sobota, 10 sierpnia 2013

Wakacje wrogiem blogów...

... czyli to i owo o tym, że w wakacje Tidzia za dużo nie skrobie.

Dzień dobry!

Miałam napisać już z tydzień temu, ale upały mnie skutecznie wycofywały z tych zamiarów. Cóż, dzisiaj już pochmurno, przyjemny chłodek wpada przez okno, słuchawki na uszach, Tidź wyspana - nic nie stoi na przeszkodzie, aby coś naskrobać.

Coś.

Ostatnio, muszę jakoś usprawiedliwić swą naganną nieobecność i na Juniorze, na deviantArt i tutaj... Ostatnio dużo zajęć. Głównie zakupy, przygotowania do nadchodzącego (debiutanckiego!) licealnego roku szkolnego, do internatu... Jeżdżę tylko i coś kupuję, przymierzam, przeglądam. Nie mogę sobie znaleźć miejsca przed nadchodzącym (w przyszłą środę) "eventem"... Robię co się da.

Dostałam takiego kopa, że robię więcej, niż ktokolwiek by się po mnie spodziewał. Ktokolwiek łącznie ze mną. Przykładowo - w czwartek miałam (nikt nie kazał, sama sobie to jakoś założyłam, co raczej rzadko mi się zdarza, bo z natury jestem leniem i to do tego bałaganiącym) odkurzyć w swoim pokoju... Skończyło się na wysprzątaniu połowy domu. Wpadam w wir i idę z prądem, żeby tylko znaleźć sobie jakieś miejsce, zajęcie. Łatwo wstaję rano, nie ma problemu z "nie chce mi się" "nie mam siły" "mogę później" etc. Przedziwne!

Jeśli chodzi o nadchodzący "event" - razem z pewnym łobuzem, czyli Rafaelem, jedziemy na 4 dni do Warszawy. Jesteśmy tam do 18-go sierpnia, 20-go kręcimy Rafaelowy film, 24-go mam wyjazd... Ciężko pogodzić wszystkie nagle wyskakujące 'eventy'. Oj ciężko. Raczej mnie tu bardzo nie będzie. Chyba, że z tej Warszawy jeszcze napiszę. Niewykluczone. :)

A lipiec przepłynął mi przez palce tak beznadziejnie... Tak bez sensu, nic pożytecznego nie zrobiłam. Soulowa teoria o kijowych wakacjach się sprawdza - co drugi rok jest kijowo. W 2009 były kijowe, w 2011 i teraz. A z kolei w 2008, 2010 i 2012 były świetne wakacje. No trudno, trzeba poczekać do następnych na coś fajnego. Oby tylko było na co czekać. Ale - na razie - jest jak jest, trzeba to jakoś chwycić jak tą srokę za ogon i iść z wiatrem, trudno; bywa lepiej albo gorzej, trzeba się cieszyć choćby niewielkimi wesołymi akcentami.

Aga nadal nie jest w stanie pojąć, że 9-cio miesięczny szczeniak tej wielkości i wagi ponad 20 kilogramów, dość ciężko mieści się na kolanach 16-to letniej, ważącej jakieś 47 kg dziewczyny. Pomijając już fakt moich niewielkich rozmiarów, to przecież krzesło też nieskończenie wielkie nie jest. Ale za to jest szczęśliwym... "ludziem". Bo bynajmniej, Aga nie uważa się za psa. Ona jest ludziem, jak każdy ludź ogląda telewizję (z wielkim zaangażowaniem), wpatruje się w ekran komputera, rozmawia z domownikami (na swój sposób ale bardzo wymownie), przychodzi na posiłki do kuchni czy śpi z innymi ludziami w łóżku czy też na kanapie. Taki z niej mały, śmieszny ludź.

Saxon nie przestaje mnie zadziwiać. Szczególnie ten nowy, jak dla mnie najlepszy i najbardziej wart uwagi skład: Byford, Quinn, Scarratt, Carter i Glockler. Kolejne kawałki z The Inner Sanctum, tytułowe Call to Arms z 2011 roku (to szczególnie... powaliło mnie), Into the Labirynth przykuwają moją uwagę. Ostatnio mam manię na słuchanie State of Grace (The Inner Sanctum, 2007), Hellcat (Into the Labirynth, 2009), które jest kwintesencją melodyjności, prędkości i ciężkości riffów; oraz Call to Arms właśnie. Jeśli chodzi o nowości, czysto muzyczne, to czekam nadal na Hail to the King A7X. Oprócz tego przyjrzałam się nieco dwóm utworom z Super Collider Megadeth - tytułowemu kawałkowi oraz Dance in the Rain... nie jest ani trochę thrashowo, znaczy, z bardzo niewielkimi akcentami jak na zespół nota bene thrashowy. Jest wręcz hard rockowo, ale mi się podoba. Chyba znudził mi się thrash.

Burza! Niedobrze, mili państwo, bo bateria w laptopie wyładowana, a jakby nie daj panie Jeżu wywaliło prąd... Oj, niedobrze.

Recenzja jaka dzisiaj? Mhm, dawno nic nie pisałam, to i recenzję można by jaką walnąć, ale pytanie, czy są chętni do jej pisania... Recenzji raczej dziś nie zrobię, ale za to dam długo wyczekiwany przeze mnie i dwie inne osoby - słownik przejęzyczeń klawiaturowych. Dzisiaj będzie z bonusem, czyli z przekształceniami. Mogę jeszcze tylko zdradzić, że następną recenzją będzie Krzyżowiec
(Crusader) z 1984 roku, ale kiedy... nie wiadomo.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:

- fafuq (dafuq)
- Keczup na kamieniu i pizza w ręku kapłana
(Blood on stone, holy priest - tekst Sacrifice Saxona)
- blizyłam, oblizyłam (obliczyłam)
- chanage (challange)
- hye hue hue (hue hue hue)
- Sacrifcie
(Sacrifice)
- COD (COB - skrót od Children of Bodom)
- skórt (skrót)
- buahahahaha tha
(Miało być udawanie tekstu A Little Bit of What You Fancy - "*śmiech* That's what he said!")
- Jusut (just)
- Szyszochoł, Szychochoł (dalszy ciąg przezwisk Saschy Gerstnera)
- Helin (Helołin)
- Sacrifice waits for your headbanging neck
(znów przeróbka tekstu Sacrifice; tycząca się tego, jak to dzielna Tidź skręciła sobie szyję do rytmu Sacrifice...)
- metalowrgo (metalowego)

A dzisiaj będzie bonusik, w postaci najbardziej epickich tekstów i przeróbek z życia Tidzi, Soula i innych:
- A bowl of Kai (chodzi tu oczywiście o Kai Hansensa z Gamma Ray, ex-Helloween)
- chairquake
- kradziej pomidorów
- pieprzony aktywista ekologów (o słabym przesyle internetu, który sygnalizuje zielona lampka na modemie)
- Mama: Nie bój żaby; Tig: A co żaba na to?!
- Inwazja metalowców na empik
- Walking Pisanki
- HTC - "Hińczyk tuńczyk i cypryjczyk" *błąd ortograficzny zastosowany celowo*
- Van Tigsing (zamiast Van Helsinga)

Tyle by było na dzisiaj, bo już nawet grzmieć przestało. Niech keczup, kapłan, Saxon i moc (Let Me Feel Your Power!) będą z Wami.

~Tiga
P.S. - Apropos, dawno nie było jakiej playlisty. Więc, playlista na dzisiaj wygląda tak:

Saxon - Hellcat, Let Me Feel Your Power, Call to Arms, State of Grace

Megadeth - Super Collider

Deep Purple - Out of Hand

Eric Carmen - Hungry Eyes

(ciekawe zestawienie, nie ma co)