środa, 1 stycznia 2020

Podsumowania...

... są nieuniknione.

Witajcie!

Minęło półtora roku niemalże. Długo. Ale czy tak długo? Dopiero co zaczynałam studia, a tu bach, robię licencjat. Czas leci, nie ma co.


W zasadzie nie do końca wiem jak zacząć, ani nie do końca wiem, czemu piszę tego posta. Mniemam, że ilość postów podsumowujących 2019 rok na social mediach zarówno moich znajomych jak i ludzi, których poczynania obserwuję - muzyków, artystów, producentów i tak dalej i dalej - trochę mnie do tego popchnęły. A drugą rzeczą, jaka mnie do tego pcha jest... potrzeba wypowiedzi.

Widzicie, ten rok był jednym z najbardziej, przepraszam za słowo, posranych lat w moim życiu. I tu się zacznie sroga prywata, więc jeśli kogoś to razi, tutaj jest dla Was szansa. Później możecie mieć pretensje tylko do siebie. 

Nie mam ostatnio czasu ani okazji, a tym bardziej serca zawracać komuś czterech liter swoimi dennymi przemyśleniami, których artykulacja w moim przypadku krócej wyjdzie w słowie pisanym, niż mówionym, bo jak wiadomo, ja mówić mogę długo i namiętnie. Ale ten rok i w sumie parę ostatnich lat było tak zwariowanych, że duszą się we mnie emocje, myśli, których nie mam komu przekazać. A coraz częściej, czytając podobne słowa u innych ludzi dochodzę do wniosku, że warto, bo może ktoś przechodzi przez coś podobnego lub to samo i potrzebuje, jeśli nie pomocy, po prostu usłyszeć lub przeczytać, że nie jest sam. Nie jest dziwadłem, nie jest osamotniony.

Przez moje, relatywnie krótkie, 22 letnie życie przewinęły się tuziny ludzi. Począwszy od takich, których bardzo pokochałam i do tej pory gdzieś tam są, jeśli nie namacalnie, to w moim serduszku - skończywszy na tych, których odcięłam od siebie i którzy wywołują we mnie skrajnie negatywne emocje. W tym roku, na samym jego początku podjęłam cholernie trudną decyzję o odcięciu od siebie toksycznej dla mnie osoby, z którą byłam w bardzo, bardzo trudnej, ale w jakiś chory sposób ścisłej relacji przez 3,5 roku. Nazwałabym to klasycznym syndromem sztokholmskim, bo nikt mnie chyba tak w życiu nie upokorzył, nie zranił i jednocześnie do kogo bym aż tak bardzo chciała przylgnąć na stałe, mimo wszystko. No więc na szczęście dla mnie, jakieś siły wyższe chyba nad ludźmi czasem czuwają. Moje opiekuńcze siły oderwały ten plaster szybko i bezboleśnie, echa bólu przyszły dopiero dużo później. Ale zrozumiałam wtedy, analizując to wszystko, że jeśli sama nie poczuję się ze sobą dobrze, nic mi nigdy w życiu nie wyjdzie tak, jakbym tego chciała. Szczęśliwie były też przy mnie bosko ziemskie istoty, w tym ta jedna najważniejsza, która była ze mną już wcześniej, ale jakoś nie docierało do mnie, że jest. Dopiero w tamtym momencie zaczęłam doceniać jej byt, ale o tym zaraz.

Tak czy inaczej od tej jednej decyzji, od tego ryzykownego posunięcia, od kompletnej utraty gruntu pod stopami i szoku, który szczęśliwie powstrzymał nagłą histerię o kilka tygodni, od tego jednego dnia zaczęła się jazda bez trzymanki. I wierzcie mi, warto czasem zrozumieć, że najbardziej zależy Wam na sobie. Nie w złym sensie, ale jeśli nie zależy Wam na sobie i nie zadbacie o siebie, nikogo nigdy nie będziecie kochać, nikomu nie pomożecie, będziecie ranić ludzi odłamkami własnych problemów i własnej poszarpanej duszy.

Potem pojawiła się w moim życiu radosna iskierka, którą z początku bałam się w ogóle osiągnąć, bałam się ją stracić. Iskierka będzie wiedziała, że o nią chodzi. Właśnie pochwaliła ten szaleńczy pomysł pisania tego wszystkiego, więc będzie wiedzieć. Był początek nowego semestru i początek wiosny, która dla mnie w tym roku okazała się faktycznie momentem odrodzenia. I nagle mnie to trafiło, jak piorun, że można mieć z kimś tak wspaniałą relację, że mogę dzielić z kimś swoją największą pasję i miłość - do tworzenia, do sztuki. I stopniowo zaczęło mnie to wręcz przerażać, jak bardzo połączonym można być z drugą osobą - choć w tym bardzo dobrym sensie, tym, który czułam pierwszy raz jadąc sama samochodem, pozytywnego przerażenia, ekscytacji. Rozumienie się prawie bez słów, myślenie o tym samym, wspólne marzenia, a stopniowo współpraca na polu artystycznym, która tak mnie cieszyła. Fajnie jest robić coś samemu, ale to co wtedy zaczęłam, jest stokrotnie lepsze. Kiedy dwoje ludzi działa jak jeden organizm, myśli jak jeden organizm i jest w tak dużym stopniu zgodne. Ze zdrową dozą bezpiecznika - różnicy zdań, ale nie takiej agresywnej, nie polegającej na niszczeniu swoich poglądów nawzajem.

Wiele w tym roku było radosnych powrotów. Powróciłam do pewnych rzeczy, które zarzuciłam i których nie miałam odwagi dalej ciągnąć, a także do pewnych marzeń i dążeń. Wróciłam też na drugi plener pod Olsztynkiem, który był jednym z bardziej fantastycznych wyjazdów w moim życiu. Bawiliśmy się tak dobrze, czuliśmy się tak swobodnie i świetnie, chociaż lało większość czasu i marzliśmy na kość. Żałowałam pewnych rzeczy, które się wtedy i chwilę później, w konsekwencji, wydarzyły - ale teraz jestem pewna, że wyszło na dobre, zarówno dla mnie, jak i dla osób z tym związanych. Jeśli kiedykolwiek natrafią na ten tekst, też będą wiedziały, że o nie chodzi. Uwolniliśmy się od siebie i mam wrażenie, że nie była to relacja spasowana. Ja zawsze odstawałam i to nic złego - zdarza się. Doceniam gesty, doceniam to co dobrego się stało, ale lepiej, że każde poszło w swoją stronę. Dzięki temu mogłam zmienić środowisko i nie mogłam wyjść na tym lepiej. Mogłam wreszcie poświęcić się ukochanej osobie, pracy z nią, wspólnym celom, a także ludziom, z którymi po prostu czuję się mniej wyalienowana, bo są bliższe charakterem do mnie. 

Potem przyszła kolejna trudna decyzja. I kolejna toksyczna osoba, której się pozbyłam. I pewnie wiele osób, wiedząc, że była - nie bardzo chcę użyć słowa jest, ale żeby nie było, nie jest martwa - członkiem mojej rodziny. Jednak problem tkwi w tym, że konwenanse społeczeństwa wmawiają nam, że rodzinie wybaczyć można wszystko. Alkoholizm, zdrady, przestępstwa mniejsze i większe, przemoc domową i tak dalej. Ja padłam ofiarą jakiejś chorej wizji świata, być może wynikającej z problemów psychicznych tej osoby, będąc zmuszoną do mieszkania 2 lata pod dachem z nią. Byłam ofiarą przemocy psychicznej, moje życie było maksymalnie utrudniane - przez mniejsze lub większe złośliwości, od trzaskania drzwiami z powodu za cichego przywitania się, po zabronienie swobodnego dostępu do kuchenki czy pralki. I nagle, w połowie roku, gdy kończyłam studia, po jednej z licznych awantur, nie wynikających z mojej winy, zrozumiałam, że to tylko konwenans trzyma mnie w tej toksycznej relacji. Tylko przeświadczenie, że rodzinie wybacza się wszystko. Nawet wieloletnie działania z premedytacją, pozbawione wyrzutów sumienia czy skruchy. Manipulacje, szantaże emocjonalne, poniżanie, psucie mojego dobrego imienia w oczach ludzi, którzy znają mnie tylko z opowieści i którym nie mogę pokazać, że nie jestem diabłem. Miałam dość udowadniania, że nie jestem złem. Wyprowadziłam się, zerwałam wszelki kontakt i postanowiłam nigdy więcej nie dać się wyzyskiwać i niszczyć wampirowi, bo tylko tak mogłabym tą osobę nazwać.

Przeprowadziłam się. Stres, walka o jakieś w miarę dobre i niedrogie lokum, a wierzcie mi, w Warszawie bywa to wyzwaniem. I nagle, w drugiej połowie roku - pstryk. Koniec. Już. Jestem wolna. Jestem w dobrym miejscu, złapałam Pana Boga za nogi, jestem w otoczeniu przyjaciół, ukochanej osoby, mam dobre perspektywy na licencjat, wiem, co chcę robić i z kim, mam pracę i robię tyle nowych, wspaniałych rzeczy. Nie ograniczam się, nie zamartwiam, nie słyszę ciągłego trzaskania drzwiami, złorzeczenia, klątw pod nosem; nie muszę się martwić o spokojny sen. I wiecie, co było najbardziej kuriozalne? Pewnego dnia, po jakimś czasie mieszkania w nowym miejscu, z przerażeniem uderzyła we mnie myśl.

Jestem szczęśliwa.

Po 22 latach pomyślałam to chyba pierwszy raz. Ogarnął mnie szok i paniczny strach, że to długo nie potrwa. I wiecie co? Nie potrwało.

Ale. Chociaż straciłam pracę - miałam okazję przez kilka miesięcy pracować jako nauczycielka rysunku dla dzieci i poznałam wspaniałe dzieciaki, to była fantastyczna przygoda. Potem przyszły problemy zdrowotne i finansowe - ale był przy mnie jeden jedyny człowiek, na którego obecności mi zależało i nie odstąpił mnie na krok, trzymał za rękę w najgorszych momentach, chodził ze mną do lekarzy, pocieszał kocykiem i ciepłą herbatą, kiedy wracałam wymęczona do domu. Kiedy znów podjęłam pracę, szybko okazało się, że nie wyrabiam z nauką i pracą nad dyplomem, a to przecież licencjat. Znów stanęłam przed ryzykowną jak cholera decyzją. Biłam się z myślami, ale postawiłam wszystko na przeczucie, na jedną kartę swojej własnej intuicji. Ale nawet wtedy okazało się, że pracodawcy rozumieją to i jeśli kiedykolwiek będę chciała wrócić - będzie dla mnie miejsce. Kiedy rodzice zaczęli dawać mi w kość walką między sobą, awanturami od których nie potrafią się powstrzymać nawet, kiedy wracam tylko na kilka dni do domu - podjęłam kolejną karkołomną decyzję, że spędzę pierwszy raz Święta poza domem. I wiecie co? Pomijając chorobę, jaka na mnie spadła w ostatni tydzień roku, to były najlepsze Święta od dawna. Rodzice ukochanej mi osoby zaprosili mnie do swojego domu, kompletnie mnie nie znając, ja sama podołałam po raz pierwszy przyrządzeniu potraw na Wigilię - a wiedzcie, że jestem z gotowania noobem, jak Sims, który dopiero uczy się przygotowywać tosty. Spędziłam Święta oglądając serial na kanapie z ludźmi, którym zależało na moim towarzystwie. I nawet, gdy się rozchorowałam, gdy było bardzo źle i panikowałam, przy moim łóżku czuwał mały anioł stróż. Nie zostałam sama.

A to wszystko, wszystkie te wspaniałe rzeczy, które mnie w tym roku spotkały, wszystkie projekty na studia, które zrobiłam sama lub z moją lepszą połówką (zaraz się zacznie kłócić, że to nie prawda, ale to prawda), które spotkały się z dużą aprobatą ludzi i naszych opiekunów... to wszystko spotkało mnie dlatego, że zaryzykowałam. Że podjęłam jakąś przerażającą decyzję, której się bałam, ale postanowiłam się odważyć i jej dokonać, z góry akceptując, że moje przeczucia mogą nie być słuszne. Ale były. I są. Bo każde z nas ma chyba taki bezpiecznik w sobie, że jeśli się wsłuchamy we własne odczucia, we własną intuicję, to jesteśmy w stanie dokonać wyboru dobrego dla nas samych. Czy po drodze są jacyś ludzie, których nasze decyzje nie satysfakcjonują? Oczywiście, multum. Ale tak na prawdę jeśli im się to nie podoba, to najlepszym dla obu stron będzie jak najszybsze pójście w różne strony. Po co się szarpać, jeśli nie czuje się bluesa? Nie ma sensu. I to rani nie tylko Was. To rani też ludzi dookoła.

Pamiętam, że kiedyś ktoś mi powiedział, w ramach obelgi oczywiście, że jestem tchórzem. I wiele w tym prawdy. Jestem strasznie strachliwa. Rok temu na myśl o tym, że będę wychodziła z kumplami i też obcymi ludźmi na pogaduchy o północy pod gołym niebem, że będę uczyła kogoś rysować i szerzyła pasję do kreatywności w dzieciach, że odważę się na tyle rzeczy, na które się odważyłam - na taką myśl wtedy prychnęłabym szyderczym śmiechem albo uznałabym to za wymysł i niemożliwy sen. A jednak to się zdarzyło, jednak tam byłam. Więc albo zaczęłam, niczym Marty McFly w Powrocie do Przyszłości, trochę mniej tchórzyć, albo moje lęki i tchórzostwo wynikały z tego, w jak opłakanej sytuacji tkwiłam, nie wiedząc, że mogę się z niej wyrwać relatywnie łatwo.

Z całą stanowczością mogę stwierdzić, że rok 2019 był porąbany i był absolutnie nieprzewidywalny, wywrócił całe moje życie do góry nogami. Ale jednocześnie był rokiem tak wielu pozytywnych zaskoczeń, zmian i rozwoju, przyniósł tak wiele nowych, ekscytujących umiejętności czy pomysłów. Był rokiem nowych wspaniałych relacji, wypadów, rokiem stanowczo udanym, w którym najpierw nauczyłam się ufać sobie, a potem ludziom dookoła.

I chociaż w zasadzie tylko z Lotką z mojej internacko-plastycznej bandy udało mi się w tym roku trochę pobujać, to definitywnie zrozumiałam, że na pewno jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, nie ma na to siły - a jeśli mnie spotyka tyle fantastycznych rzeczy i nowych ludzi, to ich na pewno też i nie ma co wyrywać ich na siłę stamtąd, ani mnie stąd. Na wszystko przyjdzie czas, może znów to będzie kwestia jednej decyzji podjętej bez nadmiernego rozważania, ale polegającej na przeczuciu? Kto wie.

Życzę sobie i Wam, żeby ten rok też był udany. Sobie życzę, żebym dalej podejmowała jak najwięcej tych dobrych decyzji i dalej polegała na sobie, a nie na konwenansach społeczeństwa czy na widzimisię innych ludzi. Oby dalej moje życie się rozwijało, a nie kurczyło, obym już nigdy nie była więźniem swojej własnej głupoty. Chociaż głupie rzeczy na pewno robić będę, jak każdy człowiek. Ale obym już nigdy nie była tym spętana jak dzikie zwierzę w zbyt małej klatce.

Szczęśliwego, kochani.
~Tiga


PS. Jeśli ktoś to w całości przeczytał, możecie sobie śmiało nadać order im. Elizy Orzeszkowej.

wtorek, 7 sierpnia 2018

Kiedy studia...

... stają się Twoją najlepszą wymówką.

Witajcie!

Ohoho, pajęczyną obrosło, pająki biegają, a blog jest tak martwy od roku, że grabarz już po niego przyszedł i domaga się pieniędzy za pochówek.

O nie!

Tak jak w tytule postu studia stały się dla mnie najlepszą wymówką, żeby nic nie robić. No dobra, bez przesady, że nic - bo i tak sporo robię - ale głównie na uczelnię, a nie dla siebie. Co jest smutne, bo przecież żyję dla siebie, a nie dla innych, ale człowiek leniwy to szuka usprawiedliwień.

YouTube leży odłogiem, na Facebooku TigaLionessArt wstawiam coś raz na 3 miesiące, blog zakurzony, no Sodoma, Gomora i wszyscy święci.

Na szczęście się przemogłam. Ale koniec akapitowania, do rzeczy.

No sem na studiach. Od roku. Za nieco ponad miesiąc wracam do Warszawy na 3 semestr i daj Boże 4ty. Wielu rzeczy się nauczyłam, wiele rzeczy o dziwo dla siebie zrobiłam - konkretnie przemogłam swoje zahamowania. Chociażby idąc któregoś dnia przejściem podziemnym pod Dworcem Centralnym zobaczyłam pasmanterię i pomyślałam "no, Tigu, zawsze chciałaś robić na szydełku i drutach, robić pluszaki i takie tam, wejdź! Kup co trzeba, wróć do domu, włącz tutki na Tubach i się naucz!". No i tak zrobiłam.
Zaczęłam więcej rozmawiać z ludźmi. Przez czas bycia w Plastyku byłam zamknięta w bezpiecznych 4 ścianach internatu z osobami, które lubiłam i z którymi czułam się dobrze, ale bałam się poznawać nowych ludzi, bałam się uczestniczyć w życiu poza tą komfortową grupą 16 osób. Tutaj moja droga Dżoana powinna stwierdzić "aha, no jasne, ale wyciągnęłam Cię z domu raz w ciągu roku". No tak, ale to już zawsze więcej niż nic!
No i byłam na plenerze. Tęskniłam za plenerem, na którym byłam w liceum. A teraz było jeszcze ciekawiej, bo powzięłam męską decyzję wzięcia Dżoany, jej samochodu, Karoliny oraz swojego tyłka w troki i pojechania z Warszawy do Waszety pod Olsztynkiem i później powrotu po tygodniu. Oczywiście rodzice panikowali, że sama, że samochodem, że tak daleko. Ale to był jeden z tych momentów, kiedy czułam się wolna, chociaż byłam z innymi i byłam na obowiązkowych "zajęciach" uczelnianych. Ale prawie codziennie wyjeżdżałam gdzieś rysować, woziłam nieprzytomne ilości alkoholu (żeby ktoś nie pomyślał, że chlanie na plenerach to mit, oj nie; na szczęście ja wypiłam przez cały tydzień jedną butelkę Fresco i 2 puszki piwa, ale nie naraz, więc mogę się uznać za abstynenta) i nawet miałam potyczkę słowną z proboszczem parafii w Olsztynku, który był oburzony, że malowałam kościół w niedzielę, ale nie poszłam dać mu na tacę. Na szczęście wikarzy byli bardziej sympatyczni.
Swoją drogą plener to ciekawe wydarzenie, bo ludzie przebywają na jednym terenie w domkach obok siebie 24/7. A co za tym idzie robi się tak... domowo? Nikogo nie obchodzi, czy ma makijaż, czy jest w piżamie, czy kogoś zna, czy nie. Niesamowicie fajne odczucie, kiedy 100 osób nagle zaczyna się traktować jak stały element programu i nie ma tych barier i konwenansów, które są na co dzień.

No dobra, a poza plenerem? No było się np. na Nocy Muzeów. Co prawda my z Barnabą Grzechoposzukiwaczem zaczęliśmy Noc Muzeów o godzinie 10 rano, ale co tam. Przeszliśmy jakieś 10 km piechotą, przejechaliśmy Warszawę dwukrotnie w pionie od końca do końca (no, prawie), wjechaliśmy na 30 piętro Pałacu Kultury i ja zdołałam jakimś cudem zrobić reportaż na zaliczenie z fotografii.

Ogólnie studia zmieniają człowieka. Śmiesznie też jest obserwować zarówno siebie, jak i te kochane pierdoły, z którymi się 4 lata w liceum przeżyło, 4 lata mieszkało w internacie, jak radzą sobie dalej i z niezbyt normalnych ancymonów stają się dorosłymi ludźmi.

Boże, powiało grozą.

No to żeby nie wiało grozą, pocieszę Was wieścią, że moja choroba psychiczna zwana szkicownikomanią osiąga swoje apogeum, i czy jestem dorosła, czy nie, to cierpię na nią nieustannie. Moja kolekcja szkicowników wynosi teraz coś koło 30...?

I może tylko 2 są w całości zarysowane.

A czy będzie dziś Re-re-recenzja? A będzie. Ale zaraz.

Postanowiłam zostać typowym Nosaczem i zacząć robić niektóre zakupy na AliExpressie. Już idą do mnie nowe pędzelki, no i parę włóczek do szydełkowania. W planach mam następne pędzle i może kiedyś jakieś markery i cienkopisy, bo wyglądają kusząco. A że są chamską podróbą Copiców, Micronów itp... a kto by się przejmował!

"Panie, nie ważne, skąd, ważne, że tanio!"

I zostałam przewodnikiem Googla. Nie wiem po co, ale to nawet fajna zabawa. A przy tym można komuś pomóc w wybraniu miejsca do zakupów czy obiadu. I dostaje się punkty!

Punkty najważniejsze. Marcheweczka być musi.

Skończyłam Wiedźmina 3 łącznie ze wszystkimi dodatkami jakieś parę dni temu (tak, ja jestem srogo do tyłu z technologią, bo dopiero rok mam laptopa, który uciągnął Wieśka) i czuję pustkę w serduszku.

Swoją drogą lepiej się nie przyznawać, że 2go lipca po zdaniu ostatniego egzaminu w semestrze z dobrym wynikiem tak się cieszyłam i świętowałam, że zalałam rzeczonego laptopa winem, ale na szczęście żyje. Reanimacja była sroga i pacjent był w złym stanie, ale udało się go uratować. Tylko ma teraz PTSD, ale cóż... Jakaś kara musi być.

Mam ostatnio nową fazę muzyczną, tym razem na Queen. I TAK, wiem, co zaraz ktoś sobie pomyśli: "Dopiero teraz? Co z ciebie za fan muzyki rockowej?!". Problem jest taki, że ja chyba dopiero teraz do Queenu dorosłam. Mam dziwne wrażenie, że do takich twórców jak Johnny Cash, Dire Straits czy właśnie Queen trzeba dorosnąć, żeby ich zrozumieć. A po ostatnich trailerach filmu Bohemian Rhapsody moja faza osiąga poziomy Mount Everestu.

Dobra, to niech będzie tak - teraz będzie Re-re-recenzja, a potem zostawię Was ze zdjęciami i pracami podsumowującymi ten rok nieobecności.


Autor: Bruce Dickinson
Tytuł: Do czego służy ten przycisk? (What does this button do?)
Rok wydania: 2017 (Wydawnictwo SQN)

Gatunek: autobiografia
Okładka:





Jestem przewidywalna, prawda? Kogo autobiografię musiałam mieć i kogo autobiografię musiałam przeczytać musem, choćby się paliło i waliło?

Szczerą miłością do Bruce'a zapałałam po tym, jak zaczęłam słuchać Ironów, ale on gdzieś tam zawsze był. Mój ojciec go uwielbiał, nie tylko jako wokalistę, ale po prostu inteligentnego, nie pieprzącego się z niczym faceta, który idzie przez życie po to, co sobie wcześniej obiecał.

I taki właśnie jest. I ta biografia jest tego najlepszym dowodem. Bruce ma gawędziarski talent, który po prostu jest nie do odrzucenia. Czyta się to tak szybko i przyjemnie, że nawet nie wiadomo, kiedy się skończyło i ma się to poczucie "dlaczego nie ma więcej?!".

To nie jest broń Boże biografia Iron Maiden i całe szczęście. Oczywiście, przeczytałabym i taką, chociaż już kilka przeczytałam, to wchłonęłabym następną. Oczywiście, w tej autobiografii jest Iron Maiden bo nie można mówić o Dickinsonie, szczególnie w latach 82-89' bez tego zespołu. Ale pojawia się tam tylko kilkanaście wzmianek, przy tym dużo bardzo subiektywnych, od wewnątrz, na to co się faktycznie działo w zespole przez tyle lat. I wcale nie było tak cukierkowo, jak wiele biografii IM to opisuje.

To jest książka dla każdego, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek słuchał metalu czy nie. To jest opowieść o człowieku, który stawiał sobie cele czasami od czapy, ale osiągał je, bo tego bardzo chciał. To jest opowieść o człowieku, który w życiu popełniał błędy, który doszedł do sukcesu potykając się po drodze wielokrotnie. Ale te potknięcia wszystkie wylicza nie po to, żeby żalić się nad wredotą losu, ale po to, żeby wyciągnąć z nich wnioski i dać wskazówki na życie czytającemu. To jest wspaniała gawęda o życiu zwykłego człowieka, a nie gwiazdora muzyki metalowej. Faceta, który wywodzi się z biednej rodziny robotniczej, który wyleciał ze szkoły za nieposłuszeństwo i brak akceptacji dla beznadziejnego systemu edukacji. Który mimo tego, że nauczyciele wmawiali mu, że nic nie osiągnie, skończył studia, wyruszył w świat i podbił go w parę lat później.

Jeśli szukacie fantastycznie napisanej książki, która pokazuje wiele rzeczy, nie tylko jak wygląda życie rockmana, ale ogólnie jak wygląda życie człowieka z już 60ką (jak ten czas leci!) na karku, który odniósł niesamowity sukces, osiągnął swoje nieosiągalne marzenia, który wygrał walkę z rakiem,  zarobił swoje i pozostawił po sobie niesamowitą spuściznę muzyczną, to jest książka dla Was. Każdy, kto kiedykolwiek chciał przeczytać ciekawą autobiografię powinien przeczytać tą Dickinsona. Ta książka zostawi Was z dymiącą czachą i pytaniem "Co się właśnie stało?".



Kończąc ten przydługi post, zostawiam Was z tą recenzją i z ciepłą pogodą (aż za ciepłą) i zdjęciami. A tymczasem, do następnego i niech moc będzie z Wami!
~Tiga



Animacja poklatkowa na zaliczenie jednego z przedmiotów w 1szym semestrze

Olsztynek

Olsztynek

Jezioro Pluszne Małe obok Waszety

No tego to ja Wam chyba nie muszę przedstawiać!

Piękne zdjęcie niezbyt pięknej modelki by Dara (obczajcie jej instagrama!)

Kolejne zaliczenie, tym razem z rysunku - concept art


A takiego ostatnio krzywego misia wydziergałam na szydełku

czwartek, 3 sierpnia 2017

I znów powracam jak boomerang...


... po prawie roku.

Witajcie!

Nowy rekord, tym razem post ostatni był mniej niż rok temu, także jest progres!

A tak serio - dużo się działo. Klasa dyplomowa, matury, kipisz w rodzinie i w domu, kipisz zdrowotny, zdawanie na wymagającą uczelnię. Ale po kolei.

No to tak - skończyłam Zespół Państwowych Szkół Plastycznych w Kielcach. Dyplomy zdanie na 4kę i 5kę, nie powiem, że nie jestem zawiedziona - byłam przygotowana na więcej i wiem, że zasługiwałam na ocenę w górę przynajmniej z historii sztuki, chociaż z praktycznego dyplomu również. Ale co zrobię, nic nie zrobię. Przynajmniej zdałam.
Matury poszły świetnie, znacznie lepiej, niż się spodziewałam - chociaż znów zawód z historii sztuki, 77%, durne błędy, które popełniłam... Przez migrenę. Bez żartów. Może to brzmi jak głupie wytłumaczenie, ale w dniu matury zaraz przed egzaminem, złapała mnie migrena. Myślałam, że to stres - ale potem tak się nasiliła, że nie pamiętam, jak dostałam się do domu. Później, znacznie później okazało się, że to wina... anemii.
Ale tak czy inaczej, inne przedmioty poszły świetnie. Nawet matma. 64% w przypadku takiego morona matematycznego jak ja to super wynik.

Zdrowie? Ano się podupadło, kosztem szkoły. Człowiek głupi, a mądrzeje dopiero po fakcie. Zamiast walnąć wszystkim i pójść do lekarza z ciągłym chudnięciem, migrenami itp., które brał za stres roku maturalnego - męczył się dalej, aż się zrujnował. Niestety, to jest nauczka na przyszłość. I każdy kto to czyta, powinien to zapamiętać. Nie ma nic gorszego, niż dać się zrujnować fizycznie dla pracy czy szkoły. Bo abstrahując od anemii - martwi czy ciężko chorzy w szpitalu sobie nie popracujecie.

Ale jakoś się udało. Zdałam dyplom, matury. Uczelnia? A tak. Zrobiło się teczkę - do tej pory mam artblocka od 2 miesięcy malowania i rysowania do teczki - i się dostało 95/100 punktów z rozmowy kwalifikacyjnej na studia, z części teoretycznej i praktycznej ogółem. I jeśli wszystko będzie szło zgodnie z moimi planami - najbliższe 3 lata przynajmniej spędzę na wydziale Sztuki Nowych Mediów na PJATK w Warszawie.

W domu, w rodzinie - lepiej nie mówić. Ale kolejna przestroga dla Was, robaczki - spędzajcie czas z dziadkami póki możecie i pomagajcie im bezinteresownie. Bo karma wraca dwukrotnie, pozytywnie lub negatywnie. A starsi ludzie wiecznie żyć nie mogą.

OOOOOOJ! Zrobiło się smutno.

No to weselej teraz. Więc tak - na razie poradniki na YouTubie z serii dla nowicjuszy wstrzymane, bo w toku jest poradnik jak robić linoryt w domu - [klik!]
Ale nie martwcie się - będą raczej kolejne części poradnika, na czwartą planuję kredki, o ile wszystko wypali.

I też dużo przez ten czas... blendowałam! Czyli robiłam różne dziwne modele w 3D, w programie blender. Hyhyhy, zrobiłam czołg!

Serio.






Co prawda tło musiało być low-poly, bo mój stary komputer nie wyrobił z renderingiem - animację jakąś prostą ruchu wieży tego Tygrysa renderował chyba 5 godzin... Także tego. Ale jak na pierwszy model byłam całkiem zadowolona.

Pisałam Wam już kiedyś o księgarniach Dedalus - otóż jakiś czas temu byłam na Grodzkiej w Krakowie w jednej ze stacjonarnych księgarni Dedalus i za bodaj 50 zł obkupiłam się książkami po raz fafdziesiąty. Tym razem były to głównie książki z historii sztuki - o Hokusai, Canalettcie, Velazquezie i malarzach romantyzmu. Fantastycznie wydane i napisane świetnym językiem typowego maniaka historyczno-sztucznego. Po raz kolejny polecam i lokuję produkt, bo warto!

Zdarzyło mi się też, zupełnie przypadkiem, że kupiłam jakieś 5 książek Diany Gabaldon - po przeczytaniu "Obcej" kupiłam 3 następne części sagi o Claire i Jamiem, a do tego - w jednym z popularnych obecnie dyskontów kupiłam na "kiermaszu książek"... Lorda Johna!

A tak, będzie re-re-recenzja. Ale tym razem... ksiunżki. Ha!


Autor: Diana Gabaldon
Tytuł: Lord John i sprawa osobista
Rok wydania: 2003 (moja została wydana w 2017, przez Świat Książki)
Gatunek: kryminał
Okładka wydania 2017: 





Więc tak.

Moja przygoda z Dianą i jej książkami zaczęła się... w listopadzie 2015 roku? Tak, chyba tak. A w zasadzie nie do końca. Wtedy koleżanka z klasy powiedziała mi o serialu "Outlander" produkcji Starz, z Caitrioną Balfe i Samem Heughanem w rolach głównych. Sam serial zaczęłam oglądać chyba dopiero pół roku później.
Pierwszy i drugi sezon już były wtedy gotowe, więc miałam sporo do nadrobienia. Na początku mocno mnie zaszokował. Ale stopniowo niesamowicie przekonałam się do konwencji kobiety, która podróżuje w czasie i nie wie, dlaczego - nie robi tego celowo, wręcz nienawidzi siebie za to, że jej się to udało. Uwielbiam historię Anglii i Szkocji, więc szybciutko po obejrzeniu pierwszego sezonu poleciałam po książkę, po "Obcą".

No i potem już poleciało. Przeczytałam "Obcą", więc kupiłam "Uwięzioną w bursztynie". Zaczęłam ją czytać, ale...

Była ogromna, to cegła, jakby nie patrzeć. Natomiast przypadkiem wpadłam na Lorda Johna w jednym z dyskontów. Kosztował o parę złotych mniej niż w księgarni, więc wzięłam bez wahania. Historia Claire tak mnie wciągnęła i tak przekonała, że ufałam bezgranicznie we wspaniałość każdego dzieła Gabaldon. Ze względu na wymiary wzięłam tę książkę ze sobą w podróż autobusem do chłopaka - 3h w obie strony + 2h w późniejszej podróży do Krakowa.

I tu kończę przynudać.

Historia Lorda Johna wcale nie zaczyna się od tej książki, a mimo to jest osobnym epizodem i wcale nie trzeba znać "Podróżniczki" z serii "Obca", ani poprzedniej części historii Johna Greya, czyli "Lord John and the Hellfire Club". To osobna opowieść, która tłumaczy wszystko, co ominęło nas z podanych wyżej lektur.
John Grey jest wysoko urodzonym, młodym oficerem angielskim. Przewrotnie - homoseksualistą. I o ile na początku przestraszyłam się, że to kolejna próba oczernienia środowiska LGBT - lub też "wmuszenia" tolerancji homofobom, która najczęściej przynosi odwrotny skutek przez swoją pretensjonalność - ot nic z tego. Sam fakt, że John ma inną orientację, nie jest ani trochę pretensjonalny i jest bardzo subtelnie zaznaczony, bez usilnego przypominania o tym czytelnikowi.
Nie jest to bynajmniej książka dla homofobów. Ale nie o tym - cała opowieść jest kryminałem. Typowym do bólu. John zostaje poproszony o wyjaśnienie tajemniczego morderstwa jednego z angielskich oficerów. Banalne? O tak. Ale nie na długo.
Cała sprawa komplikuje się, ponieważ lord Grey jest uwikłany jednocześnie w dwie sprawy - tą służbową, oraz prywatne śledztwo wobec przyszłego męża kuzynki - Josepha Trevelyana, u którego zauważył objawy syfilisu.
Brzmi strasznie? Nie polecam czytać w takim razie. Bo potem jest jeszcze gorzej.
Niesamowicie wciąga. Początek jest dziwny, strasznie zawikłany i człowiek odnosi wrażenie, że nic nie rozumie. I tak ma być! To kryminał, który powoli wyjaśnia nam wszystko. Nie rozumiemy nic, a pod koniec myślimy już sami jak detektywi. Tropy łączą się, a szalone i otwarte zakończenie są warte całego śledztwa.
W to wszystko wplecione jest "plugawe" towarzystwo homoseksualistów i transwestytów ówczesnego, XVIII-to wiecznego Londynu, obłudna arystokracja zajęta zabawą i wydawaniem bankietów, kluby dżentelmenów, oraz zabawny duet Lorda Johna i jego nowego lokaja - Toma Byrda. Całą książkę przeczytałam niemalże w ciągu 8 godzin. Nawet nie wiem, kiedy uciekał czas.
Książka jedna z lepszych, jakie czytałam. Błyskotliwy Lord John, choć wiecznie w strachu przed ujawnieniem jego orientacji, stara się jak może pomóc swemu lokajowi w uniewinnieniu brata, podejrzanego o morderstwo; szukający zdrajcy, który wykradł tajne dokumenty i przekazał je Francuzom; próbujący desperacko uchronić swoją kuzynkę przed przykrym losem, jaki spotka ją po wyjściu za Trevelyana. Zaplątany w tak wiele wątków, powoli je porządkuje, co powoduje, że czytelnik jest cały czas zafascynowany - co będzie dalej?!
Nie jest to bynajmniej książka dla wrażliwców - opisy sekcji zwłok i kilka innych, kontrowersyjnych wręcz sytuacji nie stanowią łatwego w odbiorze materiału. A jednak cała zagadka przeważa nad słabszymi momentami książki. Bo cały czas pada pytanie: co będzie dalej?

Nie mogłam się oderwać od Lorda Johna - może to sentyment do kryminałów, może do książek Gabaldon, może do okresu historycznego. Tak czy inaczej, jeśli ktoś lubi takie kryminały, fikcyjne wydarzenia osadzone w historycznym okresie, kilkaset lat wstecz w Londynie - polecam stanowczo.


Się rozpisałam!
A co.


Jak już tak się rozpisałam, to się spiszę z powrotem i uciekam. Trzymajcie się wszyscy chłodno - bo na zewnątrz jakieś milion stopni i ogień płynie z nieba.
~Tiga

wtorek, 4 października 2016

Wieeejeee...

... jak w kieleckim!

Witajcie!

Ostatnio nie pisałam dużo - niektórzy na to strasznie marudzili i protestowali - bo 27 września miałam komisję zatwierdzającą projekty dyplomowe. Ciężka sprawa, bo projektowanie przez to zajmowało mi cały czas, jaki pozostawał po odjęciu zajęć w szkole i robieniu prac domowych. Poza tym starałam się cokolwiek nagrać na YouTube, co utrudnił mi mocno problem z pendrivem i utratą materiału wideo do odcinka o gumkach i strugaczkach.

Dzisiaj może będzie trochę dłużej. Po pierwsze i co mnie teraz najbardziej rajcuje - Inktober się rozpoczął! Od tylu lat chciałam w nim wziąć udział, ale po prostu brakowało mi odwagi. Wreszcie się przemogłam i taki był wczorajszy efekt Inktoberu w szkole:





Wybaczcie ziemniaczaną jakość, słabe światło było.


A teraz wreszcie, po tylu miesiącach obiecywania - recenzja!


Płyta: Duszna księga / Księga dusz (The Book of Souls)
Wykonawca:
Królowie brytyjskiej muzyki heavymetalowej (Iron Maiden)
Rok: Niedawny (2015)
Skład: Cudowny i niezastąpiony: Bruce Dickinson (wrzaski i kwiki, okazjonalnie śpiew), Adrian Smith, Dave Murray, Janick Gers (robienie niewyobrażalnych rzeczy z gitarami), Steve Harris (bieganie po scenie, rządzenie, bas), Nicko McBrain (udawanie Zwierzaczka z Muppetów, perkusja)
Gatunek: BRYTYJSKI heavy metal (brytyjski do granic możliwości)



Lista ścieżek:
Płyta 1:

1. If Eternity Should Fail
2. Speed of Light
3. The Great Unknown

4. The Red and the Black
5. When the River Runs Deep
6. The Book of Souls

Płyta 2:
 

1. Death or Glory
2. Shadows of the Valley
3. Tears of a Clown
4. The Man of Sorrows
5. Empire of the Clouds

Więc zacznijmy od początku. Rzecz ma się tak: album był dopiero pod koniec 2015 roku. Miał być wcześniej, ale zaraz po nagraniu wokali Bruce został zdiagnozowany z rakiem przełyku. Na szczęście mu się upiekło (jak sam to kiedyś opisał - w sumie dosłownie, bo terapia była bardzo nieprzyjemna), więc Ironi ruszyli w tym roku w trasę i to w wielkim stylu - kolejny Ed Force One okazał się być Boeingiem 747 "Superjumbo", jednym z największych samolotów pasażerskich na świecie (dla zrozumienia skali dodam, że to ten sam samolot, którym latają prezydenci USA, czyli obecny Air Force One), zabierający do 25 ton sprzętu, zespół i ekipę koncertową.
 Jeśli chodzi o jakość nagrania - po The Final Frontier to szok. Jest powrotem do korzeni zespołu, łączonym ze stylem znanym z Brave New World. Bruce mimo choroby śpiewa, jakby jutra miało nie być, a riffy są tak cholernie chwytliwe, że wchodzą do głowy od razu i potem ciężko nie nucić sobie ich pod nosem całymi dniami. Co prawda - album ma swoje wady, a może nie tyle wady - co słabsze punkty, ale ogólnie warto było czekać 5 lat na taki krążek (czego na razie nie mogę powiedzieć choćby o Hardwired... Metaliki).

Pierwsza płyta jest chyba lepsza deczko od drugiej. Może to tylko moje wrażenie, może dlatego, że jest weselsza, ma bardziej chwytliwe riffy. Druga jest bardziej refleksyjna - co podsumowuje 18 minutowy kawałek Empire of the Clouds. Bruce nie byłby sobą, gdyby nie wetknął takiego dziwoląga z tekstem wziętym z historii lotnictwa.

Najmocniejsze elementy płyty to właśnie kawałki z pierwszej płyty - If Eternity Should Fail, gdzie wokal Bruce'a i klimat przywołują do żywych płytę Powerslave (1984), jeden z najlepszych albumów Maiden. Gitary przez cały album są ciężkie, chyba jadą na niższym niż zazwyczaj stroju i na ciężkim, siarczystym przesterze. W Speed of Light, który był z resztą teledyskowym singlem i powstała na jego bazie gra, jest wesoło i melodyjnie, ogólny klimat utworu jedzie Wicker Manem z Brave New World i Aces High z Powerslave. Później kilka minut mrocznego, spokojniejszego The Great Unknown, żeby zaserwować nam 14 minut masterpiece'u instrumentalnego i wokalnego w The Red and the Black. When the River Runs Deep jest wesołym akcentem przypominającym album No Prayer for the Dying i kawałki typu Holy Smoke / Bring your Daughter... to the Slaughter. Płyta zaczyna się tajemniczo i ciężko, i też tak samo się kończy - mistycznym i długim The Book of Souls z melodyjnym, acz bardzo ciężkim riffem.

Plyta druga zdawała by się innym zupełnie wymiarem Maidenów. Poza otwierającym ją Death or Glory próżno tam szukać żywego, wesołego grania. Tematy robią się trudniejsze, jak choćby piosenka będąca tributem dla zmarłego Robina Williamsa - Tears of a Clown. Te utwory oczywiście nie tracą na sile, ponieważ niewątpliwie wspomniane 2 kawałki i zamykacz Empire of the Clouds są bardzo dobre i świetnie bronią się same. Co do Shadows of the Valley i The Man of Sorrows nie mam zdania - tym bardziej, że drugi kojarzy mi się raczej z utworem z solowej kariery Dickinsona o tym samym tytule. Ten solowy był moim zdaniem lepszy.

Konkluzja?

Book of Souls jest ciężka, ale nie traci melodyjnych riffów typowych dla Maidenów. Porównałam i porównywać ją będę do hybrydy wszystkich mocnych albumów zespołu, bo to jest taka hybryda. Wreszcie hejterzy nie mają się za bardzo czego uczepić - jest po nowemu, w stylu 6-cio osobowego Irons, w stylu Brave New World i Dance of Death. Ale jest jednocześnie po staremu i to szczególnie w kwestii wokalu i współpracy gitarowej, jak na Powerslave czy Piece of Mind. Ten album doskonale broni się sam, jest wielkim powrotem tego, co najbardziej kochają fani. Jest tym, czego wszyscy oczekiwali po Frontier, a czego wtedy nie dostali. Skończyły się nieco zalatujące alternatywą eksperymenty w stylu Satelite 15... i Brighter than a Thousand Suns (nie, żebym nie lubiła The Final Frontier czy A Matter of Life and Death, bo wbrew hejtom wielu ludzi, mi tam one pasują). Wreszcie jest na najwyższym poziomie i dostaliśmy w dwupłytowej pigułce to, czego zawsze chcieliśmy. Całych Ironów, nie tylko nowych, nie tylko starych. Poprzeczka w 2015 roku została baaardzo wysoko podniesiona.


Jeśli chodzi o inne albumy ostatnio się ukazujące, to jak już wspomniałam jestem zawiedziona oczekiwanym przeze mnie od 8 lat Hardwired... to Self-Destruct Metallici. Singla tytułowego NIE DA SIĘ słuchać, jest beznadziejną sieczką próbującą dogodzić hejterom, a może i próbującą być Slayerem, ale jest jego żałosną parodią (tak jak nie przepadam za Slayerem, muszę to przyznać). W porównaniu z ciepło przyjętym albumem Megadethu Dystopia z tego roku, Hardwired... to przykry żart. Mam nadzieję, że jednak album będzie brzmiał bardziej jak Moth Into Flame - drugi singiel, bo jeśli Moth będzie tylko wyjątkiem od całej ściany dźwięku, to ja podziękuję serdecznie. Nawet jak mi dopłacą, to takiego albumu nie chcę mieć na półce.
Czekam za to z niecierpliwością na album The Pretty Reckless - po singlu Take Me Down nie mogę przestać słuchać, śpiewać, nucić tej piosenki. Jeśli album będzie tak dobry jak singiel, to lecę w podskokach go kupić.

No i gotuje się kolejny album Saxona - panowie nie zwalniają i po silnym uderzeniu Battering Ram (2015) smażą już następne kotlety... Może i kotlety, może nic nowego nie wprowadzają, ale w sumie albumy Saxona i tak dobrze brzmią. Saxon gra swoje od lat, trochę jak AC/DC - z tym, że mniej tendencyjnie, jednak coś nowego czasem wymyślą - i wiadomo, czego się spodziewać. Niespodzianki bywają ryzykowne, a Saxon po prostu jest jaki jest. Czasem to dobrze robi zarówno twórcom, jak i słuchaczom.


Rozpisałam się deczko, więc spisuję się z powrotem - hisztunia czeka!

Niech moc będzie z Wami w ten cholernie wietrzny dzień~
~Tiga

niedziela, 2 października 2016

Rysowanie dla nowicjuszy - cz. 3 - Gumki i strugaczki

Witajcie!

Dziś wrzucam Wam kolejny, 15 minutowy odcinek. Tym razem jest o gumkach i strugaczkach.

Zapraszam do obejrzenia :)







Niech moc będzie z Wami!

~Tiga

czwartek, 25 sierpnia 2016

Rysowanie dla nowicjuszy - cz.2 - Ołówki

Witajcie!

Dzisiaj krótko, wrzucam Wam kolejny, ponad 25 minutowy materiał. Tym razem jest o ołówkach - i wreszcie udało się nagrać jakieś wideo do tego.

Zapraszam do obejrzenia :)




Trzymajcie się i niech moc będzie z Wami!
~Tiga

środa, 10 sierpnia 2016

Rysowanie dla nowicjuszy - cz.1 - Szkicownik!


Witajcie!
 

Z racji faktu, że na poprzednim blogu już zaczęłam taką serię i niestety - wcięło mi tamtego bloga - postanowiłam, że nie będę próbowała z pamięci odtwarzać tamtej notki. Po prostu... Nagram to w postaci małego tutoriala.

Niestety tylko dźwięk i zdjęcia, niestety były problemy techniczne i mój mikrofon jeszcze nie chce trochę współpracować, ale postaram się to jeszcze poprawić przy ew. następnym filmie. Mam nadzieję, że będzie to jakiś sposób na te poradniki.

Dzisiaj tylko ten film i nie będzie dużo, bo trochę mi zeszło walczenie z tym mikrofonem i jakością nagrań, która i tak pozostawia wiele do życzenia. Mam jednak nadzieję, że 19 minut materiału Was zadowoli. :)


I przepraszam za moją barwę głosu. Wiem, że może być wnerwiająca, ogólnie jej nie lubię i ja jestem do niej przyzwyczajona, ale wiem, że może się nie podobać, więc z góry uprzedzam.


 



 



Trzymajcie się ciepło w dość deszczowy dzień i niech moc będzie z Wami!
~Tiga