poniedziałek, 22 września 2014

Wieści z krainy deszczowców...

... czyli parę słów o chorej Tidze i temacie z poprzedniego wpisu.


Dzień dobry!



Dla mnie dobry raczej niekoniecznie, bo po zeszłym tygodniu spędzonym głównie w internackim łóżku, znów złapała mnie choroba, a raczej przebudziła się po piątkowym wyjeździe szkolnym. Nie spałam całą noc, więc proszę mi wybaczyć, jeśli moje wypowiedzi nie będą zbytnio elokwentne.

A tak serio.

Nawiązując jeszcze do Omegi (którą do tej pory żyję, którą ciepło wspominam w słabych momentach i którą tak haniebnie spisałam na straty, czego sobie wybaczyć nie mogę) z poprzedniego wpisu... Bodaj w zeszłą niedzielę (14 września) albo coś koło tej daty ukazała się statystyka z festiwalu. Na Omedze było ok. 23 tysiące ludzi! Wierzyć mi się odechciewa.

Nie, żebym narzekała... jak na pierwszy prawdziwy koncert rockowy to nie najgorzej.

Co do deszczowców, to szału dostać można - od rana leje i leje. Ocieplam sobie atmosferę jedynie słonecznym power metalem z Teneryfy krzyżowanej z Hamburgiem (choć nazwa typowo jesienna, w końcu coś tam o Halloween i dyniach...) i Omegą, no i akwarelą, nad którą męczę się już drugi dzień. I końca nie widać. Ale zaczęłam nieco ratować jej wygląd. Może nie będzie aż tak tragicznie.

Zachciało mi się, cholera, akwarelowej panoramy miasta nocą. Jestem masochistką...

Co do innych ciekawych rzeczy - to nic ciekawego. Brak Soula, brak słownika. A nie, wróć! Jest coś ciekawego. Otóż... Doszła do mnie w zeszłą środę (a przesłuchana została niestety dopiero w sobotę) płyta... World on Fire Slasha! Tj. Slasha, Mylesa i Konspiratorów, bo jakże mogłabym pominąć cudowną ekipę towarzyszącą Ukośnikowi.

Ekipa na prawdę dzieeelnie się spisała. Recenzja ukaże się na pewno, jak tylko przesłucham dobrze krążek, a trochę mi to zajmie, bo ma 17 utworów. Ale co to dla nas! Poza tym, to dobrze, bo to trochę jakby fani Slasha dostali 2 nowe płyty.

Cały czas nurtuje mnie fakt, że na Apocalyptic Love Toddy nie miał żadnych udziałów w pisaniu piosenek, i wszystko brzmiało bardzo Slashowo, tak hard rockowo, miejscami bardziej alternatywnie... Ale mimo obecności Mylesa w zespole, płyta nie zajeżdżała nawet przez moment jego Alter Bridge...  Dziwnym trafem, kiedy Todd został współkompozytorem Shadow Life, to tylko ten jeden jedyny utwór na World on Fire jedzie Alter Bridge na kilometry!


Todd, co z tobą nie tak?


Nic w tym złego jednak nie ma, bo utwór od reszty nie odstaje, przynajmniej nie jakoś rażąco, a przy tym jest w mojej aktualnej czołówce najlepszych z nowego krążka.

O czym to ja jeszcze... Ahh tak, wycieczka do Warszawy w zeszły piątek. Miło było. Budowaliśmy w KFC wieże i inne tego typu z paczek po Bsmartach. Mam nawet zdjęcia i filmiki. Co prawda tu ich raczej nie wstawię (cóż, taki minus bycia fejmem, mogę zostać za to zamordowana w tajemniczych okolicznościach, nawet strzępków po mnie nikt nie znajdzie... rozumiecie, kwestia bezpieczeństwa wewnętrzno-zewnętrznego), ale mogę zapewnić, że było bardzo ciekawie. Byliśmy też wcześniej w Wilanowie, potem w Muzeum Narodowym (w którym ja już gościłam któryś raz z rzędu, ale nie było tak źle, ze względu na zbliżające się godziny zamknięcia muzeum uwinęliśmy się szybko i bezboleśnie)... Amaya, liczę, że zobaczę kiedyś zdjęcie, które miało być na bloga, a wkitraliśmy się wszyscy. c: Ale cóż, takie życie!

Anyway~ skończyliśmy całą podróż spektaklem muzycznym w teatrze Roma, czyli muzyczną adaptacją (nieco zalatującą sci-fi, na pacmana już nikt z nas nie spojrzy w ten sam sposób...) "Procesu" Kafki. Schizowo było i była zadyma (dosłownie, myślałam w pewnym momencie, że dym po laserach nas udusi, kiedy go wywiewało z malutkiej sali po naszych twarzach, bo siedziałyśmy przy wejściu). Ale każdy był (chyba) zadowolony.


 Wracaliśmy tak długo, że się słabo robi. Wyjechaliśmy z Warszawy o 21:30, więc przy spokojnym, równym tempie powinniśmy być na pół godziny po północy w Kielcach, doliczając ten 15 minutowy postój w połowie drogi. A byliśmy po 1 w nocy. Wesoło.

 A ja dalej nie wiem, jak myśmy to zrobili...

Cóż, naćpałam się paluszków, a Amaya rzodkiewek, to skąd mogłyśmy wiedzieć... a jeszcze wcześniej wtryniłam dwa bsmarty, tym bardziej się oćpałam.

 Odpały w tej Wawie były niezłe. Na przykład gadanie przez telefon z potworkiem, w sumie to naraz w 3 osoby, idąc Alejami Jerozolimskimi na których jest taki hałas, że bój się kota... Taa. I mina kolesia rozdającego ulotki na widok mojej koszulki. "Nooo, Iron Maiden, no proszę!"

Chyba go ucieszyłam.

Morał z tego taki, Ironowscy fani-nawiedzeńcy są wszędzie!

*Jak Biedronki*

"Pacz w lusterka, Biedronki są wszędzie." (czyli jak Tiga z tatą wymyślała hasło reklamowe dla popularnej sieci sklepów)

Patrzę na tą akwarelę... i odechciewa mi się żyć.


Także bigos amigos, niech moc będzie z Wami i niech latający potwór spaghetti zrobi Wam dzień!
~Tiga

niedziela, 7 września 2014

Dziewczyna o czerwonych włosach w Lublinie...

... czyli parę słów o wczorajszym koncercie Omegi.


 Witajcie!


Dawno mnie nie było... Cóż, dużo jest roboty, i dzisiaj też tylko parę słów. Zacznijmy może najpierw od tego, co dzieje się aktualnie z Tigełem.

Otóż, drugi rok w plastyku, trochę stresu przed nowymi przedmiotami, trochę dużo godzin. Próby wygospodarowania czasu dla siebie, przyjaciół, rodziny. Starania o dobry start, żeby potem był i dobry koniec.

Najbardziej chyba bałam się (i nadal trochę obawiam) historii sztuki czy liternictwa, ale jakoś muszę dać radę. Na obydwu siedzę z Amayą... Przypadeg? Nie sądzę.

Postaram się poczytać drugi tom Alicji w Krainie Serc i Exitus Letalis, które zobaczywszy u Ami, strasznie mi się spodobało. Teksty Katt Lett są po prostu cudowne.

Trochę czasu mam jeszcze, póki trwają remonty pracowni, malarstwo i rysunek czy grafika wyglądają nieco nienaturalnie i dziwnie. Trwa również remont internatu, przez który znów wylądowałyśmy w 108, ale chyba nie narzekamy jakoś bardzo... Gdyby nie jeden jedyny aspekt, mogłybyśmy tam mieszkać zawsze. Już pierwszej nocy w internacie, 31 sierpnia, powstał plan na otrzęsiny pierwszoklasistów... Strzeżcie się! Będzie ciekawie.

Weekendy wyglądają w sumie tak jak zawsze - trochę pokomputerować, trochę odespać, pograć na gitarze, poszkicować coś dla siebie, gdzieś pojechać... No właśnie. W środę dostałam od taty propozycję pojechania do Lublina na Europejski Festiwal Smaku... Na darmowy koncert Omegi. Tak, tej węgierskiej Omegi, odpowiedzialnej przede wszystkim za przebój "Dziewczyna o Perłowych Włosach", że węgierskiej nazwy nie wymówię. Tak czy siak, pomyślałam - co mi szkodzi, zawsze to coś innego niż leżenie do góry brzuchem cały weekend.

Kiedy wróciłam do domu w piątek, w przeddzień proponowanego koncertu, okazało się, że będzie jeszcze jeden artysta tego wieczoru. Przed Omegą, od 19, miała grać Kayah z Transoriental Orchestrą... Trochę z dystansem do tego podeszłam, szczególnie na wspominek aż zbyt biesiadnych kawałków z Bregovicem. Tata za to bardzo chciał to zobaczyć. Jako, że nie słucham Kasi dokonań artystycznych, to postanowiłam przyjąć postawę neutralną. Pomyślałam, "najwyżej ponudzę się przez 2 godziny". To był błąd.

Błędem było również założenie, że koncert Omegi będzie spokojnym, lekkim i przyjemnym. Że będzie to rockowe widowisko bardziej wizualne niż dźwiękowe, że 52 letni zespół nie porwie tłumu w sposób taki, jak Iron Maiden czy większość hard rockowych / heavy metalowych kapel, jakich słucha Tydziak. Omegi też nie słuchałam do tej pory nałogowo, przeciwnie, znałam może 3 ich piosenki, w tym wyżej wspomnianą Perłowłosą Kobitkę. Przy pozostałych 2 pojęcie "znałam" powinno zostać zdefiniowane jako "słyszałam, ale jakby mi ktoś puścił i spytał, co to, to prędzej po języku domyśliłabym się, że to Omega".

Z takim więc haniebnym przekonaniem o obydwu zespołach, po 15 minutach wystawania się przed wejściem, przeszłam przez bramę i podążyłam w stronę barierek pod sceną na terenie Browaru Perła.

Trochę sobie poczekaliśmy (gryzieni przez stada komarów), zanim na scenę wszedł nie kto inny, jak Mariusz Owczarek z Trójki. Zapowiedział obydwa koncerty, z naciskiem oczywiście na ten pierwszy, bo drugi miał zostać bardziej dokładnie wprowadzony przez innego redaktora Trójki...

 Kayah pojawiła się za sceną chwilę wcześniej i rozmawiała prawdopodobnie z obsługą koncertu. Najpierw na scenę wszedł jej zespół, Transoriental Orchestra. Po chwili pojawiła się sama Kayah, w niebieskiej sukni, błyszczącej się w światłach reflektorów. Nie powiem, urzekł mnie jej strój, był na prawdę piękny. Poza tym, jej głos - zaryzykowałabym stwierdzenie, że jest ona jak na razie królową wokalistek polskich. I nie wygląda, żeby ktoś jej tę pozycję miał odebrać.

 Zaintrygowała mnie również jej basistka, która na prawdę zrobiła świetną robotę. Warto tu napomknąć, że jak na tego typu, bądź co bądź, darmowy koncert, nagłośnienie było bardzo dobre. Później jedynie pojawiły się wizualne problemy techniczne, ale o tym póóóźniej.

Koncert trwał w czasie nadchodzącej szarówki - zaczął się przy świetle zachodu słońca, a skończył już w egipskich ciemnościach, ok. 20.40. Na prawdę magiczny występ, niesamowity nastrój. Bez jakichś szczególnych efektów specjalnych, jednak zrobił duże wrażenie. Kayah wielokrotnie zwracała uwagę na to, że publiczność jest wyjątkowo sztywna (sama się przyznaję, że tak i ja się zachowywałam, ale głupio mi było, bo nie znam jej repertuaru tak jak np. parę kobiet obok mnie, które dobrze się bawiły). Zażartowała nawet, że po nich występuje zagraniczny zespół, więc co sobie pomyślą, jak publika będzie spać? Ale publika mocno przetasowała się między koncertami. W czasie 1-go z nich ludzi za nami (byliśmy w końcu przy barierkach, z tym, że strefy B, bo strefa A była do rezerwacji, i była stanowczo za duża - my daleko od sceny, a przed nami pusto) było ze 3 rzędy. Ok. 21 było ich już przynajmniej 7.

 Publiczność przed samym koncertem Omegi zaczęła gwizdać, wołać "O-me-ga! O-me-ga!". Pojawiły się naprzeciw sceny, w strefie A, transparenty z nazwą zespołu. Ludzie wyjęli aparaty, telefony, kamery - tak jakby to był ich ostatni koncert w karierze. Scena przeszła totalne przemeblowanie - wjechał zestaw perkusyjny bez izolacji dźwiękowej, większy. Wjechał podest dla orkiestry symfonicznej (z którą, czego chyba nie wspomniałam, miała grać węgierska ekipa), keyboard, pojawiły się odsłuchy i dziwaczne sprzęty projektoropodobne, które później okazały się generującymi lasery i tego typu dziwadła. Przed samym wejściem zespołu pojawił się Piotr Baron (jeszcze wcześniej pojawił się organizator, prezydent miasta Lublin i marszałek województwa) - nagrodzony wielkimi oklaskami, które, jak zwykle skromnie, określił "niesłusznymi". Na te słowa publiczność znów zaczęła klaskać i wręcz wyć. Redaktor wyglądał na mile zaskoczonego, a jednocześnie chyba nieco onieśmielonego tymi brawami. Zrobił z resztą, "próbę braw i entuzjazmu", stosowaną w Trójkowych koncertach w studiu im. Agnieszki Osieckiej. Publiczność sprawdziła się świetnie, a wtedy wybrzmiały słowa "Przed państwem zespół Omega!".

 Po ciemnej scenie przeszło kilka postaci, telebimy przygasły, a ustawione (pojawiły się z resztą ni stąd ni zowąd, nawet nie zauważyłam, kiedy) pod sceną dmuchawy zaczęły tłoczyć na scenę i nad publiczność wielkie ilości dymu. Kiedy zaczęli grać, w pierwszej kolejności uderzyła mnie siła i energia, z jaką zagrali. Wokalista, wyglądający nieco i zachowujący się na scenie jak Biff Byford, przebiegł dziarsko po 'wybiegu' przed sceną śpiewając pierwsze słowa, a gitarzysta niczym wczorajszy solenizant Doug Scarratt (nawet gitarę miał podobną!) ciął ostre jak brzytwa riffy. Patrzyłam na to z taką radością, nie mogąc odróżnić, czy jestem na koncercie Iron Maiden (warto dodać, że lasery i efekty specjalne pojawiły się od razu i były świetne, potęgowały siłę riffów i siłę samego zespołu) czy na węgierskiej Omedze.

 Z szoku wyrwał mnie dopiero następny utwór, kiedy dotarło do mnie, że czarno-różowo włosy basista... to nie basista. To była basistka. Dziewczyna miała 5-cio strunowy bas Fendera, a zasuwała na nim tak (biegając z resztą jak szalona po całej scenie w spodniach ala Steve Harris), że bebechy się człowiekowi przewracały. Była na prawdę świetna. Tak samo ich cudowny gitarzysta prowadzący, który doprawdy stylem gry mnie urzekł. Zarówno solówkami, melodycznymi i koronkowymi, przeplatającymi się z wariackimi popisami i sztuczkami, jak i tymi dynamicznymi i ostrymi riffami, rodem z pierwszych płyt Judas Priest.

 Warto tu wspomnieć o niesamowitym klawiszowcu, który wyglądał jak Jon Lord bez brody. I grał jak Jon Lord. Po pewnym czasie całość koncertu przypominała mi najnowsze Deep Purple, nie Ironów - między innymi właśnie ze względu na niego. Momentami spokojnie uzupełniał orkiestrę i gitarowe solówki, szczególnie w jednej z ballad zagranych na samym początku. Czasem z kolei zachowywał się jak nawiedzony organista i tylko pozornie chaotycznie grał na prawdę świetne rzeczy.


 Perkusista... Cóż, typowy zwierzaczek, grał trochę jak Nigel, trochę jak Dani, a chyba najbardziej przypominał mi Scotta Travisa z Priestów. I o ile zwykle jestem za duetem rytmicznym bas-perkusja, o tyle tutaj wolałam duet gitary z basem. Basowe solówki były na prawdę urzekające, niczym te grane przez Nibbsa. Całość koncertu nagle się urwała, tak jakby zakończyła po końcówce jednego z kawałków fragmentem hymnu węgierskiego. Wyszedł znów Piotr Baron, powiedział, że koncert się zakończył. Byłam już lekko zmarznięta i zdezorientowana...

Jak mogli nie zagrać Dziewczyny o Perłowych Włosach?!

...

Mogli. I zrobili to. Piotr Baron powiedział "a nie czujecie państwo... lekkiego niedosytu?" po czym znikł ze sceny, a wróciła Omega. Ręce poszły w górę, a ze sceny polała się symfonia dla moich uszu - otwierająca utwór solówka. Wszyscy śpiewali, nawet nie znając tekstu, melodycznie dopasowywali sylaby i śpiewali najgłośniej jak mogli. Wszyscy na początku widocznie musieli rozruszać trochę gardła, ale gdy nadszedł pierwszy refren publiczność zaczęła dorównywać decybelami głośnikom. Pod koniec piosenki z samego frontu sceny wystrzeliło czerwono białe konfetti, przywitane okrzykiem szczęścia całej publiczności. Zagrali potem jeszcze jeden utwór, a ludzie zaczęli się rozchodzić - w tym my.

Co do problemów technicznych, wyżej wspomnianych - gdzieś 30 minut przed końcem koncertu Omegi, telebimy postanowiły się zbuntować. Przestały działać, a po zresetowaniu działał tylko ten po prawej, przed moim nosem. Ilekroć były resetowane, żeby i ten lewy zaskoczył, nie dawało rezultatu. Gdy wreszcie zaskoczył... obydwa zaczęły nadawać przeinaczone kolory - czerń na ekranie była różowa, róż zielony, a niebieski był żółtozielony. To nawet nie był negatyw ani kontrast - to było po prostu dziwne. W końcu zaskoczyły i obydwa zaczęły pokazywać prawidłowo, ale z 10 minut to trwało, zanim się opamiętały.

Jedynym mankamentem całego wydarzenia były... dzieci. Przykro mi bardzo, że powiem to po chamsku, ale co za idiota bierze na koncert z takim natężeniem dźwięku dziecko góra 6 miesięczne, na ręku? Wózków nie wolno było wprowadzać. W końcu, takie osoby się wycofały, widocznie brak wózka nieco ich przeraził. Albo koło nas - za nami stała młoda kobieta z dwoma córkami, góra 6-7 letnimi. Dziewczyny nic nie widziały przez osoby przyklejone do barierek. Kobieta zajęła się konwersacją chyba ze znajomymi, przed samym koncertem Omegi, kiedy trwało przemeblowanie sceny. W pewnym momencie spojrzałam pod nogi - tuż pod moimi nogami kucała jedna z dziewczynek, trzymając gołe ręce na poprzeczce barierki, na której właśnie zamierzałam postawić nogę. Już chwilę wcześniej ten berbeć zrobił coś takiego pod nogami mojego taty, ale po jakiejś kąśliwej uwadze z jego strony przeniosło się do mnie. Przepychało się, kładło ręce w takich właśnie dość ryzykownych miejscach barierki, a jej matka w ogóle nie zwracała uwagi na to, że to niebezpieczne. I nawet nie to, że nie widziała - zwracała jej uwagę, ale zamiast odciągnąć, zamiast znaleźć miejsce przy barierce (które akurat przed koncertem numer 2 by się znalazło, bo ludzie się nieco przetasowali podczas przerwy), albo najlepiej nie iść z takimi dzieciakami na koncert tego typu... ignorowała. No cóż, pozdrawiam, szczególnie, że dzieciak był w lichej bluzie z cienkiego materiału i leginsach, a ja w kurtce marzłam.

Mimo wszystko, ewakuowaliśmy się dość szybko z browaru i wsiedliśmy do samochodu. Cały koncert żałowałam, że nie jestem pod sceną, bo aż chciało się popogować, choć koncert się na to wcześniej nie zapowiadał - na prawdę nie spodziewałam się takiej energii. Było świetnie i jeśli jeszcze kiedyś dane mi będzie pójść na koncert Omegi - zrobię wszystko, żeby się na niego dostać.

Miało być krótko, w końcu nie jest... Ale to może i dobrze - bo nic ciekawego poza koncertem do powiedzenia nie mam. Nie doszłam chyba jeszcze do siebie i jestem półprzytomna, późno wróciłam i późno się obudziłam... W nocy jeszcze mijaliśmy wypadek, ktoś potrącił pieszego na przejściu... wyglądało, że śmiertelnie. O ile przed zobaczeniem tego przysypiałam i już nawet przysnęłam raz czy dwa na dosłownie minutę czy dwie, tak po zobaczeniu tego odechciało mi się spać w samochodzie.

Tyle by było w kwestii Tigeła na początku września. 19 bodajże jadę z klasą do Warszawy na wycieczkę, może być fajnie. Jest też potwierdzenie, że jedziemy na Saxon (jako support - Skid Row), na trasę z okazji 35 lecia. 15 listopada, Progresja Music Zone. Nie mogę się doczekać.

Niech moc będzie z Wami!

~Tiga