah ten Cliffowy bas. Solo Kirka wetknięte w intro, genialne partie Jamesa, solówek Kirka ciąg dalszy. Chórki tam gdzie trzeba. Tekst dobry, chociaż nieco dziwny. Ale to cecha charakterystyczna Jamesowych tekstów. CRY OUT! I'm trapped under ice! Przepis na dobry utwór to zmieszane wszystkie powyższe składniki. Gotować na silnym ogniu.

Szybko i w żołnierskich słowach, żebym nadążyła za lecącą mi w tle płytą...
Takie są skutki thrash metalu. I tak cieszę się, że nie muszę recenzować 27-mio minutowego South of Heaven Slayera...

Za tym weź i nadążaj.

Albo nadążaj za utworami grindcore'owymi...



Escape - no i znowu zalatuje deprechą, tekst bardzo filozoficzny. Świetny utwór, z genialnymi wokalami, szczególnie genialnymi w refrenach. Gitary genialne. Refren ogólnie = epickość. Perkusja znowu świetna, bo w pewnym momencie na płycie nieco odpuszcza i gra właściwie cały czas to samo, tutaj znowu jest świetnie. Jestem zakochana w tym kawałku.

O rety, docieramy do końca płyty.

Creeping Death - niesamowity thrashowy utwór (ale i tak leżę po tym, jak Bullet For My Valentine zrobili cover na klasycznej gitarze, trójkącie i podobnych...). Utwór właściwie nieco legendarny dla fanów Metallici. Wokal nieco niepewny, ale jest dobrze. Refren - genialny. Gitary świetne. Bas i perkusja świetne. Potem zwolnione tempo, niesamowity breakdown z chórkami. DIE! Człowiek sam śpiewa słowa z tekstu. Trochi szybko, ja tam wolę power metal *który jest nota bene szybki, ale melodyjny...* i heavy metal, ale akurat w wykonaniu Metallici thrash uwielbiam.

The Call of Ktulhu - dłuuugi bo prawie 9-cio minutowy potwór instrumentalny. Nie będę się bardzo rozpisywać - jeden z najbardziej genialnych kawałków Alcoholici. Świetne zakończenie płyty, reprezentatywnym mostrum, tak jak u Dyniogłowych. Gitary to mistrzostwo świata. Perkusja dobra, bas świetny. Witamy w nieb... piekle. Tego trzeba samemu posłuchać.

Może jeszcze dzisiaj będzie jakaś recenzja ku chwale power metalu, ale skończą mi się niedługo pozycje na takowe ukłony, więc nie wiem, czy dzisiaj coś napiszę.

Żegnam póki co.

~Tiga

piątek, 18 stycznia 2013

Renesans wykańcza człowieka...

... czyli o tym, jak to odrodzenie mnie zwaliło z nóg, w gratisie pomógł mu pies.

Bry (bo chyba jeszcze dzień).

16:16, oh jaka urocza godzina. Zobaczymy, jak długo będę skrobała tego posta.

Jeśli chodzi o tytuł - miałam zrobić dzisiaj na zajęciach architekturę odrodzenia a potem dwie szybkie martwe natury farbami po pół godziny każda na A3. Zrobiłam jedną i do tego wymęczoną. W pewnym momencie Pani zadała mi pytanie "Zmęczona jesteś? Bo strasznie wymęczona ta praca". Cóż... Pies spać nie daje, a jeszcze popołudniu rozwaliłam mózg renesansem, którego było trochę dużo.

Aga się rozkręca. Usiłuje przywłaszczyć sobie teraz fotel w salonie. A dzisiejszy spacer podwójny z Gackiem i Agą uważam za udany. Coraz ładniej im wychodzi łażenie we dwójkę, z tym że młoda trochę rwie, to staje bez ostrzeżenia dęba, to gryzie smycz, to nagle wykonuje jakieś dzikie skoki (kończące się nota bene komicznym zadyndaniem na smyczy i niekontrolowanym upadkiem na tyłek). Weterynarz ją wczoraj zważył - 9,2 kilo. Ma dopiero 2 miesiące. Wg weterynarza może ważyć koło 30-40 kg. Faaajnie. Będzie z niej duży pluszak.

Z Gacka zrobimy mufkę, z kota czapkę z uszkami i ogonkiem, a z Agi płaszcz. *żeby ktoś tu nie wziął tego na poważnie*

Souuul miksturo wracaj z tych nart. AAAA! Właśnie! Miałam sprawdzić godziny seansów Hobbita na niedzielę.

Spójrzmy...
Ładuj się, strono.
O, ruszyło.
Elementy: 4/20. Fajnie. Nie ma to jak momenty, kiedy przez śniegi sygnał z HSDPA/3G zmienia się na EDGE...
*Somewheeere, somedaaay, someewaaaaaa aaay*
Hobbit: Niezłykła Podróż z dubbingiem jest w niedzielę... Ale ostatni, więc obawiam się, że późno wieczorem... 


No niby 11:00 i 14:30 ale nie wiem, czy chcę się tam pakować. Szczerze powiedziawszy jakoś mi przeszło. Spędzić 3h w kinie, potem po godzinie na dojazd w jedną stronę bo miasto rozkopane.

No to jedziemy z recenzją.

Krążek: Wyjście z Deszczu (Come in From the Rain), Wyjec *i przy okazji gitarzysta* (Wokalista): Andi Deris; skład towarzyszący na całej płycie z wyjątkiem ścieżki nr.5: Deris, Royder, Noack, Ralph G. Mason, Peter F. Idera; na ścieżce The King of 7 Eyes: Deris, Mason, Weikath, Grosskopf, Grapow (trzej ostatni to ówcześni gitarzysta, basista i solowy wymiatacz Fanklubu Pestek z Dyni, czyli Helloween); Rok: 1997

Zaczynamy.

House of Pleasure - mhm. Zaczyna się nieziemsko chwytliwym i kołyszącym riffem basu podpiętego do wszelakich możliwych efektów. Stopniowo pojawiają się talerze perkusji, a potem łubudu w stylu ówczesnych Dyniowatych i ich rok młodszego Better Than Raw. W refrenie schizofreniczny głos Andiego jakby we mgle. Świetne gitary i słyszalny bas *szkoda, że nie Markusowy... Wiem, jestem nudna*, dobra perkusja, z tym że taka w stylu Uliego Kuscha z ówczesnego Helloween - bardziej rokendrolowa niż hard rockowa czy heavy metalowa. Ale ogólnie uwielbiam ten utwór za bas.

Swoją drogą nie umiem sklasyfikować tego albumu. Niby ociera się o metal, szczególnie na ścieżce z częścią Dyniowatych; ale Somewhere, Someday, Someway czy Good Bye Jenny niewiele z metalem mają wspólnego - pierwsze jest takie bardziej akustyczne, rockowe typowo, z domieszką bluesowego tekstu, a to drugie jest typowo rockowe zalatujące brytyjskimi/amerykańskimi kapelami rockowymi.

Come in From the Rain - zaczyna się od kościelnych organów, znaczy będzie w stylu Derisa, pieśń płaczliwa, pieśń do Boga. Ładna, bardzo. Śliczna. Uczuciowa, z takim ciepłym i delikatnym wokalem, choć nie brakuje siły Derisowskiego wokalu. Kapitalna aranżacja gitarowa, solówka to masterpiece, tekst świetny, taki... jak spowiedź; podmiot żałuje swoich grzechów i błaga Pana, żeby mu dał ostatnią szansę, obiecuje, że nigdy już tak nie postąpi. Z jednej strony kocha Boga, nie chce działać wbrew niemu, a z drugiej jest tylko człowiekiem.

Think Higher! - genialny tekst, wstęp z dudniącym basem, świetny wokal świetnie komponuje się z resztą. Ogólnie - będę pomijała w niektórych miejscach rozwody nad wokalami, bo Andi dla mnie jest jednym z czołowych i najlepszych wyjców metalowych. Dobrze wykorzystane efekty typu echo czy dobrze zrobione chórki. Dobre partie gitarowe, szczególnie jak się przysłuchać rytmiczne, czyli Derisowe. Brak mi tu klasycznego gitarowego solo, ale da się przeboleć.

Good Bye Jenny - popłakałam się czytając tekst pierwszy raz. Potem ryczałam jeszcze dobre dwa dni słuchając tego utworu po ciemku, z zamkniętymi oczami. GENIUSZ ABSOLUTNY I NIE DO PRZEBICIA. Najlepszy na płycie tekst, najbardziej klimatyczna i uczuciowa, szczera, ludzka piosenka, prosto z serca, najlepsze i najbardziej klimatyczne solo. Stawiałabym to na równi z Tears in Heaven Claptona. To jest geniusz. Najlepsza na płycie, nie dziwię się, że Andi walnął to na singiel promujący, bo to jest najbardziej reprezentatywny utwór. Jako jego kompozycja pobija na głowę inne jego kompozycje takie jak If I Could Fly, Come in From the Rain, Immortal
czy Where the Sinners Go. To udowadnia, że Deris to jeden z najlepszych tekściarzy, kompozytorów i wokalistów metalowych/rockowych ever. Ot, co.

The King of 7 Eyes - nagle z oszołomienia tą pieśnią powyżej wyrywa nas orientalny wrzask. A tak tak, taki pasujący do jakichś buddyjskich świątyń. Takie też instrumenty jakby. I nagle ni stąd, ni zowąd zostajemy WYDMUCHANI z pomieszczenia aktualnego pobytu. BAS, LUDZIE BAS! Dudni i podbija potężny, niezmiernie melodyjny rytm. Rytmika Weikatha zdaje się kpić z kiepskiego przesteru Grapowa. Druga, tylko 15 lat starsza Nabataea Helloweenu. Obie kompozycje są Derisa. Na prawdę, wietrzę spisek, jak już wcześniej wspomniałam. Jedyne, na czym się zawiodłam, to słabo słyszalne solówki *i słabo słyszalny, ku uciesze złośliwej Tidźki, Grapow ogólnie*
. Wokal pomijam bo genialny jak zwykle.

Czas, idę po herbatę.

Dobra, jestę.

Foreign Rainbow - jeszcze się dobrze nie przysłuchałam temu utworowi... Ale w moim przekonaniu jest bardzo dobry. Uwielbiam, kiedy Andi śpiewa po swojemu, bez nadmiernej chrypy, bo ma ładny głos. Trochę mocniejsze, z perfekcyjnymi partiami gitar jak na tą płytę przystało. Dobre solo. Bassss. Perkusja na tej płycie tutaj akurat dobrze pasuje i w tych bardziej zajeżdżających rockowym graniem też. Tylko w The King... jest trochę za mało agresywna, ale jest okay.

Somewhere, Someday, Someway - to i Now That I Know This Ain't Love to razem drugie miejsce najlepszych na tej płycie. Piękna ballada, z pięknym tekstem, nastrojowym i delikatnym, takim wręcz chłopięcym, niewinnym wokalem. Czasem zastanawiam się, kto na tym krążku podmienił trzydziestotrzyletniego Andiego na jakiegoś 17-sto latka. Perkusja pasuje, gitary świetnie dopasowane do utworu i genialnie zagrane solo. Bardzo ciepła, pościelowa piosenka. "Whoever, wherever, two hearts belong together". Geniusz.

They Wait - osobiście do tego przekonana nie jestem, bo zalatuje krucjatami i wojnami z innowiercami. Mocno religijny tekst... Ja wiem, ja wiem, Deris jest chrześcijaninem, ja wiem i nie bronię, ale wolę takie teksty w stylu Come in From the Rain. Ale ogólnie rytm, gitary, perkusja nawet, galopujący po cichu bas i wokal bez zarzutu. Chórki fufne. Jest tu jakaś pseudo solówka jakby, potem już bardziej normalna solówka, świetny, oszukańczy breakdown, który służy tylko i wyłącznie popisowemu walnięciu... Ogólnie utwór dobry, ale za tekstem nie przepadam.

Now That I Know This Ain't Love - powiem w kilku żołnierskich słowach, bo tego się opisać nie da. Tego trzeba posłuchać. Znowu ryczałam jak głupia słuchając tego milion razy na dzień. Przepiękny tekst, niezmiernie ciepły, ziejący taką troskliwością i miłością, niezmiernie nastrojowa gitara prowadząca, niesamowicie nastrojowa i prosta zarazem rytmika, bas, perkusja. Wokal = Andi = Geniusz.

Could I Leave Forever - niezły tekst, naprawdę dobry. Ale samego utworu nie słucham prawie wcale. Nie podoba mi się z jakiegoś nieznanego mi powodu. Wokal dobry i gitary też, ale jakoś mi nie pasuje. Może po prostu nie mój gust. Trza samemu posłuchać bo ja tu nie jestem obiektywna.

1000 Years Away - razem z Good Bye Jenny to drugi singiel z tej płyty i drugi numer jeden. Tekst o samobójstwie dziecka, nad którym znęca się ojciec pijak. Dzieciak miał 11 lat. Piękny tekst i druzgocząca historia przedstawiona w monologu wokalisty w środku utworu. Niesamowite partie gitarowe i perkusja. Wzruszający, ale nie owija w bawełnę - jest bezpośredni, choć brutalny, jest krzykiem w stronę ludzi "Opanujcie się, bo to wszystko przez waszą znieczulicę". Te cechy są cechami samego Andiego. Andi nie mydli oczu - dzieciak się zabił, bo nikt tyłka nie ruszył, żeby mu pomóc. Dzieciak się zabił, bo pozwolono, żeby go pijany ojciec maltretował. Dzieciak był za młody, żeby umrzeć - podczas kiedy świat żywi przez dekady najgorsze szumowiny, które są na tyle krwiożercze i bezwzględne, że przeżyły. Andi pokazuje wprost, że ten świat jest niesprawiedliwy jak cholera.

Polecam posłuchać tej płyty, bo 80% to psychologiczne albo uczuciowe teksty. Reszta to teksty o wszystkim i o niczym. Ale nie są płytkie jak te z Virtual XI (której temat już tu kiedyś poruszyłam) tylko są dobrze skonstruowane, a sama warstwa muzyczna jest świetna. Jak ktoś szuka płyty, która zmusza do myślenia a nie tylko płyty do hałasowania - polecam.

Zmykamm.

~Tiga

czwartek, 17 stycznia 2013

Hazard z Diabłem...

... czyli o recenzji Gambling With The Devil (2007) Helloweenu i o Adze denerwującej Gacka.

Dobre popołudnie, bo wieczór to to jeszcze nie jest a dzień już też nie.

Aga od siódmej rano lizała mnie po karku, żebym wstała (za każdym razem dostawała kołdrą / poduszką / ręką w truskawę
*czyt. nos*). Kiedy wstałam, denerwowanie mnie nie było już ciekawe, a przynajmniej nie było na to zbyt dużo prostych w wykonaniu pomysłów. Więc, kiedy poszłam po herbatę, otworzyłam drzwi od pokoju żeby Gacek mógł wyjść i poszłam na kanapę ułożyć się jeszcze chwilę półsiedząc - młoda skorzystała z okazji *oho, właśnie zauważyliśmy, że pożera skradzioną ze stołu słodką bułkę z budyniem* żeby pójść do korytarza i powkurzać Gacka.

Koci rytuał denerwowania Gacka jest już tradycją i wygląda następująco. Sedes idzie do korytarza, gdzie przed drzwiami od pokoju chłodzi się na kafelkach pies. Kot siada, owija się ogonem i patrzy się w psa. Pies podnosi głowę, obrzuca kota lekceważącym spojrzeniem i idzie spać dalej. Kot siada bliżej, znów owija się ogonem. Pies już bardziej się interesuje, podnosi uszy, po dłuższej chwili kładzie się, ale uszy pozostawia nasłuchujące. Po chwili kot wydaje z siebie ciche, dobrze jednak zaakcentowane i pretensjonalne wręcz "miaaau" *z tym że: zwykłe miau i miau na jedzenie akcentuje A, natomiast U jest ledwo słyszalne; kiedy kot chce wyjść, A jest krótkie i choć dobrze zaakcentowane - najbardziej "wyciągniętą" samogłoską jest wtedy U*. Pies znów się podrywa i tym razem gapi się w kota, a kot w niego jeszcze bardziej. Po chwili unosi łeb i ostentacyjnie jęczy, już głośniej "miaaaaau". Pies zaczyna powarkiwać, coraz to głośniej za każdym miauknięciem. Powtarza to kilkakrotnie, aż w końcu pies nie wytrzymuje i rzuca się ujadając ze sterczącym ogonem i zjeżoną sierścią za kotem, a kot, udając pośpiech, truchta do salonu i kładzie się na swoim miejscu.

Aga natomiast tylko i wyłącznie gapi się na stojącego w drzwiach pokoju Gacka, ew. próbuje go podgryzać w zabawie. Gacek warczy, waaarczy, coraz głośniej. Aga zagada coś po swojemu, słychać, że Gackowe ewidentnie pokazało swoje okazałe uzębienie. Aga znowu się na niego pacza. I tak w kółko. Poszłam tam w końcu - stały oba w moim pokoju, a młoda, wykorzystując że Gacek do mnie podbiegł jak weszłam - bezczelnie wskoczyła na kanapę. Gacka tak zamurowało, że nawet nie zagulgotał.

Zrzucili z jednej kanapy, to czemu nie objąć drugiej?

Tym bardziej, że Gackowi wolno, a jej nie. Spryciara.

No, to recenzja.

Płyta - Hazard z Diabłem (Gambling With The Devil) z 2007 roku. Zespół - Miłośnicy Zupy z Dyni (Helloween). Skład: mój ulubiony, najlepszy (Deris, Weikath, Gerstner, Grosskopf, Loeble).

Crack The Riddle (Intro) - Więc chcesz być bogaty, chcesz wygrać sławę? Twoja twarz na plakacie, nieśmiertelne twoje imię; więc chcesz dobrego życia na najwyższym poziomie? Postaw swą duszę i zakręć kołem - TO JEST HAZARD Z DIABŁEM!
Czterdzieści sekund genialnego intra - okładka i ten utwór przywodzą na myśl gotyckie miasteczko, środek nocy, jakiś jarmark -  słychać jakby stukot męskich oficerek; wyobrażenia wyglądają tak - diabeł w cylindrze chodzi na drewnianym "podium" przed kołem fortuny i prowadzi swoiste zakłady; stawką jest ludzka dusza. Genialne przejście gitarowym riffem udającym zwalniające koło do Kill It.

Kill It - pan Deris przechodzi sam siebie w kwestii wokalu. Niesamowite, jakby kontynuacja intra - co by było gdyby diabeł posiadł czyjąś duszę, albo jakby monolog diabła. Niesamowita harmonika czy klawisze (mam duże problemy z odróżnieniem tego u Dyniowatych) Gitary po prostu epickie, riff niesamowity, perkusja rzuca wszystkich na kolana. Dani... he's the master.

The Saints - ciekawy utwór, momentami chaotyczny; ogólnie szybki, dynamiczny, żywy, a przy tym nie traci na jakimś uroku, choć gitara Weika dodaje smaczku potężnej rytmiki. Chwytliwe riffy, nieziemska kompozycja wokalu i przy tym genialnie dopasowany wokal do zmiennych momentów w utworze; gdy trzeba, silny, chrypa na miejscu (od czasów Gambling Andi jej używa najczęściej jak może, z tego co widzę) a jak trzeba to wręcz czuły, delikatny, jak na pana Derisa przystało. Solówki to moja ulubiona część tej kompozycji - szczególnie, że to utwór Weikatha, co za tym idzie - duet gitarowy bije na kolana wszelkie duety poprzednie. Kai i Weiki ładnie razem brzmieli, ale Saschy i Michaela w jednym nikt nie pobije. Do tego urokliwe solówki Saschy i solo Weikatha. I like it.

As Long As I Fall - GENIUSZ. Perkusja kompletnie ale to kompletnie nie jest tu Helloweenowa, taka bardziej... no właśnie nie wiem, jaka. Skądś ją znam, ale na pewno nie z Ween. Niesamowity wstęp nadaje klimatu, tekst jest świetny, solówki nieziemskie, rytmika pod solo Saschy genialna, w stylu Weika - ale bohaterem jest tu niewątpliwie perkusja i breakdown bębnów z wokalem. Krótkie, ale chwytliwe zwierzę. Teledysk schizofreniczny ale fajny, lubię klipy Dyniogłowych. Momentami słychać bas, łuhuuu!

Paint a New World - teledysku nie miałam okazji ujrzeć, mam nadzieję to zmienić. Utwór Szyszki, zn. pana Pestkera. W kilku krótkich słowach - drapieżny, gwałtowny, kpiący z pojęcia "delikatne" - daje potężnego kopa po As Long, uwielbiam go za jego nagą brutalność, szybkość. Przy czym nie jest to nawalanie bez sensu po pustych basowych strunach jak w niektórych kiepskich kapelach death metalowych - ten utwór ma genialną melodię, rytm. Świetne wokale, partie gitarowe, kunszt perkusyjny pana Loeble przekracza granice ludzkich możliwości - on nie jest zwykłym śmiertelnikiem, nie uwierzę. Narzekam - nie ma basu, zn. słychać tylko na koniec, jak wszystko ucichło, że Markus brzdęknął zdejmując rękę z gryfu.

Final Fortune
*chciałam już z przyzwyczajenia napisać Final Frontier* - na początku nie lubiłam. Ale genialny riff, genialny tekst, genialne wokale, nawet bas momentami słychać. Co najlepsze tutaj? GENIALNE solówki. Panowie Pestker i Brzdękath też nie są zwykłymi śmiertelnikami. Są granice melodyjności i prędkości. Panowie ją przekraczają, nagannie! Zaczyna pan Pestker zaczyna, potem pan Weikath, pan Gerstner kończy. Rytmika jak zwykle cholernie dobra.

The Bells of the 7 Hells - NAJLEEEPSZY! Najlepszy bezsprzecznie tutaj! Geniusz wokalu, tekstu. Zaczyna rytmiczna, pan Weikath wjeżdża ze swoim riffem, choć jak dla mnie to w riffach prowadzącą gra właśnie Michael. Sascha w refrenie coś tam skrobie podczas ciosów Weika po strunach, ale ogólnie w całym utworze moją uwagę przynajmniej przykuwa niepodzielny wódz. Surowa, a jednak melodyjna, silna, a jednak bardzo urokliwa kompozycja. BAS SŁYCHAĆ! Ludzie, apokalipsa nastąpiła w 2007 roku, Markusa słychać! Solo niesamowite, ale najlepszy jest podkład pod solo (mhehehehe, jaram się solówkami Saschy, ale jak Weikath zapodaje takie riffy to słucham jego, nie solo. No i ten breakdown "God! Help!". Głowa sama fruwa lotem wolnym a włosy zamiatają podłogę. Perkusja nadaje riffom gitar jakiejś wielkiej mocy, chociaż one same sobie dobrze radzą. Geniusz totalny i kropka. Number one.

Fallen to Pieces - wolę wersję z Hazardu niż tą z Unarmed, bo ta z Unarmed jest jakaś taka przymulona. Jak chcę odpocząć to tamta druga jest do tego doskonała, natomiast oryginał jest ogólnie lepszy. Ładny wstęp, dobrze robi to przejście pioruna między Dzwonami a tym. Niesamowity, czysty riff z początku, lekko obłąkany wokal, potem następuje pierdutnięcie. Bas jest ledwo słyszalny, ale w refrenie słychać jego piękne, rytmiczne dudnienie. Tyćkę za dużo klawiszy, tego tu nie lubię - dlatego najbardziej podoba mi się ten mocarny breakdown i solo ofkors, bo tam klawisze zostały wywalone precz. I Markusa słychać! Ale tylko dopóki nie zacznie się kolejne solo. Bo wtedy słychać tylko Saschę, Weika i Daniego. Ale ogólnie fufne.

I.M.E - jestem sobą - tak trzymać. Uwielbiam partie gitarowe z tego kawałka i linie wokalną, tekst niewymiernie trafny i inteligentny. Perkusja trochę ustąpiła, widocznie pan Daniel Loeble się troszeńkę zmęczył. Ale dalej brzmi ona bardzo elegancko. Współpracuje genialnie z gitarą Weika, bo Sascha tu się trochę wy-indywidualizował i gra nieco bardziej po swojemu. Dość proste solo, ale niezmiernie chwytliwe i nadaje takiej nieuchwytnej magii. W breakdownie po solo słychać bas!

Nie, nie przestanę, bo jestem fanką basu Markusa.

Can Do It - bardzo, bardzo dobra perkusja. Taka... bardziej swingowo rockowa, robi tu za gwiazdę. Właściwie... chyba tylko perkusja mi się tu podoba. Za dużo klawiszy, z tym że one tu mącą, o ile w Fallen to Pieces są cichsze, tak tutaj mi przeszkadzają. Wokal też niezły. Ale ogólnie nie przepadam, chociaż nie odmówię tu genialnej perkusji. Każdy ma inny pogląd na świat. Poza tym w pewnym momencie słychać tu bębny i bas. Dobre solo.

Dreambound - bijemy rekordy prędkości na perkusji, a co! Poza tym robimy dobrą robotę przy riffach i mamy dobrego wokalistę. Mamy świetne solówki. Ogólnie jesteśmy bardzo utalentowani i dajemy o tym znać światu.
*właśnie umieram ze śmiechu na widok Agi, bo przyniosłam duuużą kauczykówkę i pies, bojąc się jej, usiłuje ją zagryźć - gania, kłapie, paca łapami, ale jak piłka poleci w jej stronę to ucieka w popłochu*

Jezu, umieram ze śmiechu. A przepraszam - Jeżu.


Heaven Tells No Lies - genialny tekst. Świetne partie prowadzącej, świetna rytmika, jak na Weika przystało. Perkusja na poziomie, wymieszane partie solówkowych riffów Saschy ze spokojnymi czystymi partiami Weikatha. Piękne solo Saschy, ten naprzemienny riff czystych partii. Od razu słychać kto tu ma głębsze i bardziej basowe brzmienie. Świetne naprzemienne solówki obu gitar. Potężny breakdown po solówkach. Piękne wyciszenie całego krążka przez wyciszenie tego utworu, słychać klawisze ale takie typowe, rodem z Deep Purple. Lubię ten krążek.

No, zabawy Agi będę jeszcze opisywać, bo pies wygląda na myślącego i mądrego - widać po tym, że bała się podejść do piłki, a po 10 minutach gapienia się na nią nieustannie wymyśliła sobie zabawę z piłką.

Dobranąc~

~Tiga
P.S. - Takie tam bardziej popowe. :) Uwielbiam głos wokalisty, hit absolutny <3

Byłę, pisałę 2 godziny, znikłę.

wtorek, 15 stycznia 2013

O braku internetu słów parę...

... i co ogólnie u mnie.

Dzień dobry (albo dobry wieczór, bo jest na dobrą sprawę środek nocy - 8:08 rano)

No na prawdę.

Więc tak - od zeszłego czwartku czy piątku nie miałam internetu. W sobotę... tak w sobotę zajęcia. Rysunek, potem opieprz za to, że nie douczyłam się romańskiej. Obszerne notatki ze stylu romańskiego na zajęciach, zakuwanie w domu i gotycka plus dwie martwe natury farbami na A3.

Sascha mnie zainspirował. Pan Gerstner znaczy. Chyba jego ulubionym zespołem jest TOTO - więc, kuszona faktem, jak świetnie gra na gitarze - postanowiłam posłuchać. Teraz nałoguję. Muszę zdobyć jakąś płytę, ot.

Tata uganiający się o 4 nad ranem za nieposłusznym szczeniakiem - słodkie.

A ona jest złośnica. Nie wolno jej wchodzić na kanapę - co to dla niej, obudziłam się dzisiaj w nocy ze zwiniętym w moich nogach psem. A Gacek się jej boi. Eh, ty stary głupku - bawić się nie umiesz. Ona cię zaczepia, gada, podgryza po uszach (nota bene wielkich) a ty na nią warczysz? Nie ładnie. Chodzenie na smyczy o 8 rano z dwoma psami naraz - jednym 2-3 miesięcznym a drugim 5-cio letnim - bezcenne.

"Gdzie lecisz, rozbójniku jeden? Czekaj na nas!"

Pierwszy raz w życiu mam do czynienia z psem, a właściwie suczką, która GADA. Ale autentycznie. Ona ma swój sposób mówienia. Ona nie szczeka - te jej szczeknięcia, pomruki i wycia to są konkretne wyrazy. I co jakiś czas słychać takie psie wypowiedzi. Wczoraj - mama woła "Agaaa" a pies "Ałaaałałałałałłł". Chyba jej się to imię spodobało.

Aga. Ładnie. Miało być najpierw "gumka", ale mamie się nie podobało.
Sonia nie podobała się tacie. *nadmienić warto, że prawie wszystkie nazwy wymyśliłam ja*
Klara, Saba, Lucca, Nela i Sara też mu się nie podobały, Sara i Klara mnie też nie. *łatwo wydedukować, że wymyśliła je mama*
Aga się akurat podobała. No to teraz zwierzak nazywa się Aga.

Może będzie dzisiaj recenzja - zdobyłam niedawno (o czym już chyba pisałam) Come in From the Rain Andiego Derisa, więc kusi mnie ta płyta. Ew. Czarny Album, Master of Puppets, Load
albo ReLoad Metallici. Od biedy Ride The Lightning, ale to jest płyta na tyle genialna, że chyba nie trzeba nic mówić.

Oj oj, trza niedługo do kina na tego Hobbita.

Dobra, znikam na razie. 8:41? Uh, trza ten gotyk dopieścić i zająć się renesansem. I zanieść do łazienki rzeczy do prania...

O ile zwierzak mi ich jeszcze nie pokradł, bo już 2-giego dnia pobytu bezczelnie usytuowała się na moim łóżku jak wyszłam z Gackiem. Wracam, chce wpuścić psa do pokoju i słyszę to cudowne, basowe "ałałaaaałaałaaał".

Subtelny masz głosik, kÓleżanko.

Dobra, lecę.

~Tiga

środa, 9 stycznia 2013

7 Sinners łączy pokolenia...

... czyli o tym, jak Are You Metal? spodobało się tacie.

Witam serdecznie po jednodniowej nieobecności.

O jej powodach zaraz, bo to dłuższa historia. Jeśli chodzi o tytuł - ustawiłam sobie sztalugę, pierwszą martwą naturę i zabierałam się do rysowania tych 3-ech kompozycji na zajęcia, ale tak na suuuchoo? Więc zapuściłam sobie 7 Sinners. Przy Are You Metal? do pokoju wpadł tata z pytaniem, co to, bo ładnie grają. No OCZYWIŚCIE, że ładnie. Dlaczego Ty mi tato nie wierzysz, że mam dobry gust muzyczny?

Jeśli chodzi o nieobecność - właśnie wczoraj już wstukiwałam adres Bloggera, żeby napisać notkę, kiedy zniknął mi internet. Cóż - tatkowy komputer "rozdaje" internet; ma wetknięty modem USB i podpięty jest do routera, router wysyła sygnał sieci na cały dom. Ja mam laptopa, więc kabla mieć nie muszę; ale, w każdym razie - domyśliłam się, że pewnie tata wyłączył komputer (albo router znowu się wyłączył bo ostatnio zasilacz umiera po czym po 10 minutach zmartwychwstaje; jak nie, to ja idę go wskrzesić z przełącznika listwy). Poszłam do pokoju zobaczyć, czy to router czy sprawa komputera, a okazało się, że komputer się zwalił i nie daje się włączyć. W ogóle nie ładuje systemu. Wczoraj tata skombinował sobie "zastępczy" komputer, ale ja internetu już nie miałam. Dzisiaj komputer został jako tako odratowany. Coś mu sie w biosie poprzekręcało i staje w 2/3 ładowania ekranu z logiem producenta, po czym wywala komunikat o braku systemu operacyjnego (ciekawe, prawda?). Jak sie wciśnie F2, wejdzie do biosu i wystartuje z ustawień domyślnych, to idzie. Ale jak sie go wyłączy to znowu od nowa wywala o braku systemu i trza go uruchamiać z tego F2.

Uważam to za bardzo ciekawą sytuację. Minęło 8 lat i postanowił kopnąć w kalendarz? Ludu, ja w pokoju mam peceta 13-sto letniego więc sory memory, ale ten taty powinien chodzić jeszcze ze dwa lata, dla równego rachunku, przynajmniej.

Soul, jak można chodzić w krótkim rękawie w +7 stopiach? BRRRRRR.

Zdobyłam "Come in From The Rain" Andiego Derisa. Będzie słuchaaaniaaa. Poza tym już widzę, że nagranie, w którym uczestniczyli panowie z ówczesnego Helloween (jedyny utwór na płycie, w którym grają panowie Grapow, Weikath, Grosskopf i Kusch) czyli King of 7 Eyes zawiera riff, brzmiący prawie jak ten orientalny riff z Nabataei. Ciekawe. Oba utwory napisał pan Deris...

Wietrzę spisek.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga and Klawiatury CO. ma zaszczyt prezentować:
- norfesiej
- perkuja
- "czas zoaczyć"
- reatunku
- zgond
- "listren to the whisper [...]"
- przyibnieś
- klawuatura
-
zamiast "hue hue hue" - "bue hue hue"
- żasba
-
zamiast "V'ka" - "B'la" "V'la"
- ładniejszw
- yśle
- "nawalał na będnach"
- mandarybnki
- pafycka
zamiast pacyfka (o gitarze, nie o znaku)
- zotaw

Ciąg dalszy nastąpi.

Recenzji na dziś chyba nie będzie (podkreślam chyba, bo może paćnę recenzję Czarnego Albumu albo czegoś w tym stylu), na razie znikam.

~Tiga

poniedziałek, 7 stycznia 2013

No i jestem...

... z powrotem.

Długo mnie nie było, prawda?

Moje sarkazmy mnie przerażają, ale tylko czasami.

Te drugie często: albo ich nie dostrzegam, albo ich nie ma.

No więc, zabieramy się za recenzję. Dziś - Dance of Death, Iron Maiden, 2003. Skład - Dickinson, Murray, Gers, Smith, Harris, McBrain. Druga płyta z sześcioosobowym składem Irons, druga po powrocie synów marnotrawnych Bruce'a Dickinsona i Adriana Smitha. Druga z tercetem gitarowym; jak dla mnie, najlepsza nagrana przez 6-cioosobowe Maiden. Nie słuchałam jeszcze całego Brave New World... Ale i tak, dla mnie Dance to masterpiece.

Wildest Dreams - kapitaalny teledysk, kapitalny utwór. Dynamiczny otwieracz, świetny tekst. Bruce'owy wokal wydaje się jeszcze nie rozgrzany, ale i tak brzmi niesamowicie. Tercet gitarowy pokazuje się od razu ze swojej mocnej strony. Świetne riffy, perkusja. Basu nie słychać, ku chwale Jeża! Znaczy, nie to żebym nie lubiła pana Harrisa czy coś, ale jak go słabo słychać to przynajmniej nie zagłusza reszty, co mu się często zdarza. Co prawda od połowy utworu coraz bardziej go słychać, ale przynajmniej słychać też wszystko inne spod basu. Perkusja jak zwykle niesamowicie żywa, rozbudowana, genialna. Breakdown przed solo - mistrzostwo. Dreszzzzzcze!

Rainmaker - bardzo, ale to bardzo niedoceniony i odnoszę wrażenie, że wręcz nielubiany utwór. Teledysk dziwny ale nawet fajny, ale pozostaje daleko w tyle za Wildest Dreams czy From Here To Eternity (o Holy Smoke nie wspominając; uważam to za geniusz totalny), do tego zespół choć gra w "deszczu", magicznym sposobem ma suche ubrania i włosy. Ale okay, w świecie Maiden everythin' is possible. Genialne sola, riffy i wokal. Jest dobrze. Ja mam przede wszystkim sentyment do tego więc może nie jestem zbyt obiektywna, ale jak dla mnie jest okay.

No More Lies - geniusz. Geniusz tekstu, gitar, wokalu (przede wszystkim wokalu). Bruce pokazuje, że to jemu należy się tytuł najlepszego wokalisty heavy metalowego wszech czasów. I tu się zgodzę. Bas słychać bardzo dobrze, ale nie dudni zagłuszając resztę. Nastrojowa perkusja, kiedy wymaga mocnego uderzenia też je wykonuje. Epicki, jeden z trzech najlepszych tutaj, na tym krążku.

Montsegur - cóż, ten utwór jest cokolwiek dziwny. Bardzo dynamiczny, wręcz wesoły jeśli chodzi o gitary, a jednak ciąży nad słuchaczem jako opowieść o mrocznych czasach inkwizycji. Tekst nieco dziwny również, ale mi się podoba. Gitary, jak na Maiden przystało, świetne. Nie mam do czego się przyczepić. Air Raid Siren trochę pokwikuje i wyje do księżyca starym zwyczajem, ale też jest dobrze.

Dance of Death - mój najbardziej ukochany utwór Maiden i nic na to nie poradzę. Przez pierwsze 1,5 miesiąca posiadania go w komputerze nie chciałam się go tknąć. Od koleżanki dostałam ten utwór, Aces High i Run To The Hills - dwa ostatnie zawładnęły moimi uszami, myślami i wszystkim czym się dało, ale Dance ścierpieć nie mogłam. W końcu posłuchałam i dostałam nawału dreszczy przez 8 minut trwania tego kawałka. Pierwszy utwór, jaki w całości zagrałam na gitarze. Utwór, dzięki któremu mam tą płytę. Utwór dla mnie nie do przebicia; genialny, klimatyczny wokal, genialna, Gersowa kompozycja i nieziemskie gitary, tekst zwalający z nóg, perkusja i bas na najwyższym poziomie. Prostota riffów połączona z mistycyzmem, niesamowitym klimatem, atmosferą, której nic nie jest w stanie zakłócić. Ośmiominutowa, epicka opowieść na miarę Fear of the Dark, choć dla mnie znacznie lepsza. Przez osiem minut nie wiem, gdzie się znajduje moje ciało - dusza tańczy gdzieś, tam, w ciemności z umarłymi, w kręgu ognia, uczestnicząc w tym wszystkim, o czym opowiada podmiot. Padłam po tym i jeszcze nie mogę się podnieść. Najlepszy na płycie, najlepszy w całej historii Maiden.

Gates of Tomorrow - ten utwór wybudza mnie z transu. Do tego też mam niezmierny sentyment, ta piosenka pomogła mi w ukierunkowaniu planów na przyszłość. Niewymiernie dobry, Janickowy utwór, niesamowity tekst nawiązujący do klimatu płyty - obracamy się nadal wokół kosiarzy, umarłych, mistycyzmu ukrytego w śmierci, przeznaczenia, zaświatów i tego typu rzeczy. Świetne gitary, wokal, rytmika (bas ent perkusja). Dynamiczna, melodyjna, bardzo dobra.

New Frontier - i WYYYYLAAAATUJEEEEMYYYY z poookooojuuuu! Za pierwszym razem słuchając tego zostałam wydmuchana do sąsiedniego pomieszczenia za sprawą mocnego walnięcia. Tekst jest epicki, z lekka ateistyczny, stawiający wiele pytań, jakby to był histeryczny monolog umierającego człowieka albo człowieka, który zdaje sobie sprawę z czekającej nań w najbliższym czasie śmierci. Niesamowicie silny, genialne partie gitarowe. Wokal agresywny, konkretny, taki akuratni do tego typu silnych i przebojowych numerów.

Paschendale - mam spory problem z wypowiadaniem tego tytułu bądź jego pisaniem, ale tak czy inaczej - kolejne ośmiominutowe monstrum z bardzo rozbudowanymi partiami instrumentalnymi. Solówki, ogólnie gitary, niesamowita atmosfera - na pewno nie tak silna, jak ta w Dance of Death, ale równie silna co w Fear of the Dark. Człowiek ma dosłownie przed oczami historię ukazaną w tekście. Tekst jest niesamowity, świetnie pokazuje oblicze wojny. Geniusz. Perkusja Nicko chyba najbardziej w tym utworze z całej płyty, podtrzymuje atmosferę, gra dużą rolę.

Face in the Sand - kompozycja Adriana, co prawie że od razu powinno dać do zrozumienia, że jest mistrzostwem kunsztu gitarowego (jako, że pan Adrian jest jednym z najlepszych i jest perfekcjonistą) i jest potwornie melodyjne. Otóż, ta zasada tutaj, jak rzadko kiedy, idealnie pasuje - piękny wstęp, świetny tekst, genialne partie Nicko, dobrze wkomponowany bas. Genialnie wkomponowana harmonika. Nie umiem opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. Magia zaklęta w 6 minutach.

Age of Innocence - jeden z najlepszych tutaj. Niesamowity, magiczny. Dave napisał - znaczy będzie ciężko i melodyjnie. Tak jak Reincarnation of Benjamin Breeg tak i ten utwór jest bardzo melodyjny, a jednak w pewnym momencie bardzo agresywny, ciężki. Z tym, że Reincarnation w 80% jest potężnym utworem, tutaj tak naprawdę agresja heavy metalowego kawałka rozłożona jest pół na pół z melodyjnym czarem Dave'owych kompozycji. Geniusz po całości, z naciskiem na wokal, gitary i tekst.

Z resztą, czy na tej płycie jest jakiś "niegenialny" utwór? Bo ja takich wskazać nie mogę.

Journeyman - no i dotarliśmy do ostatniego, siedmiominutowego utworu. Całkowicie akustycznego utworu z delikatną perkusją i genialnymi partiami trzech gitar akustycznych. Wokal - geniusz overloaded. Spokojny, wyciszający nas po przygodzie z tą płytą kawałek. Refleksja w czasie jego trwania - "ja chcę jeszcze raz".

Stwierdzam, że uwielbiam tą płytę.

No, to lecę. Do zoubaczenia jutro. :)

~Tiga

Posiedzę sobie trochę...

... w swoim kochanym łóżeczku z laptopem.

A bry.

Siedzę dzisiaj i studiuję bloga Simone Simons z Epici. Nie mogę się od niego oderwać. Jakby ktoś chciał niech kliknie tu.

Te błękitne oczy.

Zaczynam uzależniać się od Lacuna Coil i ich "Karmacode" z 2006 roku. What I See = geniusz.

Nawet moja mama wiedziała o istnieniu pewnego polskiego gothic rockowego zespołu, a ja nie. Wstyd! Ja tu się bawię w recenzję i robię za wyrocznię od 6-ciu boleści, a ona wie o czymś o czym ja nie wiem. Tak więc Tidzia sobie trochę ponałoguje w gotycki metal.



Takie tam, wiosenne.





Z telefonu, więc za jakość przepraszam.

Pozdrowienia dla Ingi i mam nadzieję, że trochę odespałaś na dzisiejszej prezentacji. :)

Apropo odsypiania, to jak dzisiaj prąd nam znikł na te 1,5h, to myślałam, że zejdę. Z nudów. I tak mi się potwornie nudzi, a jak jeszcze komputer zgasł (a tak tak, bo mój kochany laptop ma już... hm... 5 lat i jakieś 1,5 roku temu padła mu bateria) to wgl masakra. Totalna.

Tęsknię za wiosną i latem. *aleee zeee mnieee eeeemoooo* Jak patrzę na powyższe zdjęcie albo na to:

Tatry, czerwiec 2009

Ja chcę lato.

Dzisiaj recenzja będzie, ale wieczorem. Teraz mi się nie bardzo chce skrobać. Mogę się już zdradzić, że będzie to recenzja Dance of Death Iron Maiden, z 2003 roku. Może jeszcze dzisiaj zdążę przed wieczorkiem kogoś narysować? Nie mam zdjęć, zn nie wiem kogo rysować. Ma ktoś jakiś pomysł? Dawajcie znać, tu albo na maila (założony dopiero co, służbowy do bloga :) pewnie nikomu się nie przyda... ale zawsze) : opowiesci-z-dnia-zwyczajnego@wp.pl

Albo jak ktoś chce po prostu pogadać, to może śmiało pisać - nie gryzę. :) Chętnie przyjmę każdą opinię na temat bloga bo wtedy mogę wiele poprawić; każde słowo mile widziane.



Idę na razie, czas się przygotować do pisania opowieści o Tańcu Śmierci :) Do zoubaczenia, trzymajcie się tam ciepło.

~Tiga

P.S. - Geniusz. <3

Jestę, zniknę, wrócę, napiszę, znowu zniknę.

                                                                 



niedziela, 6 stycznia 2013

Bonus dzienny...

... czyli bonusowa recenzja, bo Tidzi się nudzi.

A tak mnie naszło. Co jeszcze? Keeper of the Seven Keys - The Legacy.

Warto zacząć od faktu, że nastąpiła ostatnia wtedy zmiana składu. Pierwsza płyta nagrana w składzie Deris, Weikath, Gerstner, Grosskopf i Loble. Debiut ostatniego w roli perkusisty.

The King for a 1000 Years - geniusz absolutny, jeden z 2-óch najlepszych (jest jeszcze Occasion Avenue). Zaczyna się czyimś monologiem, później anielskim głosem randomowej wokalistki, potem wchodzi gitara akustyczna. Nic nie zwiastuje 3-ciej części opowieści o Kluczniku poza intrem, które zostało najpierw wypowiedziane. Nic nie wskazuje, że będzie to prawie 14-sto minutowa zawierucha czystego metalu, najlepsza moim zdaniem część historii Klucznika. Dani pokazuje się na dzień dobry od najlepszej strony. Andi powiedział kiedyś "Ten facet mnie przeraża. Jak zamykam oczy, to jestem pewien, że tak grałby Ingo
[Schwichtenberg, pierwszy perkusista Ween, został odsunięty od zespołu po płycie Chameleon z 1993 roku z powodu problemów z narkotykami; cierpiał na schizofrenię i depresję narkotykową. Popełnił samobójstwo 8 marca 1995 roku, rzucając się pod pociąg metra w Hamburgu] gdyby żył". To prawda. Tak przynajmniej sądzę. Perkusja w tym utworze nie jest suchą melodyjką, to żyjący i grający równie rozbudowane partie co gitary instrument. Solówki zrzucają z krzesła, potężny breakdown "We're the king for a 1000 years" i przede wszystkim bębny w tym breakdownie rozwalają system. Wokal przechodzi najśmielsze oczekiwania. Bas ma swoje solo, słychać go bardzo dobrze przez właściwie cały utwór. Rozbudowany potwór, nie piosenka. Genialny tekst. Ogólnie, geniusz overloaded.

The Invisible Man - wielu ludzi twierdzi, że utwór ten jest chaotyczny i nie rozumieją celu jego istnienia. Dla mnie to kolejny flagowy pokaz siły kompozytorskiej Saschy (po Back Against The Wall) i przede wszystkim pokaz siły wokalnej Andiego i pokaz siły gitary prowadzącej. Szyszka pokazuje tutaj, że nawet najbardziej improwizatorskie solo jego dłonie potrafią przeobrazić w coś niezwykle ckliwego i niewymiernie ładnego. Bardzo dobry tekst. Utwór... Jeden z lepszych z The Legacy, jak dla mnie.

Born on Judgement Day - cały utwór jest dla mnie nieco dziwny, ze względu na tekst i jego logikę, ale przede wszystkim ze względu na koniec, o którym zaraz. Ogólnie - bardzo dobry, do niczego przyczepić się nie mogę. Solo Markusa i Daniego bardzo dobrze tutaj się komponuje. Ogólnie, perkusja i bas mają w tym utworze wiele wspólnego, a do tego pan Loble daje pokaz swoich możliwości i udowadnia, że urodził się z talentem do walenia po garnkach. Ale co mnie najbardziej nurtuje - do kogo należy wrzask, który można na końcu usłyszeć po tym, jak wszystko ucichnie, słychać puknięcie bodaj pięciokrotne w talerz perkusji, "przewrót" na bębnie i czyjś straszny krzyk. Wyciszony ale jednak dobrze słyszalny. Moim zdaniem należy do Andiego, ale dalej nie wiem, co sprawiło, że ten okrzyk się z niego wyrwał.

Pleasure Drone - trochę słabo... może inaczej. Po prostu nie przepadam za tym utworem. Dla mnie nie jest on zbyt sensowny... jakby nie od kompletu. Nie podoba mi się. Więc i nie będę się zbytnio rozpisywać, bo nie będę tu zbyt obiektywna. Mierny, jak dla mnie. Riffy takie sobie jak na Dynie... Wokal niezły, to przyznać trzeba... Perkusja jak zwykle dobra, do Daniela się przyczepić nie mogę. I nie wiem, czy on nie ma tu najlepszych partii... Solo jeszcze dobre. Jak zwykle z resztą... pan Pestker nie gra złych solówek. No i solo Weika. Też dobre.

Mrs. God - geniusz teledysków to znak rozpoznawczy Helloweenu; klipy z takim jajem jak Perfect Gentleman czy ten właśnie mogli zrobić tylko panowie Dyniogłowi. Sama pieśń - też przez wielu nietrawiona, ale dla mnie genialna. Zarówno tekst, jak i warstwa muzyczna - perkusję perfekcyjną jak zawsze pomijam, ale chciałabym się zatrzymać nad gitarami. Riff główny w wykonaniu Saschy jest wręcz jarmarczny i skoczny, ale przez to taki jakiś... wesoły, odrywa mnie od złego wrażenia po Pleasure Drone. Genialna solówka pana Aragorna (bo na teledysku do tego Sascha wygląda jak Aragorn dzierżący gitarę) i nie mniej genialny riff Weika po solo. Myślałam, że klimat potężnej rytmiki z Dark Ride odbija się u Weikiego tylko na Rabbit Don't Come Easy, ale się myliłam - tu nadal słychać w gitarze Michaela echo tamtego potężnego brzmienia. No i solo Markusa na basie... Cudo.

Chyba jestem fanką Markusowych basowych solówek.

Silent Rain - koniec pierwszego krążka (bo warto dodać, że The Legacy zawiera dwie płyty). Jesteśmy na półmetku z idealnym, żywym zamykaczem. Bardzo dobry utwór, czymamy poziom. Solówki przygotowują nas do otwieracza drugiej płyty. Ogólnie utwór w stylistyce nieco starszego Helloweenu... Przypomina mi (ze względu na dobrze wyeksponowany bas, duet gitarowy i szybkie riffy) utwory z drugiej części Keeper of the Seven Keys. Ot co. Zakończenie "Look out for the silent rain" jakby grozi, że coś się zbliża, coś się stanie. No i ma rację...

Occasion Avenue - genialne intro złożone ze starych sampli, imitujące, jakoby podmiot mówiący szukał czegoś nowego w stacjach radiowych. Później jak zza kineskopu czarno-białego telewizora wyłaniają się słowa "Are you sight, you have seen..." i gitara akustyczna, jak na otwieracz z tej płyty przystało. Potem mocarny bas i perkusja. Ten utwór przoduje na płycie. Niesamowite partie gitarowe i mistrzostwo wokalne osiągnięte. Chórki nadają klimatu. Tekst genialny. Breakdown "Domini, domini - domini sancti..." rozwala mózg, trzęsie podłogą i rozwiewa grzywkę. Utwór ma tak niesamowitą energię i potencjał, że nie sposób go wyłączyć przed końcem. 11 minut epickiej muzyki. Pan perkusista znów udowadnia, że nie jest byle pukaczem, ale profesjonalnym muzykiem i do tego kreatywnym. Duet Weikath & Gerstner company wywołuje ciary na plecach. GENIUSZ.

Light The Universe - po 11-sto minutowej power metalowej burzy czas na utwór, w którym możemy usłyszeć duet Andi Deris i Candice Night. Przepiękny, anielski głos Candice dopełnia mistycznego klimatu. Teledysk stulecia. Solówka stulecia. Jeśli chodzi o solówkę - ta jest największą ze wszystkich na tym albumie. Nastrojowe gitary pod wokalami i przed wszystkim genialne partie wokalistów. Geniussss.

Do You Know What You're Fighting For? - szczerze nie wiem, skąd to się wzięło i czemu miało służyć, ale riffy ma świetne, potężnym uderzeniem wybudza z transu trwającego od solówki Szyszaka z Light The Universe aż do teraz. Całkiem dobry kawałek. Dobry wokal i perkusja. Jest nieźle. Czymamy poziom.

Come Alive - genialny duet gitary prowadzącej i rytmicznej, genialny duet gitary prowadzącej z wokalistą, genialne trio perkusja, bas i wokal. Ogólnie - świetny utwór, można się do tego trochę pobujać. Jest bardzo, bardzo dobrze.

The Shade in the Shadow - krótki i wydawałoby się niektórym, że wypełniacz. Nie, absolutnie. Riffy Saschy w refrenach choć proste, to chwytliwe jak diabli. Uwielbiam ten utwór i nic na to nie poradzę. Dat perkusja. Dat wokal. Dat riffy. Dat dudniący, choć ledwo słyszalny bas.

Get it Up - ten utwór mnie jakoś nie zawojował. Dobry, ale jakoś nie wkupił się w łaski. Fajny refren, fajny, i owszem. Ale po prostu nie dla mnie. Potężna perkusja, dobre, solówkowe riffy. Wokal jak zwykle na najwyższym poziomie. Rytm dobry, ogólnie utwór dobry.

My Life for One More Day - trochę chaotyczny, na początku nie byłam do niego przekonana. Ale solówki... jak na zamykacz przystało, solówki zwalają z nóg (pomijam fakt, że część solo z tej pieśni została chyba zapożyczona w solo z Are You Metal? bo brzmi niezmiernie podobnie). Chórki w refrenach nadają im większej siły, energii. Wokal... Zwrotki są świetne, mają świetny rytm. Co drugi wers kończy się wrzaskiem, ale ja akurat lubię Derisowe wrzaski. Kończymy płytę, a w uszach dudnią nam słowa "There's a chance for everyone" i "There's a key you have to find, and so will save mankind". Chwytliwe, a breakdowny panów gitarzystów - masterpiece. Kończymy na wysokim poziomie.

Może zanudzam, ale nie mam na siebie pomysłu. Źle się czuję. Miałam rysować dzisiaj te kompozycje i chyba żadnej nie narysuję. Masakra.

Ptasie Mleczko już zeżarłam, kark nawala po wczorajszym headbangowaniu (headbang kiedy jest się chorym to zły pomysł. Bardzo zły.), mandarynki są ale wstać nie mam siły... Tak mi się nudzi, że wczoraj już narysowałam toto i chyba dzisiaj jeszcze kogoś narysuję... Nie wiem po co, bo mi to zbytnio nie wychodzi, u Simone zwaliłam owal twarzy i przekrzywiłam usta... Ale cóż, poćwiczyć trzeba...

Iiidę. Raczej już nie wrócę. A przynajmniej byłby to wtedy rekord mojego skrobania w czasie jednego dnia.

~Tiga

P.S. - Obczajcie, plz :) Bo ładne :)

Zagłuszanie piły...

... czyli kto jest głośniej - Tidzia i kolumny czy Tidziowy tata z piłą elektryczną.

Hyhy, dzień dobrrry.

Apropo zagłuszania - dzisiaj tylko recenzja dnia ponieważ czuję się równie ciekawie jak wczoraj.

Soul, ciesz mordkę - recenzja na dziś to "The Dark Ride" Dyniogłowych sprzed ... omg, 13 lat! 2000 rok.

Zaczynamy od "Beyond the Portal (Intro)". Nastrojowe intro, 40-sto sekundowe. Konkretnie 0:45. Powoli robi się mrocznie, słychać wycie jakichś obłąkanych dusz, właściwie nie wiemy, co i jak. Powoli tracimy świadomość swego istnienia na rzecz przygody z tą płytą, która trwa prawie 53 minuty.

Mr. Torture to następna ścieżka. Tekst dość... mhm, sadystyczny i wydawałoby się że powinien być mroczny, ale i obłąkana melodyjka i tekst w interpretacji są zabawne. Andi udowadnia, że jego gardło ma się dobrze. Gitary, jak na całym krążku przestrojone do stroju "Dropped Szatan" tzn. do "C" albo "B". Poza tym chyba podkręcone basy na wzmacniaczach. Choć jeszcze tu i na następnej ścieżce jest całkiem żwawo i nie jest wcale mrocznie.

All Over the Nations - to już wgl. nie pasuje do mrocznego tytułu i złeeeeeeeej dyni na okładce. Miał być mhrok, zUo i szatan, a do tej pory ani widu ani słychu. Jedna z dwóch jedynie Weikathowych piosenek na albumie. Ogólnie jest żwawa i wręcz wesoła w porównaniu z późniejszą resztą. Solówka Rolanda nie jest jakaś epicka... Za to Weikowa solówka jest bardzo ładna. Tu już słychać, że gitary są znacznie niżej przestrojone niż na innych krążkach.

Escalation 666 - nie, bynajmniej nie satanistyczna. Ale jak za głośno ustawi się natężenie w kolumnach... Pieprznięcie jest konkretne. Mega niski strój jest tu chyba najbardziej wyczuwalny. Potężny, wolniejszy od reszty, z mrocznym tekstem. Geniusz. Andi osiąga tu granice chrypy i najniższe możliwe u niego rejestry. Perkusja jest tu trochę nie od kompletu, bo pan Uli przestroić niżej się nie umiał. Natomiast gitary i riffy breakdownów połączone z wokalem Derisa przetrzepują plecy mnóstwem dreszczy. Jedyne co mi tu nie pasuje to solo, które Grapow kończy bardzo wysokimi dźwiękami - wgl nie pasuje w całości, za wysokie i piskliwe. Ale i tak to geniusz.

Mirror, Mirror - obok tytułowego monstra, Escalation
i The Departed - mój ulubiony. Właściwie, lubię całą płytę i mogę jej słuchać w nieskończoność. Znów łamiący nos kawałek, z tym że już nieco mniej agresywny niż Escalation - za sprawą wyjącej gitary Rolanda, bo jak na Michaela przystało rytmika daje pięścią w twarz. Refren już jest potężny, do tego ogólnie utwór jest cholernie melodyjny i człowiek sam zaczyna go śpiewać. Niesamowity tekst i wokal. Perkusja już nieco mniej odrywa się od rzeczywistości. Ale dalej niezbyt mrocznie, panie Kusch. Za wesoły z pana człowiek na tej płycie.

If I Could Fly - Derisowska legenda. Jeśli spytałabym jakiegoś żółtodzioba o najlepszą kompozycję Andiego pewnie podałby to. Osobiście - miałam na to fazę w wakacje, kiedy z tego albumu miałam tylko ten utwór. Jak zdobyłam całą płytę, stwierdziłam, że nie jest zbyt dobry. Zn. jest, owszem - banalnie prosta partia gitar (z wyjątkiem solo) składająca się z właściwie jednego riffu. Poza tym nie jest już tak silnie i tak agresywnie. Ten utwór dobrze brzmi sam, na płycie jest nieco wyalienowany. Ale wokal genialny, jak zwykle, przyczepić się nie mogę. Teledysk był jak ze snu Zjaranego Zbyszka - ale i tak jest nieźle. Wolałabym usłyszeć to na jakimś splicie albo singlu, niż tutaj. Cała płyta jakby ciąży nad tym utworem i zwyczajnie - on tu nie pasuje. Jest zbyt marzycielski. To jest utwór piękny i finezyjny, chociaż grany z potężnych riffów. Cała Dark Ride ogółem jest raczej grubo ciosana.

Salvation - no i dobrnęliśmy do drugiej połowy krążka. Bo tu gdzieś (no może w połowie If I Could Fly
) się ta druga połowa wyznacza. No i zarazem, dobrnęliśmy do drugiej i ostatniej już kompozycji Weika. Ogólnie - za wesoło. Za wesoły rytm, za wesołe gitary. Chociaż utwór dobry. Ten sam mankament, co z If I Could...; ten utwór tu zwyczajnie nie pasuje. Ale jest dobrze, bas wreszcie trochę słychać. Wokal dobry, gitary też, nawet perkusja dzięki większej żwawości utworu zaczęła pasować do reszty.

The Departed (Sun is Going Down) - GENIUSZ. Geniusz absolutny. Genialny tekst. Monstrualne riffy. Perkusja nawet pasuje, albo tylko nie zwraca się na nią uwagi. Genialny riff grany przez Weika, potem monstrualny breakdown. Wokal jest nieziemski. Najlepszy z płyty, stanowczo. SUN IS GOING DOWN!

I Live For Your Pain - well, na początku nie mogłam się do tego kawałka przekonać. Ale przeszło. Dobrze jest, zaczyna się bardzo fajnie bo basem i perkusją. Tutaj strój gitar sięga piekła, jeśli istnieje strój A to niechybnie był to takowy. Chyba, że panowie podkręcili jeszcze basy. Riffy rozwiewają grzywkę. Solówkowy riff w refrenie nadaje jakiejś mistyczności temu utworowi, jakiejś nieosiągalnej magii. Andi trochę sobie odpuszcza w zwrotkach, chociaż dalej jedziemy na epickiej chrypie i niskich rejestrach. Doobrze jest. Gdzieś od tego utworu perkusja zaczyna być jakby mroczniejsza.

We Damn the Night - ach jak przyjemnie się tego słucha. Ten suchy, agresywny i szybki riff z intra w wykonaniu Weikatha. Potem uderzają bas, Roland z drugą gitarą i perkusja. Świetny tekst, wokale. Solówki niewymiernie dobre. Przejście między I Live For Your Pain a tym się przypadkowo samo utworzyło i brzmi to genialnie. Jest baaardzooo doobrze. Perkusja znowu jest nieco weselsza, ale ją słabiej słychać. Andi za głośno wyje. We damn the night!

Immortal (Stars) - niesamowita ballada, zaczynająca się najpierw akustycznymi partiami gitary i dzwonami, a potem uderza w nas potężna ściana dźwięku. Utwór balansuje na cienkiej granicy pomiędzy ciężkim, mrocznym i łamiącym nos brzmieniem a spokojną balladą. Tekst z wyższej półki. Wyczuwam tu nawiązanie do Ingo Schwichtenberga (?). Ale to tylko moje, prywatne zdanie. Uwielbiamm.

The Dark Ride - no i zaczynamy melodyką jarmarcznej karuzeli. Ten utwór przenosi nas z pomieszczenia, w którym aktualnie się znajdujemy, do parku rozrywek, w którym kilku ludzi przy wejściu do tajemniczego pawilonu zachęca nas do pojechania w jazdę po ciemku. Komuś szkoda było pieniędzy na żarówki? Nie ważne. Nagle z ciemnego wejścia woła nas tajemniczy głos wokalisty. Tak dobrze znany, a jednak tak złowrogi. Wtem uderzają gitary (tutaj Weik osiąga apogeum mistrzowskiej sztuki gitary rytmicznej) i perkusja. Breakdowny są powalająco niskie i silne. Andi zaprasza nas do środka. Wchodzimy. Gasną światła, zostają jedynie świeczniki przy suficie wąskiego tunelu. Wsiadamy do wagonika. Ten rozpoczyna wariacką jazdę, nie wiemy, co się z nami dzieje; gdy myślimy w połowie, że to już koniec, po chwili znów jedziemy z zawrotną prędkością; w tunelu dudnią bas, perkusja i potężna gitara Weikatha. Przy solo ciary biegają nam po plecach, bo niedość niewymiernie dobrego solo, Michael raczy nas najsilniejszymi i najpotężniejszymi riffami, jakie miał zaszczyt prezentować w karierze Helloween. Głos Andiego odbija się od ścian tunelu, jest momentami obłąkany, momentami stroskany i przerażony, momentami mroczny, złowrogi i agresywny. Pod koniec utworu dojeżdżamy do wyjścia - wysiadamy z wagonika ledwo trzymając się na nogach. Idziemy w stronę jasnego wyjścia, światło razi po oczach. Wraz z przybliżaniem się do wyjścia oddalają się i cichną dźwięki prawie 9-cio minutowego potwora, chłód tunelu ustępuje ciepłej, letniej pogodzie na zewnątrz. Odzyskujemy pełną świadomość tego, co dzieje się wokół.

Dobra, idę sobię. Możę jeszczę wrócęęę.

~Tiga

sobota, 5 stycznia 2013

Chorowanie cechą artystów...

... czyli dwa słowa o tym, jak to mnie i moją nauczycielkę coś złapało.

Dżem dobry.

Ptasie Mleczko też dobre. I "bardarynki". I serek ze szczypiorkiem na kanapce. Mniam.

No więc - wczoraj już wieczorem się źle czułam, zasnęłam, okay. Dzisiaj się budzę - nie jest lepiej. Jadę na zajęcia, przyjeżdżamy - Pani chora. Wracam do domu - tak makabrycznie się dawno nie czułam. Maaasaakra.

Co do zajęć - na sobotę sztuka romańska i 3 kompozycje na A3. Za to dzisiaj skończone po 3,5-4h (łącznie, dzisiaj tylko niecałe 2h) studium ołówkowe. Zostałam pochwalona. Cóż, jestem usatysfakcjonowana... Jest lepiej, tak myślę.

Oooo ludzie. Ale się czuję. Jak wyprana w pralce z domieszką Domestosu na ostrym wirowaniu. A pfe.

Recenzja na dziś: Dyniogłowi (Helloween) i ich monstrum z 2010 roku - 7 Sinners.
Where The Sinners Go to otwieracz. Zaczyna się samą perkusją. Perkusją należącą do odpowiedniego człowieka. Dani czasem wali po tej perkusji jak oszalały i wydawałoby się, że robi to jak popadnie - ale wychodzą mu takie cuda, że aż trudno wierzyć. Utwór jest silny, agresywny, ale stosunkowo powolny. Powoliiiii płyta będzie się rozpęęęędzaać. To jest średnie tempo, na następnej ścieżce będzie szybciej, na następnej znowu szybciej. Co do tego jeszcze - genialne, chaotyczne troszkę solo Saschy i potężne, mistrzowskie riffy mistrza rytmiki - Michaela Weikatha. Skrzypiący momentami wokal Andi'ego rozwiewa grzywkę.
Are You Metal? - kiedy pierwszy raz to usłyszałam (z ich dyskografii znałam tylko Keeper of the Seven Keys
i I Want Out) nie wiedziałam, gdzie uciekać. Siła i agresja, z jaką uderza ten album i ta piosenka nie odznaczała się prawie nigdy (prawie bo poza The Dark Ride z 2000 roku) w historii zespołu. A przynajmniej nie tak dosadnie. Kapitalny tekst, bardzo prymitywnie skonstruowane ale monstrualne i szybkie riffy. Perkusja wykurza z pokoju, wokal bardzo pasuje do klimatu utworu. Basu prawie nie słychać przez potężny przester. Wstęp do solo (będący mini solówką) w wykonie Weika i potem monstrualne, choć proste i krótkie solo Gerstnera. Breakdown z potężnymi bębnami trzęsie podłogą przy zbyt dużym natężeniu na kolumnach. Jednym słowem, masterpiece. Również teledysk świetny.
Who is Mr.Madman? - schizo-schizo-schizofreniaaaa. Porąbana muzyczka w intro i w jego czasie cichy, ale dosłyszalny dźwięk aparatu mierzącego tętno (kojarzycie na pewno) w szpitalu. Nagle jak spod jakiejś bariery wyrywa się ciężki utwór, ale klawisze nie cichną. Nadają obłąkany klimat utworowi. Tekst jest jednym z lepszych jakie znam. Świetne partie gitarowe i perkusja. Ceną tego albumu i jego potęgi jest fakt, że Markusa na basie prawie nie słychać. Momentami go słychać kiedy gitary specjalnie mu ustępują. Choć akurat w tym utworze w breakdownach jest dosłyszalny.
Raise The Noise - Weikowy potwór. Gitara Saschy jest tak szczerze improwizująca, że aż genialna. Są dwie wersje tego utworu - na albumie jest wersja z fletem (czy co to tam jest) w środku utworu zamiast solówki gitarowej. Co prawda gitara trochę tam dokazuje (prowadząca oczywiście, bo cały utwór na swoich barkach dźwiga rzecz jasna Weiki, ciosając potężne riffy) i przedrzeźnia, ale ogólnie w tym utworze zbyt dużego popisu nie ma. Na japońskim singlu (nigdy nie doczekał się niestety wersji europejskiej, a szkoda) Are You Metal? była wersja utworu bez fletu, instead w jej miejsce walnęli Gerstnerową partię. Jest taka sama tylko w jego wykonaniu. Ja jako fanka Saschowych solówek wolę wersję z singla, ale oryginalna też fajna. Pamiętam, że w wakacje ten utwór przez conajmniej 2 tygodnie NON STOP katował kolumny. Dobre, bardzo dobre.
World of Fantasy - za tekst panu Markusowi należy się Nobel, to raz. Dwa, że solówka i ogólnie partie gitarowe powodują dreszcze. Do perkusji, jak zwykle na albumach z Danim w roli garowego, nie mogę się przyczepić, jest klimatyczna i nie składa się z zaprogramowanego w perkusistę jednego rytmu. Za to lubimy pana Loble'a - za creativity. Trzy - niesamowity wokal. Mówcie co chcecie - dla mnie to jest najlepszy wokalista Helloween i jeden z najlepszych heavy metalowych. Potrafi śpiewać nisko, wysoko i pośrodku. Do tego jest genialnym kompozytorem i tekściarzem. Senk ju, geniusz absolutny. Namber tu na tej płycie razem z Are You Metal. O dwóch utworach, które najwyżej tu cenię - za moment.
Long Live The King - ze schizofrenicznego wzruszu wybudza nas potężny, dynamiczny Long Live The King. Kolejny hymn dla metalu. Niesamowita perkusja (jeśli przeżyła nagrywanie tego utworu to znaczy, że była pancerna) i gitary. Wokal jest typowy dla dynamicznych, łamiących nos utworów z Andim w roli krzykacza - piski, kwiki, wrzaski i ogólnie wszystko co się da jest mile widziane. I w jego wykonaniu mi się to podoba. Wreszcie słychać bas! Dudniący, potężny, kiedy trzeba bardzo ładnie się odzywa. Ogólnie dwaj najlepsi żyjący basiści metalowi: pan Harris i pan Grosskopf. Ot, co.
The Smile of the Sun - ten i jeszcze jeden utwór to absolutne numery jeden na Grzesznikach. Słuchając tego pierwszy raz miałam potwornego doła i ryczałam jak głupia. Tekst roku. Przepięknie wkomponowane pianino, genialne gitary i perkusja - dalej silna ale znacznie spokojniejsza niż na poprzednim kawałku. Spokojny a jednak ciężki utwór. Znów słychać bas. Mistrzowski wokal Andiego znów daje znać o sobie. Idealnie komponuje się z resztą. Usta same otwierają się by śpiewać "The smile of the sun is gone and noone but you drives away the pain of the grey". Masterpiece do kwadratu.
You Stupid Mankind - zawiera chyba najlepszą sol... tfu, ustępuje jednej jeszcze. Ale jest drugą najlepszą solówką na tym albumie. Saschowy utwór - co za tym idzie świetny tekst i partie gitarowe. Perkusja znów idealnie wpasowana w całość. Markusa prawie nie da się usłyszeć spod potężnego wokalu i gitar. Prawie, bo jak się wsłuchać to można dosłyszeć. Genialny do przebudzenia po The Smile of the Sun.
If a Mountain Could Talk - na tej płycie... genialne teksty overloaded. Bardzo mądry i świetnie opisujący ludzkość tekst. Wokal bardzo dobry. Tu z kolei gitary przejawiają się prawie tylko tam, gdzie nie ma zbyt wiele partii wokalnych. Przy breakdownach, w intro i solówka. Gdy słychać wokal - słychać też dudniący bas i perkusję, ale gitary zlały się tutaj i trochę je to przybiło, trochę wyciszyło. Słychać je, ale nie wybijają się tak jak zwykle.
The Sage, The Fool, The Sinner - nie wiem, co panowie brali kiedy to nagrali i co ich podkusiło, żeby ten utwór pojawił się na Sinners. Nie, nie jest zły - przeciwnie, jest świetny, ale dziwny. Weselszy od reszty, zdecydowanie weselszy. On powinien być na Straight Out Of Hell
[płyta wychodzi 22 stycznia w Europie, ma być jeszcze cięższa niż 7 Sinners ale znacznie weselsza] a nie tu. Jest ciężki, genialna perkusja rozwala mózg. Tutaj chyba najlepsze partie ma właśnie Dani. Tekst jest dziwny. Gitary lekko chaotyczne, ale niezłe. Bas nareszcie porządnie wyeksponowany! I bynajmniej nie przypadkowo, tylko ewidentnie gra tu istotną rolę. Wokal bez zarzutu. Trzymamy poziom.
My Sacrifice - Sascha bawi się w tekściarza. I wychodzi mu to nieźle. Z tym, że ten tekst jest bardzo... mhm, religijny. Chórki rodem z opery w tle; Andi daje światu do zrozumienia, że to on tu rządzi, jeśli chodzi o wokal. Perkusja troszkę przekombinowana i ogólnie rytm w breakdownie przed refrenem jest lekko naćkany. Utwór jest dobry, nie ukrywam; szczególnie solo-podobne twory w wykonaniu Szyszaka są bardzo dobre. Ale jak dla mnie to coś tu nie gra, jest za dużo. Wciśnięte partie, skondensowane to granic możliwości, albo takie się tylko wydają - jest zbyt skomplikowanie, chociaż byłoby lepiej jakby trochę to uprościć. Ale breakdown przed solo i samo solo jest dobre, jak na Helloween przystało.
Not Yet Today - ktoś mądry doszedł do wniosku, że trzeba przed zamykaczem płyty walnąć trzymacz klimatu. Schizofreniczny wokal Andiego przywodzi na myśl ciemne pomieszczenie, jakiegoś człowieka który nad ciałem umierającego przyjaciela śpiewa przedśmiertną kołysankę. Niesamowity, słowa "not yet today" czyli jeszcze nie dziś przywodzą na myśl następny utwór, utwór monstrualny, utwór finałowy. Zauważyłam, że na prawie każdej płycie miłośnicy pestek z dyni mają taki jeden, najbardziej reprezentatywny utwór, najczęściej tytułowy i często ostatni na krążku.
Far in the Future - daleko w przyszłości, kontynuacja klimatu z poprzedniego utworu. Potężny, gigantyczny, monstrualny - mogłabym ten kawałek opisywać w nieskończoność. Powoli rozpędzająca się w intro perkusja, która robi tu za gwiazdę - bo tak na prawdę to gitara tutaj stanowi tło perkusji, która rozpędza się jak ośmio cylindrowy silnik sportowego potwora. Potem gitary przejmują pałeczkę i one grają tu największą rolę. Genialny tekst, genialnie zaśpiewany. Far in the Future stanowi, w moim przekonaniu, mieszankę wszystkich możliwych gatunków - power, speed, thrash metalu i metalcore'u z hardcore. Przytłaczające potężne riffy i solówka najlepsza na płycie. To jest mój absolutny numer jeden tutaj.

Tyle by było w tym temacie.

Jeszcze dzisiaj może napiszę, ale na razie znikam. Do zoubaczenia.

~Tiga
P.S. - apropo genialnych, monstrualnych zamykaczy płyt... najpotężniejszy z możliwych utworów Helloween (do niedawna, dopóki nie wydano "Nabataei") - The Dark Ride.

Jestę, zniknę i zaistę wrócę.