niedziela, 24 marca 2013

Grypomania...

... czyli dlaczego znów tak długo mnie nie było.

Witam serdecznie po mojej niezauważonej dłuuuugiej nieobecności.

Dla niewtajemniczonych - trwającej ponad 2 tygodnie. Otóż miałam (nie)przyjemność zachorować na wyjątkowo złośliwą grypę, która skończyła się tonami prochów, w tym antybiotykami i właśnie 2-ma tygodniami w łóżku. Ot, co.

Niestety (albo stety...) jutro wracam do szkoły. Na 3 dni ale jednak.

Ciekawym jest, co Aga wyprawia. W związku z gorączką, jaką miałam okazję posiadać, mama kazała mi się teleportować do ich pokoju na kanapę. W tymże pokoju znajduje się również posłanie Agi, a na kanapie ostatnio często śpi kot. Oprócz tego obok kanapy jest fotel. Kiedy ja leżałam w łóżku i zdychałam, na fotelu obok usadowił się mój wierny "stary piernik" - czyli Gacek, który ewidentnie mnie pilnował. Kiedy zaczęłam brać prochy i nie musiałam już leżeć na płask z zimnym okładem na głowie, Aga zaczęła podstępnie wskakiwać na kanapę. Teraz robi to już totalnie bezszelestnie i incognito, bo nie zauważyłam kiedy, a ona teraz znowu leży obok, chociaż 30 minut temu ją stąd przegoniłam. Oprócz tego w prezencie przyniosła mi już dwie swoje zabawki - kosteczkę i kawałek obszycia koca z jej posłania, który odgryzła i namiętnie się nim bawi. To tak na pocieszenie mi przyniosła. Kot, który teraz stracił miejsce do spania, mimo wszystko usiłował położyć się w moich nogach - kładzie się zawsze tak, że nie mogę się ruszyć i spadam z kanapy. Dzisiaj w nocy już tego nie wytrzymałam i wierzgnęłam nogami tak, żeby kocur spadł z kanapy. Udało się, jednak kot się zbytnio nie przejął i za chwilę leżał DOKŁADNIE w tym samym miejscu.
 Z ciekawszych numerów z udziałem Gacka i kota było to, kiedy kot wskoczył wieczorem, po ciemku na kanapę i stał do mnie tyłem, kiedy wyciągnęłam rękę i chciałam go pogłaskać. Kiedy go dotknęłam, aż podskoczył ze strachu i stęknął, a Gacek, który za kotem nie przepada, uznał to za zamach na jego właścicielkę i przebiegając mi po głowie rzucił się na kota. Innym razem, kiedy tacie w kuchni nad ranem coś wypadło z ręki i wpadło z hukiem do zlewu, mój pieseczek z przerażeniem wskoczył mi na głowę. Widocznie uznał, że wtedy będę bezpieczniejsza. Aga z kolei któregoś dnia, kiedy chciałam sobie uciąć południową drzemkę, wskoczyła na kanapę (nikogo nie było w domu poza mną i czuła się samotna) i położyła mi się na plecach. Dodam tylko, że waży już 12 kilo, a ja tylko niecałe 4 razy więcej.


Takie tam, pierdółki.

Jeśli chodzi o dzisiejszy 3 dzień kalendarzowej wiosny, to nawet nic nie chcę wspominać, bo aktualnie choć słońce właśnie wyszło, to za ciepło nie jest. Wzrokiem nie sięgam termometru więc nie wiem ile dokładnie, ale w nocy było -15...

Dzisiaj z nudów i braku weny będzie recenzja dość nietypowa. Ani Helloween, ani Maiden, ani Metallica, ani nic z tych rzeczy. Co prawda, będzie powiązanie z Helloween, ale gdyby nie było, to nie byłabym sobą.

Płyta: Kryształowe Imperium (Crystal Empire)
Wykonawca: Zew Wolności (Freedom Call)
Rok: 2001 (wg niektórych źródeł 2000)
Skład: Chris Bay, Sascha Gerstner, Ilker Ersin, Dan Zimmermann
Gatunek: power metal zdecydowanie, wali Helloweenem, Gamma Ray itp. na kilometr.

Wnikliwi i zainteresowani na pewno od razu zauważą, że coś tu jest nie halo. Konkretnie pod adresem "Skład". Pomijam, że skład może zawierać śladowe ilości orzechów arachidowych, ale przede wszystkim zawiera duże stężenie gitarzysty, który obecnie piłuje gryf w mało znanej kapeli Fanów Zupy z Dyni, czyli innymi słowy zespole pieśni i tańca Helloween. I nie, nie dlatego ten album zalatuje Helloweenem, że gra w nim Sascha Gerstner - bowiem ten album wydano w momencie, w którym skład Helloweenu właśnie rozpadł się z 5-ciu na 3-ech członków, bowiem Weikath wywalił Kuscha i Grapowa, do tego mailem. Natomiast pan Gerstner odszedł z Freedom Call zaraz po skończeniu tournee po albumie Crystal Empire i dwa lata później dopiero zaczął rzępolić z Dyniogłowymi. Wiem, zawiłe.

Mam niejasne wrażenie, że największy wpływ na brzmienie tego albumu (jako kompozytor w końcu) miał ówczesny perkusista Freedom Call i Gamma Ray, Dan Zimmermann. Skoro był z tak czołowej formacji power metalowej, to nie dziwić się, że Kryształowe Imperium brzmi jak skrzyżowanie zespołu Doro Pesch z Gamma Ray i Helloween, z baardzo niewielką domieszką Judas Priest.

Zachowam się bardzo nieprofesjonalnie i nietaktownie, gdyż nie zacznę recenzji od intra "The King of Crystal Empire" tylko od razu przejdę do pierwszej pieśni właściwej, czyli do Freedom Call.

Freedom Call - zaczyna się tak ckliwie. Dan na perkusji i gitara prowadząca pana Pestkera. Basu na tym albumie prawie że nie słychać, więc po co im był basista... Nie wiem. Wiem, że już ten utwór robi bardzo miłe wrażenie o całości krążka. Głos Baya i jego gitara rytmiczna brzmią świetnie, z naciskiem na to pierwsze - chłopak ma fajną barwę głosu, podchodzącą pod Hansena z Gamma Ray, z tym, że mniej zapitą. Poza tym charakterystyczną dla Freedom Call (jako zespołu) rzeczą są chórki wykonywane właściwie przez cały band, łącznie z wokalistą właściwym. Ogólnie - pierwsza porządna pieśń na krążku, niesamowite przejścia, dobrze wkomponowane klawisze i pianino, świetne partie gitary prowadzącej, która, jak się później okaże, dopiero się rozkręca.

Rise Up - mam nieodparte wrażenie, że ten album zieje takimi klasycznie power metalowymi kawałkami - glory, memory i przetwory. Jest baaardzo podniośle, a jednak energicznie i nawet wesoło momentami. Podoba mi się to, co później będzie istniało w Helloween z Saschą w roli solowego wymiatacza - jest dużo wypełnień melodii, takich jakby podkreśleń melodii za pomocą partii gitary prowadzącej. Tutaj jest bardzo energicznie i bardzo w stylu Promieniotwórczej Ekipy pana Hansena. Sascha z resztą wycina na tej gitarce tak, jak to robi Kai, szybko i tak, żeby nikt broń Boże nie nadążył. Ogólnie solo wg Hansena to solo, w którym panuje totalny chaos. Z tym, że tutaj Sascha zastosował tą zasadę do tych podkreśleń melodii, jest potwornie chaotycznie jeśli chodzi o riffy, natomiast solo należy do jednych z najprostszych i zrobionych od niechcenia. Jest proste i powolne. Dan na bębnach wali w swój instrument jak popadnie, choć mechanicznie to nawet ładnie mu to wyszło.

Farewell - cóż, podkreślenie melodii w intro jest już doprawdy solidne. Oprócz tego Szyszak w przerwach, pod słowa "...wild on the run" wycina cuda na gryfie. Tak żeby zapełnić. Chris jak zwykle śpiewa dobrze, może i piskliwie momentami, może płaczliwie, ale ogólnie sobie chłopak radzi. Sooooooolooooo. Świetne, breakdown z mini solówką i podkładem Baya - leżę. Perkusja już jest bardziej przemyślana, ale ździebko mechaniczna, schematyczna. Mimo wszystko jest wesoło i przyjemnie. Fajne oderwanie od rzeczywistości przed następną, patetyczną pieśnią.

Pharao - ajajajajjj, mam dreszcze. Riff i chórki, perkusja. Nie wiem, czy nie najlepszy na krążku utwór. Zastanawiałabym się jeszcze nad konkurencją w postaci The Quest. Ale na pewno czołówka. Perkusja dalej jest nieco schematyczna, albo tylko przyzwyczaiłam się do Daniego Loeble - obie wersje prawdopodobne. Genialny tekst, świetnie zaśpiewany. Chris radzi sobie świetnie to raz, a dwa, że świetne chórki. Pomijam już nieziemski breakdown "I'm the river, the giver of life", który jest jakby wypowiedziany szeptanym growlem, ale tylko do połowy - potem już Bay śpiewa to anielskim głosem, który pięknie kontrastuje. A na koniec Sascha serwuje świetne solo. Masterpiece.

Call of Fame - jedna z lepszych znowu, choć trudno jest tu cokolwiek porównywać - bardzo wyrównany poziom płyty, wszystkie utwory go trzymają, tylko dwa czy trzy na prawdę wybijają się ponad resztę. Zaczyna się nieco patetycznie, ale potem już jest bardzo w stylu Gamma Ray, bardzo wesoło, dynamicznie, chociaż tekst wcale nie taki wesoły, raczej podniosły, typowo power metalowy - chwała, odwaga, rycerskie cnoty itepe. Breakdown "Riding on the wings of time" rozwala system, jest niezmiernie chwytliwy. Solo Saschy również, jak zawsze. Perkusja jest nieco mniej schematyczna i chwała Danowi za to. Do wokalu się przyczepić nie mogę, a basu i tak nie słyszę. :)

Heart of the Rainbow - zbliżamy się do wywołującego ciary kawałka, a ten utwór jakby go zapowiada. Ten, jak i następny utwór zaczynają się pianinem. Tyle, że tutaj prawie od razu pojawiają się gitary i jest dynamicznie, mniej wesoło, bardziej w stronę Helloween. Dużo klawiszy. Wszystko mistrzowsko wyśpiewane. Chórki dodają razem z gitarami w przejściu przed refrenem i w samym refrenie atmosfery. Znów mamy do czynienia z pianinem i znów z szeptanymi, jakby growlowanymi kwestiami. Potem pisk Chrisa i jest już po staremu. Ogólnie bardzo ckliwe zwierzę, dość wdzięczne mimo stosunkowo ciężkich gitar. Piękna współpraca solówek klawiszy z gitarą prowadzącą. Jest tak, jak być powinno. Nieco patetycznie, ale bardzo wdzięcznie.

The Quest - słów mi brak, bo ten utwór wywołuje u mnie osłupienie, ciarki, gęsią skórkę i różne inne ciekawe efekty uboczne. Zaczyna się bardzo delikatnymi partiami pianina, gitary nie wchodzą w paradę. Potem głos Baya, niezwykle wiarygodny, smutny, delikatny. Paradoksalnie do słów "Hear my silent cry" Chris wydziera się na całe gardło i wchodzą gitary, już wtedy mocne. Ale riff, który za chwilę wydobędą, to dopiero potężne i do tego niezmiernie chwytliwe partie. Głowa sama headbanguje. BAS SŁYCHAĆ! Przez chwilę, razem z ciężkimi riffami. Oprócz tego genialnie wyśpiewane i dobrze zagrane na perkusji. Sascha rozwala system solówkami. Czyste partie gitar też dodają uroku. Jest świetnie. To jest jeden z tych wybijających się kawałków.

Ocean - baaardzo lubię ten utwór. Głównie chyba ze względu na klawisze i gitarę Pestkera. Jest wesoło, nawet bardzo. I tak wdzięcznie, jakoś urokliwie, chociaż gitary najlżejsze nie są. Ładny tekst. Dobra perkusja, bardzo - szczególnie przy breakdownie "Distant places..." przy którym są również, nota bene, genialne chórki. Wokal niesamowicie wpasowany. Lubię głos Baya i nic na to nie poradzę. Solówka Saschy zwieńcza całość, jest wręcz skoczna, śliczna, delikatna. Ten kawałek swoją chwytliwością ciągle pakuje się do odtwarzania go. Nic dodać nic ująć, po prostu świetny.

Palace of Fantasy - chórki overloaded. Ogólnie, krótko i w żołnierskich słowach - znowu jest zasada glory, victory, memory i przetwory, jest ciężko, melodyjnie, dobrze zagrane i wyśpiewane, nawet perkusja troszkę mniej schematyczna. Usta same wyśpiewują przejścia i refren. Gitara Szyszki znowu podtrzymuje melodię, do tego gra bardzo dobrą solówkę. Chwilami słychać bas, konkretnie po "telling me tales from the past". Jest świetnie.

The Wanderer - no niestety, to nie Helloween, epickich zamykaczy nie ma. Chociaż powiem szczerze, że jest fajnie, bardzo fajnie. Znowu nieziemsko chwytliwie, nieco zalatuje barokiem, a raczej barokową muzyką. Świetnie zaśpiewane, rytmicznie. Dużo chórków zgodnie z tradycją. Dobry tekst. Powtórzę się - świetna solówka. Ale pan Gerstner nie gra złych solówek. Choć prosta, to ładna. Dobry zamykacz, zachęca do posłuchania płyty jeszcze raz.

Ocena ogólna? Cóż, ja bym tam dała 8.5/10... Dlaczego? Po pierwsze schematyczna perkusja, czego nie lubię (partie perkusyjne Daniego z Helloweenu mnie rozpieszczają) i brak basu, totalny. Tego biedaka w ogóle nie słychać, kilka razy udaje mu się przebić przy galopie gitar / cięższych riffach.

Ciekawostkę rzucę - jest to druga i ostatnia płyta Freedom Call z Gerstnerem w składzie. Tak, to już zdążyłam napisać, ale ciekawe jest również to, że właściwie Sascha do końca 2002 roku / początku 2003 roku nie udzielał się jako muzyk w zespołach power metalowych. Ponoć zarzekł się, po odejściu z Freedom Call, że nigdy już nie będzie grał w żadnym zespole metalowym. Czyżby stało się coś, co go tak dotknęło, że nie chciał się w to więcej pakować? Ponadto w jednym z wywiadów (zamieszczonym na polskiej stronie fanów Helloween, przeprowadzony specjalnie dla nich) Sascha nie chciał mówić na temat Freedom Call, potwierdził, że nie ma kontaktu z bandem odkąd odszedł. Jednak w Helloween nie czuje się chyba najgorzej - w wywiadzie z grudnia 2012 powiedział, że nie widzi powodu zmian w składzie Dyniogłowych, że gra im się bardzo dobrze razem.

Takie tam dziwne pierdółki.

Powtarzam się. A na koniec nowy odcinek słownika.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:

- żafba (miało być żadba, czyli już występujące w słowniku hasło)
- Babbath (Abbath)
- dorba (dobra)
- kiuedy (kiedy)
- ejst (jest)
- gdzi (gdzie)
- ograniam (ogarniam)
- imprerium (imperium)
- jakiby (jakby)
- posłać (posłuchać)
- Brazlyli (Brazylii)

CDN.

Dobranoc.

~Tiga

P.S. - fajne słowo na zimę - określenie taty wobec kota - ciućmok.

czwartek, 7 marca 2013

Zbóje idą...

... czyli o tym, jak w poniedziałkowo-wtorkową noc zostałam omyłkowo wzięta za włamywacza.

Bry~

17 minut po dwunastej. To zaczynamy referacik.

Więc tak - znów długo mnie nie było. Ale ostatnio ilość rzeczy do zrobienia jest niemożebnie długa i nie miałam kiedy napisać. I szczerze powiedziawszy - będąc w stanie depresji, której głębokość porównywalna jest z rowem mariańskim, nie za dobrze się pisze.

Z polskiego się chyba nie dostałam, bo wyniki są, ale tylko niecałe 70 osób jest zapisane, a później są puste kratki arkusza kalkulacyjnego, tak jakby miało być więcej. Gratuluję koleżance, bo jeśli to jest tylko lista osób do III-go etapu, to ona jedyna z 4-ech reprezentantek się dostała i miała niezły wynik, choć twierdziła, że się nie dostanie. Uśmiejecie się, ale ja tam się cieszę, że nie muszę iść na trzeci etap. Bo STRASZNIE nie chce mi się zakuwać. 

Tak więc tego.

Apropos włamywaczy - w poniedziałek już się nie za dobrze czułam, bolał mnie cały dzień brzuch *bo nie wspomniałam jeszcze, że jestem chora*. W nocy obudziłam się czując się doprawdy fatalnie. Mdłości, ból głowy i te sprawy. Chciałam się jakoś "uśpić", więc w tym celu studiowałam wnikliwie opracowanie "Wesela" Wyspiańskiego. Mogłam właściwie wziąć "Nad Niemnem" Orzeszkowej, które stoi na regale i się kurzy - po pierwszej stronie bym zasnęła. No, ale że na to nie wpadłam, a "Wesele" nie pomogło, a mi było na domiar wszystkiego zimno, postanowiłam pójść do sypialni i obudzić mamę. Wyszłam po cichu z pokoju (otwieranie po cichu starych drzwi mojego pokoju, które niezmiernie trzeszczą, opanowałam przez te 5 lat do perfekcji) i postanowiłam nie zapalać światła, żeby nie obudzić Agi a przede wszystkim taty, bo on w przeciwieństwie do mamola śpi snem płytkim, a jak się obudzi to nie może zasnąć. Ja tu z dobrego serca po cichu i po ciemku jak ten czarno czarny wchodzę do kuchni i dostaję zawału, bo tą upiorną ciszę przerywa WRZAAAAASK naszej Agi. Jeszcze jak weszłam do pokoju to rzuciła się w moim kierunku i nadziała swoje szpilkowate zęby na rękę, którą wystawiłam, żeby poznała mój zapach. Niestety najpierw poznała po smaku. Mama poderwała się jak oparzona, a Aga z zakłopotaniem lizała moją ugryzioną rękę. Całe szczęście, że się od razu połapała, że to jednak nie zbóje tylko stara Tidźka, bo nie ugryzła mnie mocno - nawet skóry nie przebiła. Z resztą - mit o tym, że psy rozrywają skórę i mięśnie ofiary to tylko i wyłącznie bajka. Pies gryzie i puszcza, chyba, że to, co ugryzie zaczyna się miotać. Człowiek, kiedy pies go ugryzie, nie powinien się z nim szarpać, bo wtedy będzie trochę nakłuty, ale nie straci swoich ścięgien, mięśni, etcetera etcetera. Dobrze, że spodziewałam się, że mnie ugryzie, bo też bym była pokaleczona gdybym próbowała cofnąć rękę.

Czuję się jak Rumcajs.

Run
Live to fly, fly to live
Do or die
Won't you?
Run
Live to fly, fly to live
Aces high

~ Aces High, Iron Maiden


Śnieg zszedł i odkrył ziarno pod karmnikiem, które rozrzucały całą zimę wróble. Teraz te same wróble, mazurki, a i trznadle, buszują w tym miejscu wydziobując wszystko z takim zapałem, jakby to były amerykańskie zawody w jedzeniu na czas.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezeeentowaać:

- dmona (demona)
- mantikotze (mantikorze)
- potaram (postaram)
- magnezator (Megazetor)
- Natychmiastium (Nachtmystium)
- Helmuth von Dżagodziabath
- szcześćliwsza (szczęśliwsza)
- dark trhony (dark throny)
- pevercie (pervercie)
- Zero Osie Wojna (Zero Osiem Wojna)
- argamadon (armagedon)

CeDeeN.

Re-re-recenzja? Bydzie.

Płyta: Nowy, wspaniały świat (Brave New World)
Wykonawca: Panienka do prasowania (Iron Maiden)
Rok: Apokaliptyczny (2000)
Skład: Najlepszy, ostatni (Dickinson, Smith, Murray, Gers, Harris, McBrain)
Gatunek: Heavy metal (z domieszkami wszystkiego, co się w głowach znajdzie)


     Kilka słów gwoli wyjaśnienia.
Wielu twierdzi, że to najlepszy po powrocie marnotrawnych Smitha i Dickinsona krążek, nawet, że najlepszy w ogóle. Ja i tak nie zmienię zdania - Dance of Death, wydany po 3 latach od Brave New World, dla mnie jest faworytem. Ale ten właśnie nowy, wspaniały album uplasował się w moim rankingu na drugim miejscu najlepszych płyt Irons.
  Skąd pomysł na tytuł płyty? Myślę, że do jego nazwania przyczynił się też nowy skład i nowy rozdział w historii Żelaznej Dziewicy. Oficjalnie jednak pochodzi od jednej z pieśni z tegoż krążka o tym samym tytule. A skąd się wziął ten utwór i pomysł na kierunek płyty, na poruszane na nim problemy? Bruce wypowiadał się na ten temat w ten sposób: 


Czytałem kiedyś o wymieraniu tych pięknych żurawi w Japonii, gdzie one są jakby narodowym symbolem i nikt się tym nie przejmował. Zapytali ich: „Czy obchodzi was to, że przez zanieczyszczenia umierają wasze żurawie?”, a oni odpowiedzieli: „Cóż, mamy ich zdjęcia w muzeach, więc nie ma dla nas znaczenia to, czy one rzeczywiście istnieją”. To jest właśnie pieprzony Nowy, wspaniały świat.
Pan Air Raid Siren nie takie już miewał pomysły na teksty i problematykę utworów. Swoją drogą dobrze, że ktoś zwrócił uwagę na tą rosnącą znieczulicę i egoizm ludzi. Tak więc taki jest wzór matematyczny na ten album:

Nagranie Virtual XI i The X Factor = Kryzys w Maiden + wywalenie Blaze'a Bayleya;
(Wywalenie Blaze'a + kryzys w Maiden + powrót pana Dickinsona x Adrian Smith) + Janick Gers, Steve Harris, Dave Murray + Nicko McBrain = nowe Iron Maiden + Brave New World 

Zaczynamy~


The Wicker Man - już kiedyś, przy recenzji Fear of the Dark wspominałam, że Fear... to ostatnia pieśń (kolejnością na albumach licząc, nie kolejnością nagrywania) przed the Wicker Man nagrana z Brucem na wokalu. W Strachu Przed Ciemnością tkwi swoista groźba - "on tu jeszcze wróci!" . Efekt tego jego wracania jest taki, że otwieracz płyty powala swoją radością, spowodowaną jakby powstaniem nowego składu. Choć tekst jest iście złowieszczy, to radocha płynąca z riffów i wesoła melodia utworu zdaje się witać właściwych ludzi na właściwych miejscach - tak radośnie witać, jak witał ojciec swego syna, "który choć zaginął, to odnalazł się". Warto zwrócić uwagę na to, że teraz są 3 kanały gitar - lewy należy do pana Murraya, prawy do pana Gersa, a na środku popiskuje sobie pan Smith. Utwór jest niesamowitą mieszanką wybuchową, która sama zmusza słuchacza do śpiewania z pełnym pewności siebie głosem Bruce'a. ŻYJEMY!


Ghost of the Navigator - zacznijmy od faktu, że napisał to pan Gers. Jak on to napisał, to ja już leżę na samą wieść o tym. Główną rolę gra tu właśnie Janickowa "zachrypnięta" gitara. Basu co ciekawe czasem w ogóle nie słychać, co dla zagłuszającego siebie i otoczenie pana Harrisa jest dziwne i nietypowe. Jak ja kocham duet zachrypniętej, głębokiej, gadającej i chaotycznej gitary Gersa z głosem Bruce'a i to nowe trio gitarowe. W kilku słowach - przecudowna pieśń, niby balladopodobna, ale jednak silna, dudniąca. Solówki to mistrzostwo. Pan McBrain starym zwyczajem ukazuje swój talent i kunszt perkusyjny. Atmosfera tego utworu jest tak silna, że pamięta się ją jeszcze w następnym utworze.


Brave New World - no i wywołałam wilka z lasu, bo przyszedł po mnie Nowy, Wspaniały Świat. Zaczyna się tak niepozooornie, tak delikaaatnie, tak spokooojnie. Delikatny i czuły głos Bruce'a wywołuje ciary, potem wracamy do normalności - piski, kwiki, chrypa, wrzaski. Swoją drogą nie wiem, co mnie bardziej zwala z nóg - kiedy Bruce wyje jak syrena lotnicza, kiedy sięga najniższych rejestrów, czy kiedy śpiewa tak spokojnie, ciepłym, miłym dla ucha głosem? Wszystko chyba. Znaczy, na pewno, ale nie umiem powiedzieć, co gorsze. Jeśli chodzi o bas i gitary - tsaaa, długo pana Harrisa nie było. Już go doskonale słychać. Nie, przeciwnie - ja bardzo pana Harrisa lubię, ale nie lubię, kiedy zagłusza wszystko dookoła (a w tym, co prawda nieświadomie, jest mistrzem). Gitary? Panów solowych wymiataczy nie da się opisać. Geniusz, jaki im przypadkiem wychodzi przez ten tercet, jest nie do opisania słowami ludzi. Tekst - jak na pana Dickinsona przystało, powala.


Blood Brothers - narażę się, jeśli powiem, że dla mnie tytułowy kawałek stoi niżej, niż to i dwa utwory jeszcze. Tekst Harrisa, nawiązuje do jego przeżyć, wtedy jeszcze niedawnych. Niesamowite partie gitarowe i wokal. Tutaj gitary to bohaterowie pierwszoplanowi. Solówki, breakdowny, wszelakie solówkowe riffy - geniusz overloaded. Nawet bas się bardzo elegancko wpasował i nie jest klasycznie wyalienowany. No i wokal - w połączeniu z riffem z refrenu wywołuje ciarki na całej powierzchni mojego kociego grzbietu. Kontrastująca w tym utworze delikatność z siłą heavy metalowego utworu, piękno solówkowych riffów z grubo ciosanymi. Jest na sali lekarz? Zemdlałam. Z wrażenia.


The Mercenary - tekstu jeszcze nie zdążyłam przeczytać, proszę więc o wybaczenie, że go pominę. Płytę mam od niedawna i dopiero co zdążyłam się obeznać z warstwą muzyczną i pewną częścią tekstów. Jeśli chodzi o muzykę - jest żywo, dynamicznie, trochę brutalniej niż na poprzednim kawałku. Janickowe, ale się pan Gers słabo postarał. Jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Troszkę ten utwór ustąpił reszcie. Refren ratuje honor, bo jest na poziomie całości krążka. Tylko w zwrotkach czegoś mi zabrakło. Ale tak to nie jest źle. Odpuściliśmy sobie nieco, ale zaraz uratujemy honor.


Dream of Mirrors - ahhh, te kilkuminutowe potwory Maidenów. Tutaj mamy do czynienia z utworem długości 9:21. Nieziemsko podoba mi się podział tego utworu na schizofreniczne gitary, ograniczoną do talerzy perkusję, cicho dudniący sobie bas i nieziemski wokal; a potem już wziuuu, jedziemy po staremu. Znów jest spokojnie, kontrastujemy kolejnym walnięciem. Potem galopujące gitary, bas, dudniąca perkusja podbijająca rytm. That solos. Instrumentalnie jest świetnie. Dobry tekst. Ogólnie - od tego utworu spokojnie można się uzależnić. Raz posłuchasz, od razu wpada w ucho. Jedyny mankament - znów mamy przyjemność z wielorazowym powtórzeniem refrenu i "I only dream in black and white". Pic cały polega na tym, że jednakowoż nie stanowi to większości utworu, jedyne jego tło. I nie jest powtarzane w takich ilościach jak w Don't Look to the Eyes of the Stranger. A nawet jeśli, to nie jest tak męczące. Może dlatego, że lepiej zaśpiewane...?


The Fallen Angel - i znów 4-ro minutowy przerywnik między dwoma monstrualnymi utworami. Z tym, że tu chyba jest mocniej niż na The Mercenary. Jest drapieżniej jeśli idzie o gitary, bas znów wściekle usiłuje zagłuszyć otoczenie. No i wokal Bruce'a. Szczególnie drapieżny na końcu, kiedy z Dickinsonowego gardła wydaje się potężne "Yeah!". Gdybym nie wiedziała, że słucham Iron Maiden, pomyślałabym, że to "yeah" wydobyło się z gardła Jamesa Hetfielda... Biedny Nicko, ciągle go pomijam. No, to żeby nie był niepocieszony - niesamowicie komponuje się z gitarowym podkładem pod solo. Ogólnie, pana McBraina ciężko krytykować, bo i nie ma za co go ochrzanić. To jest chyba jeden z najsędziwszych heavy metalowych perkusistów, przy tym jeden z najlepszych. Uznany, miły człowiek, inspiracja dla tysięcy młodych garncarzy...


The Nomad - NOOOOO NAREEESZCIE. Dobrnęliśmy do jednego z dwóch (dla mnie, oczywiście), najlepszych utworów na płycie. Jak to usłyszałam to mina mi zrzedła. Cuda, jakie pan Smith wyczynia na swoim Jacksonie, na spółkę z iście arabską solówką pana Gersa... Pierwsze co zrobiłam to nauczyłam się całej partii Adriana (z wyjątkiem solo, bo jak solo jest Adrianowe, to jest nie do zagrania). Niesamowity tekst, genialnie zakomponowane arabsko brzmiące riffy, totalnie zwalający z nóg wokal Bruce'a - pokaz siły absolutny, świetnie tutaj jego głos pasuje. Ciężkość riffów i perkusji kontrastuje z delikatnością solo nieprzesterowanej, czystej gitary Adriana (no dobra, podpiętej do efektów, bo echo). W tabulaturach opis solo Janicka: "Lots of twirls...". Absolutnie się zgadzam. Ogólnie, w żołnierskich słowach? Genialny, monstrualny, nie do pobicia, numer jeden tutaj. Mam drrrreszcze.


Soul zgłaszaj reklamację - nie przestanę twierdzić, że Nomad swoim poziomem dorównuje Dance of Death.


Out of the Silent Planet - czasami zapominam o istnieniu tego utworu. Nie przyzwyczaiłam się do niego jeszcze. A może po prostu z utęsknieniem czekam na zamykacz, który razem z Nomadem tworzy duet najlepszych utworów na krążku? Nie wiem. Wiem, że ten utwór jest dobry. Wokale tak dopracowane i tak dobrze wkomponowane... Niesamowite, jak na aktualny skład Dziewic przystało, gitary. Doskonale skontrastowane: niezbyt drapieżne, melodyjne jak nie wiem intro z następującą po nim mocną zwrotką. Refreny troszkę lżejsze, bo perkusja spokojniejsza, no i wokal pozbawiony chrypy. Galoping, potem świetne solo. Like it.


Oj, coś się chyba przypala... *mam nadzieję, że nie mój kochany zrupieciały laptop...*


The Thin Line Between Love and Hate - to jest ten właśnie zamykacz, w którym dawno temu się zakochałam. Przyjaciółka pokazała mi to, kiedy byłam u niej w wakacje. Te gitary, te riffy, ten wokal. Nad gitarami MUSZĘ się zatrzymać - riff z intra bije na głowę, ale solówki Adriana (bo praktycznie cały utwór opiera się na jego solówkach i na riffach panów Murraya i Gersa) i mini-solo w rytm śpiewanych przez Bruce'a słów "The thin line between love and hate" jest już całkowitym mistrzostwem świata. Genialnie zaaranżowany podział gitar - jeden gra swoje, drugi swoje, trzeci poleruje gryf wywijając takie cuda, że aż trudno wierzyć; a mimo wszystko brzmią razem świetnie. Pozornie powolny, długi utwór - jednak na prawdę wart tych 8 minut i 27 sekund. Perkusja nieco się tu schowała za gitarami, dudniącym basem (znowu akcja zagłuszanie) i nieziemskim głosem Dickinsona. Urokliwa rzecz. Elementarz fanów Maiden.


Takim też elementarzem jest ogólnie ta płyta, Dance of Death, Fear of the Dark i Number of the Beast. Dwóch ostatnich trudno nie kojarzyć, jeśli kojarzy się sam zespół a w szczególności, jeśli się go dobrze zna i lubi. Ocena albumu? 9,5/10, za to The Mercenary *ale ze mnie sadysta*

Nie ma to jak pisanie posta 2 godziny. Jest prawie 14:20. Matko jeżowa.
Znikę.

~Tiga

P.S. - Łapcie i raczcie się, kochani, dobrą muzyką~