wtorek, 30 kwietnia 2013

Hokus pokus, abra kadabra...

... kołdra psa zjadła.
Dobry dzień!

Mhm. Miała być recenzja The Mystery of Time. Ale Tidzia jest leniwa, dzisiaj nie będzie.

Nałoguję ostatnio nagannie dużo w Pokemony - czy to te na Nintendo DS, czy te na Gameboya Advance, czy te na Gameboya Color... Nie ma znaczenia, byle Pokemony. W Harvest Moon też mi się ostatnio zdarza.

Za mało czytam książek i przyłapuję się na tym, że ostatnio robię OGROMNE ilości błędów stylistycznych, ortograficznych i interpunkcyjnych. Ja?! Hańba. Istna tragedia.

Od czwartku miałam do wczoraj (włącznie) urwanie głowy jak nie wiem. W piątek - wizyta w liceum plastycznym, do którego startuję. W sobotę pierwsza część wielkiej akcji sprzątanie - 25% ukończenia, tj. ukończyłam sprzątanie na etapie wypolerowania mojego pokoju. I tak będzie trzeba jeszcze poprawić. W niedzielę na chodzie od 4 rano, choć już o 3:30 zostałam obudzona wparowaniem mamola do pokoju... O wpół do piątej nad ranem wyjechałam do stolicy, potem straszliwie niewyspana i przy ohydnej pogodzie jeździłam po Warszawie, byłam na wystawie plakatu teatralnego i operowego w Muzeum Plakatu w Wilanowie. Wreszcie koło 5 popołudniu wróciłam do domu. Wczoraj niespodziewanie wyrwano mnie do Kielc, zrobiłam przy okazji większość zakupów na ognisko. Dzisiaj dopiero odsapnęłam, z tym, że mam przeciekawe bóle głowy po ostatnich 3-ech dniach. Oj ludzie, ludzie...

Dobra koniec zażaleń. Muszę zdjąć rower z poddasza i wreszcie mieć swój niezależny środek lokomocji, bo wybrałabym się gdzieś. Soul, zaczynaj odliczanie do armagedonu po moim przybyciu i po moim wybyciu przygotuj się psychicznie na formatowanie pokoju. :)

Program "Mój Pokój" nie odpowiada. Wyjdź i wejdź jeszcze raz.


Miłośnicy dobrych blogów koniecznie powinni tu zajrzeć.



Robię Adze pacynkę. Tak, taką normalną pacynkę, z tym, że nie ze skarpety, ile z nogawki ze starych dżinsów. No cóż, wielkość pacynki musi być odpowiednia wielkości psa, a że pieseczek spory, to i skarpeta nie wystarczy. Na razie nasza przecudownie szczera (jeśli idzie o wyraz twarzy) kukła ma dwoje oczek, następnie otrzyma jakąś czuprynę (tylko znajdę pompon z czapki) i ew. jakiś kubraczek. Jak skończę postaram się wstawić jej zdjęcie.

Oj, za dużo słonego popcornu. Usta mi wyjałowiło i mnie szczypią. Aj.

Czyżby sprawy wreszcie miały nieco znormalnieć? Zadaję sobie w kółko to pytanie i dochodzę do wniosku, że nie. Niby z jednej strony się poprawiają, a na drugim froncie moje starania idą w las, wszystko obraca się przeciw mnie, w najlepszym przypadku po prostu znika, choć było dla mnie ważne. Gdy staram się to ocalić, tylko mi się obrywa; a inne sprawy, o które się wtedy nie troszczyłam by ocalić jakąś konkretną, również uciekają mi z rąk. Tak czy inaczej, jestem jak ten bohater w starogreckiej tragedii. Nie ma siły, czego bym nie zrobiła, to szczęśliwego zakończenia nie będzie. Szkoda mi tylko łez, które wypłakałam za sprawy dla mnie ważne i ludzi mi bliskich, którzy dzisiaj traktują mnie jak powietrze albo jak obcą osobę. Szkoda mi bólu i krzyków, szkoda przekleństw pod swoim własnym adresem, kiedy coś mi się nie udawało. Okazuje się, że zbyt wiele sobie (jak zwykle) obiecuję. Że jestem zbyt ufna, że zbytnio wierzę, że znaczę coś dla osób, które dla mnie znaczą wszystko.

Koniec emowania.

Wzruszające jest, jak współczesna młodzież (mówię to jak jakaś stara jędza) nie umie odnaleźć się w internecie. Piszą na portalu miłośników przyrody i ptaków, po czym są wieeelce zdziwieni, że nie ma gier. Że nie wolno przeklinać, że nikt nie komentuje. Wściekają się i psują pobyt innym, którzy są tam bo chcą i wiedzą, do czego służy portal. Zaczyna się to robić z lekka śmieszne, że dzisiaj dzieci nie uczy się czytać regulaminów, że nie uczy się ich kultury nawet w realistycznym świecie, a co dopiero w internecie. Uczy się ich podejścia, że przecież on jest pępkiem świata i jemu wszystko wolno. Taki typ rozpieszczonego jedynaka, choć dzisiaj to dolegliwość większości dzieci, nie tylko jedynaków. Albo to jedynych dzieci jest dziś więcej? Tak czy owak, chamstwo szerzy się z prędkością światła. A kiedy taka osoba już wystarczająco wkurzy ludzi z takiego portalu i zostanie przez nich nieźle "zhejtowana", to są niesamowicie pokrzywdzeni, biedni i zdziwieni, że za co? Co oni komu zrobili? No jasne, łatwe myślenie. "Bądź prostakiem albo egoistą, miej potem żale, że wszyscy mają cię za buraka".

Co się z tym światem dzieje... Ja nie chcę wiedzieć, co będzie za jakieś 10 lat.

To by było tyle krakania starej Tidźki.

Do z(r)oubaczenia.

~Tiga

czwartek, 25 kwietnia 2013

Egzaminowo, dzień ostatni, 3.

... czyli o dniu poprzednim i dzisiejszym.

Dzień jeszcze, do tego bardzo dobry. 

Angielski był chodzącą łatwizną. Ha, śmiałabym się, jakbyśmy wszyscy po tym stwierdzeniu zbiorowym mieli słabe wyniki.

Przepraszam za fakt, że nie było raportu z dnia drugiego, ale byłam w szoku po matematyce. :)

Która była stosunkowo prosta. Pomijam nasze dyskusje na temat ssaków, gadów, płazów, żabów i rybów po biologii, ale to mniejsza. :) Świetnie się bawiliśmy na tych 3-ech dniach egzaminu, choć wokół niego krążyły legendy jak wokoło gilotyny. Dawno się tak nie uśmiałam jak na stołówce w przerwach między egzaminami, czy chodząc dookoła gmachu szkoły. Dzięki chłopaki, fajnie było. :)

Angielski podstawowy był niewymiernie prosty. Siedziałam z tyłu sali i pani, która pilnowała nas tam z tyłu, siedziała tuż obok i kątem oka widziałam jej niepokój, kiedy po pierwszym wysłuchaniu pozaznaczałam wszystko albo kiedy wyszłam 20 minut przed końcem. Zadania robiłam z prędkością światła i to ją martwiło. Widocznie dlatego, że są tacy, co robią z tą samą prędkością, ale robią to na oślep tylko po to, żeby opuścić salę jak najszybciej. A niech sobie proszę pani będą, co komu do tego... Rozszerzenie było prostsze niż przykładowy egzamin poziomu podstawowego w naszej książce do angielskiego. I też rozszerzenie robiłam 6 razy szybciej, żeby zdążyć napisać i skorygować długość wypracowania. Ja mam tendencję do pisania ponad 100 słów i są tacy nauczyciele i egzaminatorzy, co zaliczą 105 czy 110 słów, a są tacy, co 101 nie zaliczą. Dlatego wolę nie ryzykować i nie przekraczać limitu, ale na czystopisie nie ma miejsca na korekcję długości. Potem z brudnopisu trzeba przepisaaać, zmieścić się w ramce na mailaaaa, zakodować odpowieeeedzi... A idźcie wy ludzie z egzaminami!

Mam na razie dość.

Cóż dzisiaj znowu będzie dennieee. Ale trudno.

Zakład Igor, Tidzia kontra Damian, Kamil - kto wygra mecz Borussia Dortmund vs. Real Madryt? No i przegrałam. Cieszę się, że Lewandowski strzelił 4 gole, szkoda, że w Borussii, a nie u nas w reprezentacji... Bolesne, kiedy musiałam pokłonić się panu Damianowi. Aj.

Ogólnie temat numer jeden dzisiaj to dzisiejszy mecz na Orliku (na który miałam przyjść ale byłam padnięta po egzaminach i nie miałam transportu) w wykonie chłopaków z naszej klasy i mecz Borussii z Realem... No i komisja Tidzi do spraw kłamstw pewnego pana, znanego również jako Rafaello.


Czy jest na sali lekarz? Umieram po egzaminach a jutro od 6:15 do późnego wieczora będę na: wyjazdach nie wyjazdach, będę po powrocie sprzątać w domu na zbliżającą się imprezę i będę szykowała playlistę na tą właśnie okoliczność. Oprócz tego czeka mnie szlifowanie czego się da w temacie sztuki i planowanie wyjazdu poniedziałkowego i wyjazdu do Soula. Jeżu smaria, ja zdechnę.

Jeśli tak, to proszę mnie zakopać i na nagrobku napisać "beztalencie".

Dziękuję z góry za uwagę.

~Tiga

P.S. - Nie mogłam się powstrzymać. Miłego umierania ze śmiechu po tym teledysku życzę. :)

wtorek, 23 kwietnia 2013

Egzaminowo - dzień 1...

... czyli pierwsze jęki i żale po egzaminie gimnazjalnym, części humanistycznej. Amen.

Bryy... Wieczór, oczywiście.

Well czułam się (bez urazy) jak tancerka na pogrzebie. Ja jedyna byłam na niebiesko i wyglądałam jak Squirtle, podczas gdy 90% przyszło na czarno, a 9,5% na biało. Razem 99,5%. Co to te pozostałe pół procent? Ja, oczywiście.

Było nawet ciekawie, żeby nie powiedzieć fajnie, chociaż sala wpadła w popłoch bo tym, jak okazało się, że rozprawka, rozprawka, bęc i charakterystyka. Gdybym wiedziała, że nie trzeba opisywać wyglądu i ze zdenerwowania pojawieniem się charakterystyki, której NIKT nie powtarzał przed testem (nota bene państwowym), nie wyleciały mi z głowy odważne persony wśród bohaterów literatury, nie musiałabym męczyć się z Jurandem ze Spychowa. Ogólnie coś mam dziwne wrażenie, że mam duże szanse na to, żeby napisać lepiej historię, wos i przedmioty ścisłe (oprócz matematyki) niż polski. O angielski się nie boję, choć może powinnam...

Nie, nie będzie nudnej i ciągnącej się jak krówka recenzji The Mystery of Time, możecie się już cieszyć (jeśli w ogóle ktoś czyta tego bloga). Miała być i na pewno będzie w pierwszej kolejności, ale nie teraz. Szykuje się ogromna impreza i ogromne do niej przygotowania, chociaż miało być kameralnie. Szykuje się gigantyczna robota nad historią sztuki i wizyta w stolicy na wystawie... No cóż...

Siedzenie na stołówce z 3-ką gangsterów - czuję się jak jakaś lady. I nie ma to jak to uczucie, kiedy pierwszy raz od wieków pan Rafaello przepuszcza mnie w drzwiach. :)

Bułeczka słodka, herbatka prosto z kotła - kulturkaaa. Chusteczki, długopisy i woda na sali... No no. Tak jak być powinno. Przynajmniej raz w ciągu nauki w gimnazjum coś jest tak jak być powinno. A jakie to miłe uczucie, jak jest tak potwornie cicho. Można normalnie porozmawiać. Znaczy, nie to że cisza idealna i na sali, ale chodzi mi o przerwę między dwoma częściami egzaminu. Chodzimy sobie i nikt nie wpada pod nogi, nie ma tłoku, zamętu. Taki błogi spokój. Ajaj, lubię to.

Rano... stresik lekki ogarnął, chociaż nie ze względu na test, ile na to, czy się nie zgubię, czy coś nie wypali, czy znajdę swoich pod szkołą albo w szkole... jednak jak już ich znalazłam, to było jakoś pewniej. Wszyscy nie spali, przerażeni, nie wyspani... a ja spałam jak Soulowy "zmok", ponad standard (9 godzin...) i przez to rano byłam nieprzytomna, jednak woda w twarz i od razu lepiej. Mam dziwne wrażenie, że bardziej wyluzowana byłam przed niż po egzaminie. Rano motywacja była, bo mama puściła (specjalnie dla mnie, dzięki, mamo :) Bon Joviego - Blaze of Glory w samochodzie. Potem chwila zwątpienia mnie ogarnęła przy Poison - Something to Believe In, ale wiara wróciła od razu przy Guns n' Roses - Knockin' on Heaven's Door. W rytmie tej ostatniej wyszłam z samochodu pod szkołą... Nogi z waty, bo wszyscy się na mnie patrzą jak na ufo - z rozpuszczonymi włosami do pasa, na egzamin? W niebieskim? Ale bez jaj, jutro idę w okularach przeciwsłonecznych, których zazdrościłam dzisiaj Bloody. Waliło mi po oczach jak nie wiem.

Nie ma to jak przedziwne zupełnie sny.

No dobra, to tak na pożegnanie kolejne epickie frazy i wyrazy, czyliii....

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO.:

- Hellwoeen (Helloween)
- top (to)
- uamrłam, umsrłam (umarłam)
- Jaworzo (Jaworzno)
- Chrit (Christ)
- ni (dni)
- be prepare (be prepared)
- be perpared (be prepared)
- truper (The Trooper)
- Wtaian (Watain)
- Blaze Babley (Blaze Bayley)
- Ssao Paulo
- przdało (przydało)
- Gorta (Gortal)
- jdno (jedno)
- ja tram; ja trak (ja tam)

C.D.N

Pozdrawiam i niech moc będzie z Wami jutro, bo jutro będzie jedno wielkie I HAVE NO IDEA WHAT I AM DOING!

~Tiga aka Kawkoszpak

P.S. - To tak na odstresowanie się, bardzo wesoły Kvelertak.

sobota, 13 kwietnia 2013

Orliki i orły...

... czyli o trzech orłach siedzących na Orliku.

Dzień dobry!

Jest 8:45.

Jak obiecałam, będzie dzisiaj recenzja Sacrifice i będzie o The Mystery of Time Avantasii, którą wczoraj odebrałam z poczty i którą się znów dziś raczę.

Śnieg schodzi, czyżby wiosna przyszła? Najwyraźniej. Nawet dzisiaj burze pierwsze mają być. Razem z Soulem otworzyliśmy oficjalnie sezon Soul & Tig Przeciwburzowa Korporejszyn.

Co do orłów, to ze mnie największy - poszłam w samej bluzie na Orlika, bo męska część naszej klasy poszła tam z jednym z opiekunów świetlicy (też nie mieli wf'u, ale z powodu nieobecności nauczyciela, natomiast trio Tiga, Bloody i Alex jest zwolnione z wf'u). Ja się na świetlicy potwornie nudziłam, więc poszłam sobie na przerwie na dwór. Zaczęło kapać mi na głowę. Doszłam na Orlika, zostałam, żeby poczekać na opiekuna chłopaków, bo chciałam zapytać, czy mogę zostać na lekcję. Zaczęło regularnie dżdżyć, do tego wiało. Założyłam kaptur a i tak marzłam. Zostałam za pozwoleniem, przyszli panowie Adrian i Karol. Pozdrawiam panów przy okazji, bo wyglądaliśmy jak zmokłe kury :) Siedzieliśmy tam i marzliśmy, aż w końcu Adrian zaczął (ja później też) puszczać muzykę z głośnika w telefonie - raz, że nam się cieplej zrobiło, to przestało padać. Jakąż to zbawienną moc ma muzyka rockowa i metalowa.

Już nie mówiąc o tym, że bardzo miło ogląda się mecze w wykonie naszych kolegów. Chociaż śmiechu było sporo.

Jeśli idzie o płytę, tutaj znów muszę chylić czoła przed panem Igorem i panem Kamilem, z którymi się wracało ze szkoły na pocztę. Odebrałam płytę i pojechałam z mamą do miasta (bo nasza mieścina mimo praw miejskich duża nie jest) na zakupy itepe. Zdążyłam również zaopatrzyć się w nowe słuchawki, bowiem moje poprzednie dokanałowe w poniedziałek, po powrocie z konsultacji w liceum plastycznym, raczyły wyzionąć ducha, a tata nic nie mógł poradzić (mimo prób reanimacji). Apple może mnie znienawidzić, bo kupiłam słuchawki ich największego patentowego wroga. Nawet niezłe są - przynajmniej nieźle się na nich słucha Avantasii. :)

No i odbiegam od tematu. The Mystery of Time... Płyta ciekawa, bo oprócz stałych bywalców takich jak Michi Kiske (tak to jest TEN Kiske, dawny piskacz w Helloween, obecnie drze się w Unisonic, Place Vendome i okazjonalnie w Avantasii), pojawił się na przykład Biff Byford, o którym dzisiaj będzie dużo, bowiem to jest ten Byford z tegoż Saxona. Ah te zbiegi okoliczności...

Właśnie przeszły mnie dreszcze. Recenzja miała być w zamyśle najpierw tej płyty, ale przesłuchuję ją dopiero drugi raz, więc wolałam recenzować Sacrifice. Na razie najbardziej wybijające się kawałki z The Mystery of Time? Black Orchid, Sleepwalking (poprzeczka zawieszona wysoko przez Hold Me in Your Arms, a duet Tobi Sammet i Cloudy Yang dosięgnął tej poprzeczki), Invoke the Machine i Savior in the Clockwork.

Jeszcze jednym ciekawym aspektem tej płyty jest fakt, że Avantasia ostatnią płytę wydała w 2010 roku i to właściwie miał być koniec. Po The Wicked Symphony nieco spadła popularność zespołu, a Tobi Sammet (bądź co bądź, nie bez powodu pełna nazwa zespołu brzmi Tobias Sammet's Avantasia; to je taki kierownik) postanowił skupić się na swoim rodzimym, jeszcze wręcz szkolnym zespole Edguy. Avantasia teoretycznie przestała istnieć. Oczywiście, status był nadal "aktywna", ale było to dlatego, że nikt oficjalnie nie stwierdził jej zamknięcia. Ale jak Tobi sam przyznał w wywiadzie dla polskiego Metal Hammera - nie miał już w ogóle zamiaru tego ciągnąć. Jednak jakiś czas temu przyszło mu do głowy, że to, co przypadkiem po ciemnych wieczorach komponował i wymyślił, to, co siedziało w nim i nie dawało mu spokoju - można wydać jako nowy krążek Avantasii. I całe szczęście, że zostawił sobie tą furtkę awaryjną, nie zamknął zespołu, bo szkoda by było tak dobrego side-projectu. Bo tak czy owak, jest to bardzo dobry band.

Tyle w temacie tej płyty. Jeśli mowa o sprawach prywatnych i pobocznych - cóż, nie dzieje się na razie za dużo ciekawych rzeczy. Znaczy, owszem, trochę, ale jednak nie jest to szczyt naszych możliwości. Panie Damian, powiem to głośno i wyraźnie - dziękuję panu i pozostałym za bycie dżentelmenem.

No to wziu.

Płyta: Ofiara (Sacrifice)
Zespół: ciekawy, bardzo ciekawy (Saxon)
Rok: Obecny (2013)
Skład: Byford, Quinn, Scarratt, Glockler, Carter
Gatunek: Brytyjski jak nie wiem heavy metal pierwszej wody, legenda żyjąca, obok Judas Priest, Iron Maiden i Motorhead

 Kilka słów gwoli wyjaśnienia? Przede wszystkim, ciekawa sprawa, bo ostatnie albumy Saxon nie były zbyt ciepło przyjęte. Druga ciekawa sprawa, to fakt, że materiał na album zaczął powstawać zaraz po premierze Call to Arms. Trzecia ciekawa sprawa - mimo bycia 62 letnim facetem, Biff Byford radzi sobie na tej płycie genialnie. Nie jestem zbyt zagłębiona w dyskografię Saxon... jednakże posiadam płytę Crusader, którą uważam za jedną z lepszych z tamtego okresu. Krzyżowiec to album, który powstaje obok Powerslave, poteżnej pozycji Maiden, niezwykle klasycznej i niewymiernie dobrej. Jestem totalną fanką pieśni z Powerslave, więc krytycznie, nawet bardzo krytycznie podchodziłam do Crusadera. Ale po kilkukrotnym wysłuchaniu muszę przyznać, że to kapitalny album. A Sacrifice bije na głowę Krzyżowca, co mogłoby się wydawać niemożliwe po prawie 30 latach. W końcu siła i głos wokalisty już nie te, tak samo można by powiedzieć o reszcie bandu. Nie, nie w tym przypadku. To jest zespół nie do zarżnięcia, tak jak Motorhead.

Procession - no i jesteśmy raczeni odgłosami południowoamerykańskiej puszczy. Przed oczami procesja - z przodu kobiety niosące trunki, złoto, jedzenie. Za nimi kapłani, najwyższy kapłan, potem ludzie niosący związanego człowieka - przyszłą ofiarę. Za nimi idzie "król", przywódca, władca. Potem znów kobiety z darami, a za nimi, w pewnej odległości, wojownicy. Ogólnie, nagle zupełnie nagle, przenosimy się do świątyni.

Sacrifice - prawie czterominutowy kawałek, potężny pokaz siły zespołu. Jesteśmy w świątyni, są tylko pochodnie, miejscami panuje półmrok. Kapłan zamierza wyrwać serce żywemu człowiekowi, aby złożyć ofiarę swoim bogom. Nieziemskie gitary to punkt pierwszy i oczywisty w tym numerze. Punkt drugi i też oczywisty to wokal. Będąc rozpieszczoną przez power metalowego demona - Daniela Loeble - muszę powiedzieć, że tak dobrej perkusji na próżno szukać. Potężna, rytmiczna, ale nie odruchowa, nie mechaniczna. Bas... Bas dobry, ale prawie go nie słychać. Cena ciężkich płyt. Kiedy to usłyszałam pierwszy raz w radiu nie byłam zainteresowana do momentu breakdownu po solo, który jest tak niewymiernie genialny, że nie jestem w stanie opisać. Chwytliwe diabelstwo.

Swoją drogą - Biff powiedział, również w wywiadzie dla Metal Hammera, że ta płyta jest nago brutalnym pokazem siły. Bo nie ma syntezatorów, efektów, chórów, harmoniki prawie wcale. Tylko goła potęga gitar na przesterze i perkusji. Dobry ruch, bo faktem jest, że rozśpiewane potężne chóry potrafią przyćmić siłę zespołu. A i mandoliny nie zabrakło...

Made in Belfast - niesamowity kawałek. Idąc po całej płycie, to najbardziej lubię Sacrifice i to właśnie. Kocham irlandzką muzykę ludową, a połączenie siły heavy metalowego orła z tą muzyką jest niesamowite. Potężne zwrotki kontrastujące z mandoliną i irlandzkim, skocznym rytmem. Poza tym, tematyka tego utworu jest bardzo mi bliska - tekst traktuje o stoczni w Belfaście, w której tworzono niegdyś potężne okręty, m.in. Titanica czy Britannica. . Uwielbiam pirackie historie, ale i po prostu historie morza. To jest utwór z kategorii "Janickowych" - pan Gers z Ironów też produkuje równie obrazowe kawałki. Słuchając tego utworu nie sposób nie wyobrazić sobie stoczni o zachodzie słońca, podczas wodowania kilku masztowego żaglowca, a potem trudno nie dojrzeć go, gdy przebija fale dziobem. Razem z Sacrifice, numer jeden na tej płycie.

Warriors of the Road - podchodzimy pod thrash / speed metal? Bardzo mi się podoba. Pomimo gwałtowności i szybkości, utwór nie traci na drapieżności i sile. Kiedy to pierwszy raz usłyszałam, głowa sama zaczęła headbangować. Zapity, ochrypnięty głos Byforda świetnie tu pasuje. Bardzo dobre gitary, perkusja taka bardziej spod znaku Daniego Loeble właśnie. Breakdown bardzo dobry, jakby fragment komentarza do wyścigów. Solooo. Pomijam bardzo dobry podkład pod solo, ale prowadząca robi tu świetną robotę. Ogólnie? Nie da się krytykować pieśni z tej płyty. Są za dobre.

Guardians of the Tomb - zaczyna się nieco orientalnie, ale potem mini-solo w intro to wynagradza porcją dobrego heavy. Dobre partie gitarowe, ciężkie, ale dość żwawe riffy. Wokal nieco spokojniejszy w zwrotkach, w refrenach też szału nie ma, jest tylko nieco bardziej melodyjnie. W kolejnej zwrotce jest już lepiej. Perkusja momentami nieco schematyczna, ale nie można mieć wszystkiego. Nawet bas słychać. I to całkiem nieźle momentami. Za to sooolooo... Eleganckie, potem coraz szybsze, znów powolutku a dokładnie. W drugiej części solówek perkusja robi świetne tło. Ogólnie troszkę odpoczywamy, jest mniej gwałtownie, bo zmęczyliśmy się najwyraźniej przy Warriors... ale to nawet lepiej, trochę wytchnienia. Jak dobrze zostało określone w Metal Hammerze - tej płyty słucha się właściwie na jednym wdechu, więc takie odpoczynki są dobre dla zdrowia słuchacza.

Stand Up and Fight - solo na początku skojarzyło mi się z intro do Heavy Metal Judas Priest. Bardzo dobry, żwawy i silny utwór. Żwawy, bo to też jest trochę wolniejsze na korzyść ciężkości. Perkusja znów na miejscu, dużo różnych partii. Głos Biffa jest ostry ale nieco mniej... głośny, nie wrzeszczy, mimo wszystko przecina powietrze jak żyleta. "British Steel". Solówka w wykonaniu dwóch gitar powala na ziemię, taka grzeczna i delikatna w porównaniu z naturą tego krążka. Odpuszczamy sobie, żeby za chwilę zwolnić totalnie i dowalić z kopyta potężną perkusją i dobrymi riffami.

Walking the Steel - zaczyna się niepozornie hardrockowym wręcz riffem. Cisza, tylko jedna gitarka. No i tu zmyła totalna. Perkusja jakiej od dwóch kawałków nie słyszano. Świetny, chwytliwy kawałek. Gitary przednie, prowadzą rytm, który podbija bas, a na końcu akcentują bębny. Jeśli idzie o melodię, to poszliśmy w stare Saxon, tylko spokojniejsze nieco. Jest ciężko i bez pośpiechu, co nadaje temu kawałkowi uroku. Zapity, silny głos Byforda kontrastuje z delikatnym i melancholijnym głosem przed solo, a także z początkiem solo, które jest niezmiernie ckliwe i wręcz delikatne. Nic bardziej mylnego. Za chwilę solo skończy się w typowo hardrockowy sposób. Ten kawałek podchodzi bardziej właśnie pod hardrock, niż pod heavy metal; z wyjątkiem garów, które są żywcem wyjęte z Judas Priest i skrzyżowane z obecnym perkusistą Dyniogłowych. Kończy się delikatnie i spokojnie...

Night of the Wolf - no i znowu jedziemy szybciej, gitary są typowo heavy metalowe. Perkusja nadal silna. Biff spokojniejszy - w zwrotkach jedna gitara czysta. Pod koniec zwrotek dopiero i w refrenach wrzaski i wycie. Bardzo ładne solo przed drugą zwrotką. Ogólnie, mamy do czynienia z czymś w rodzaju Metalikowego Of Wolf and Man - równie silna, mroczna atmosfera, chociaż strój gitar normalny... Ale klucz tkwi w riffach, szczególnie potężnych po drugim refrenie. Akustyczne solo i dopiero tutaj chór, ale wyciszony dość mocno. Potem już normalne, przesterowane solówki. Bardzo lubię ten kawałek - nie jest wcale wymęczony, jak niektórzy uważają (pod kątem wokalu) - właśnie wydaje mi się taki bez wysiłku, kolejny mocny utwór z genialną atmosferą. Akustyczne zakończenie...

Wheels of Terror - nigdy bym się nie spodziewała, że po tym spokojnym, wyciszonym zakończeniu poprzedniego utworu zacznie się następny z tak chwytliwym i tak dobrym, ciężkim riffem. Znowu chrypa i taki klasyczny, Biffowy wokal. Klasyczny dla tej płyty. Idziemy w stronę Priestów, już mi się podoba. Mini solówki mile widziane. Bas słychać w zwrotkach, apokalipsa... Do tekstów się przy tej płycie nie odnoszę, bo ich nie ma. Nigdzie. Jak na razie udało mi się tylko rozszyfrować 98% tekstu do Sacrifice... No cóż. Solo, po którym Soulowi szczęka opadła. Owszem, bardzo dobre. Wynagradzające słuchaczowi te spokojne przerywniki. A ja i tak najbardziej lubię tu ten drapieżny riff.

Standing in a Queue - Uwielbiam go za jego tekst, za nieziemsko szczery i naturalny wokal. Tu to już w ogóle poszliśmy w klasyczne rockowe kawałki. Bas słychać świetnie, perkusja silna ale pasuje. Potwornie chwytliwy, melodyjny, rytmiczny. Typowy rockowy utwór. Świetne riffy, refren. I'm standing in a queue, I don't know what to do, I haven't got a clue, why I'm standing in a queue~ Solo świetne. Po prostu dobry, krótki i treściwy zamykacz. Po tym utworze od razu człowiek chce posłuchać płyty jeszcze raz.

Chyba polubiłam, i to nawet bardzo, ekipę pana Byforda. Właśnie za ten krążek. 9/10. Dlaczego? W zemście za brak tekstów.

Jestę sadystę.

"Dentysta-sadystaaa..."

Tyle by było na razie.

~Tiga


P.S. - w rekompensacie za niezmiernie długą notkę i przynudzanie:
Avantasia - 
Black OrchidSleepwalking
Judas Priest -
 Paint it Black (The Rolling Stones cover)

sobota, 6 kwietnia 2013

O czasie i leniach...

... czyli o moim zamówieniu i o mnie.

Dzień dobry o 9:21!

Tidzia na zajęcia artystyczne dzisiaj miała iść, ale pani od zajęć chora. Wszyscy chorzy - najpierw ja, potem koleżanki, potem moja nauczycielka od matematyki i mój tata... Eh.

Jeśli chodzi o czasową część wpisu - zamówiłam sobie wczoraj The Mystery of Time Avantasii. Polowałam na digipacka, ale w dzień premiery wszystko wydawało mi się tyci za drogie... A tu bach, 3 dni po premierze ceny są KOSMICZNE. Za normalną edycję ludzie chcą po dwakroć tyle, ile w dniu premiery kosztowała limited edition digipack. A w życiu. Muszę się tym razem zadowolić standardowym wydaniem. Ważne, że zamówiona. Obawiam się, że z nowej płyty Sabbs będą nici, a do tego, na złość mojej osobie - nowa płyta Anti Tank Nun wychodzi w moje urodziny. Złośliwość losu od tej pory mnie już chyba nie zadziwi.

Jest kolejna szansa dostania się na Helloween - są gwiazdą 3-go dnia festiwalu "Metalfest Openair Poland". Niestety, pierwszego dnia gra jeszcze Accept, ale jako że tylko on mnie 1-go dnia interesuje, a Soula interesuje druga, mniejsza scena 3-go dnia, to postaramy się pojechać. Tylko najpierw muszę uzbroić się w porządne glany, bo pogo na Are You Metal i Straight Out of Hell
, Burning Sun i w ogóle przez CAŁY koncert będzie straszne.

Akurat słucham Burning Sun, cóż za zbieg okoliczności.

Dzisiaj rano jak się dopiero budziłam, leżąc jeszcze i jęcząc na łóżku, rodzice wyszli z domu. Mama nawet kartkę naskrobała... Ale Aga niestety czytać (jeszcze...) nie umie i zaczęła płakać rzewnie, siedząc na środku pokoju. Gacek dostawał szału a ja nie mogłam zasnąć, a że była dopiero 7:30 to chciałam chociaż do mojego budzika, do 8-mej, poleżeć. Niestety, musiałam posunąć się na łóżku i wpuścić Agę, żeby przestała wyć. Ona oczywiście uwaliła mi się na brzuchu (waży ponad 13 kilo, a ja niecałe 48) i nie mogłam już zasnąć, a co ją przełożyłam, to kładła się w pozycji tak niewygodnej dla mnie, jak to jest możliwe dla psa.

Uroki posiadania szczeniaka w domu, który zachowuje się totalnie jak 2-3 letnie dziecko...
Here I am
Waiting for the thunder
Waiting for the pain
Waiting for the rain, you're bringing
Here I go
Waiting for the thunder
I'm not a saint
Put on your war paint
And kill me

~Waiting for the Thunder, Helloween


Kolejna część słownika przejęzyczeń będzie w najbliższej notce (tj. w następnej, bo jak szybko ją napiszę to nie wiem...) i jeśli dobrze pójdzie, w najbliższej notce będzie recenzja Sacrifice Saxona.

Swoją drogą, ciekawe. Teksty do Freedom Call, teksty Andiego Derisa z jego solowych płyt, nawet teksty Wataina czy Dissection są w internecie, a nie można dostać ani jednego tekstu z najnowszej płyty behemota brytyjskiej i światowej sceny heavy metalowej. A tak tak, mowa tu właśnie o płycie Sacrifice. Saxon jest jednym z najbardziej cenionych, obok Judas Priest, Motorhead i Iron Maiden, brytyjskich heavy metalowych zespołów; jest zespołem z prawie 40-to letnim doświadczeniem i 20-ma albumami studyjnymi, a ilości wszystkich wydawnictw nie sposób się doliczyć. A jednak tekstów nie ma. Skandal, panowie Byford z kolegami.
What I hear, I adhere,
have no fear, say sincere
Are you metal, are you metal
Are you, are you?
Are you metal, heavy metal
Are you, are you... metal?

~Are You Metal, Helloween


Zapachniało wiosną, wczoraj, przedwczoraj już nawet. Oby ten dzisiejszy opad śniegu nie zepsuł nadchodzącej wiosny. Oby ona nadeszła, wreszcie. Paradoksalnie - słucham sobie teraz 7 Sinners i ta ponura, agresywna, ciężka i mroczna płyta kojarzy mi się z latem, słońcem, radością, wakacjami. Ciężkie, acz wesołe, szybkie, pozytywne Straight Out of Hell już chyba zawsze będzie mi się kojarzyło z zimą, pluchą, depresją, półmrokiem, smutkiem. Zabawne... Tak samo Gambling With The Devil czy Dark Ride kojarzą mi się ze słońcem i wakacjami, a wcale nie są takie wesołe (ta druga to już w ogóle nie). Jedyne chyba płyty, które kojarzą mi się zgodnie z ich klimatem, to The Time of the Oath, Fear of the Dark, Dance of Death, Somewhere in Time i Brave New World. Chociaż, Brave New World i tak nie do końca jest zgodne z moimi skojarzeniami.

No i Stiff Upper Lip AC/DC. Do końca życia nie zapomnę, jak taka mała Tidź, mając ze 3 lata (akurat w okolicach premiery tej płyty) błagała tatę na kolanach, żeby puścił jej tą "Złotą" płytę. Złotą, bo okładka wygląda tak. Kiedy wreszcie Tidzia wybłagała nastawienie płyty, kołysała się i klaskała w ręce, skakała po kanapie i miała baw nie z tej ziemi słuchając AC/DC. To się nazywa dziedziczenie gust muzycznych po tacie. I pomyśleć, że w tamtym okresie nikt by pewnie nie przypuszczał, łącznie ze mną, że kiedyś będę tak kochać tą muzykę i będę chciała iść jej torem, będę słuchała gatunków tak czasami ekstremalnych, jak depressive black metal, a na pewno nikt nie przypuszczał, że będę pseudo gitarzystą i pseudo wokalistą blackened thrash metalowego bandu. Zaczęło się od AC/DC i ZZTop (które też ubóstwiałam), mama próbowała mnie nawracać na Abbę i tym podobne (co jej się trochę udało, bo do dzisiaj mam do tej muzyki sentyment, a dzięki mamie pokochałam płytę Come on Over Shanii Twain) ale potem, w wieku 10 lat pokochałam S&M Metallici i zaczęłam przegrzebywać tatkowe archiwa muzyczne. Przez Perfect Strangers, Highway to Hell, T.N.T, AC/DC Live 1992, Czarny Album, Garage Inc. i Load po płyty Maiden, Helloween, Guns n Roses, potem Slasha z Mylesem i The Conspirators, Saxon, Judas Priest. To ostatnie doprawdy odziedziczyłam po tacie, który jest istnym maniakiem Judasów.

Dobra, ja znikam na razie po tych nudnawych a nawet bardzo nudnych wywodach, czas rozwalić dom Saxonem, póki można. Ostatnie słowo na dziś to "dziękuję" dla ekipy OTOPJuniora. Oni będą wiedzieli, za co.

~Tiga

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Don't worry, be unhappy...

... czyli ogólnie, jest beznadziejnie.

Dzień, bo dobry to on raczej nie jest.

Zacznijmy od tego, że narastają konflikty, których chciałoby się uniknąć. Dla własnego i innych dobra. Że staram się zmienić człowieka, który się nie zmieni. Staram się to zrobić z miłości, a jednocześnie czuję, że znienawidziłam tą osobę. "The thin line between love and hate".

Dzisiaj będzie o tyle dennie i krótko, że nie mam siły, weny ani nastroju.

Czeka mnie robienie Adze nowego "pencełka" bo stary dzisiaj został w bitwie Tiga vs. Aga mocno poszarpany. Może jakbym dostała trochę waty gdzieś i kupiła jakiś materiał, to zrobiłabym jej taką szmaciankę do gryzienia. Lepiej, żeby gryzła szmaciankę, niż mój kabel od ładowarki, który dzisiaj rano został ostatnimi siłami zreanimowany przez tatę, bo ja niestety taśmą klejącą już nie byłam w stanie mu pomóc.

Sącząc colę z kieliszka mogę śmiało brać się za recenzję. A tak, bo na nic kreatywniejszego nie mam pomysłu, a że dostałam do używania duże słuchawki taty, dźwięk jest niesamowicie przejrzysty, a ze słuchawek łatwiej recenzować, bo nie zagłuszają muzyki żadne odgłosy domowe.

Płyta: Ostateczna Granica (The Final Frontier)
Zespół: Panienka do Prasowania (Iron Maiden)
Rok: 2010
Skład: Najlepszy zdecydowanie (Dickinson, Smith, Murray, Gers, Harris, McBrain)
Gatunek: Heavy metal, choć ludzie twierdzą, że Iron Maiden pogubili się na tym albumie. Ja stanowczo bronię tezy, że właśnie się znaleźli, bo ten album jest bardzo dojrzały muzycznie.

Największe kontrowersje w tym albumie wzbudza chyba okładka. Tak myślę. Fani, w tym ja, niezbyt ucieszyli się, że ich ukochany pupil Edward the Head przybrał tak makabryczną i odrażającą postać (bowiem sam w sobie nie jest aż taki straszny... chyba, że na okładce The X Factor,
ale cóż... Pan Harris miewa dobre, ale i złe pomysły). Na szczęście było to jedynie chwilowe rozwiązanie, przynajmniej na plakatach promujących Maiden England, czyli aktualną trasę koncertową, Eddie ma się świetnie. Albo i rozwiązanie nie było chwilowe, ale panowie widząc protest ze strony swojej odmłodzonej publiczności, woleli się nie narażać dla jednego wrednego, chudego blondyna, który za psie pieniądze występuje na ich okładkach i robi za błazna na trasach koncertowych.



Satellite 15... The Final Frontier - genialny otwieracz. Zaczyna się basem i bębnami. Pół tego utworu to Satellite 15, czyli coś jakby nagranie z próby zespołu w studiu - totalna improwizacja, ale niesamowicie chwytliwa i dobra w brzmieniu. Schizofreniczne krzyki Dickinsona wskazują na większe już przemyślenie, a jednak nadal utwór sprawia wrażenie odmaterializowanego. Tak czy owak, za chwilę wkroczymy w doskonałą część The Final Frontier, doskonałą pod względem wokalu (choć wiek już nie ten i gardło nie to, Bruce radzi sobie doskonale, trochę mniej idzie w górę, więc wokal nabrał większego "mroku"), gitar, basu i bębnów. Jestem oczarowana. Amen.

El Dorado - i piękne, epickie wywalenie słuchacza ze słuchawek / pokoju. Niesamowity utwór. Był pierwszym, jaki usłyszałam będąc nowym fanem, utworem nagranym przez 6-cio osobowe Irons. No dobra, Dance of Death wcześniej było i No More Lies. Ale pierwszy, jaki zdobyłam z The Final Frontier. Chciałam sprawdzić, czy album wart jest słuchania. Nie wiedziałam, gdzie uciekać. Zalatywało mocną Metallicą z Death Magnetica, tylko trochę wolniejszą. Gdyby nie charakterystyczny bas i wokal pomyślałabym, że to Saxon albo Metallica. W skrócie o utworze - GENIUSZ wokalu, totalny. Ciary po plecach, kiedy Bruce z nonszalancją wyśpiewuje ten świetny tekst. Gitary... Janickowa i bas Harrisa szczególnie, świetnie współpracują. No i solówki. Od tamtej pory moim marzeniem było posłuchać całej tej płyty.

Mother of Mercy - tu nieco się zawiodłam na samym początku posiadania płyty, ze względu na wokal. Refreny troszkę wymęczone. Tekst niesamowicie mądry i przemyślany, warstwa muzyczna, szczególnie wstęp wywołują dreszcze. Zwrotki były wyśpiewane genialnie, raczej w dołach, chociaż i piski, kwiki i takie różne się zdarzały. Szkoda mi trochę, że nie było do tego teledysku, bo ten utwór na to zasłużył. Dzięki tej atmosferze, jaką stwarza wokal w zwrotkach i gitary plus cichy bas i delikatne pukanie w talerze perkusji, widzę na oczy sytuację z tekstu. Ogólnie lubię ten utwór - bardzo lubię tą płytę za brzmienie, takie bardziej... dojrzałe właśnie, z pazurem, zachrypłe jak Janickowa gitara. Ten utwór mocno przypomina mi Paschendale z Dance of Death. Fajnie jest, troszkę zabrakło czadu w refrenach, ale muzycznie utwór nadrabia te niedociągnięcia. Dobrze jest.

Coming Home - nie wiem, czy nie najbardziej wzruszający i poruszający mnie utwór na tym krążku. No, poza When the Wild Wind Blows oczywiście. Ale ten tekst, który traktuje ewidentnie o trasach Iron Maiden, ten niesamowity wokal, nastrojowe gitary, perkusja, bas w ogóle nie zagłusza... Niesamowite, od początku mam ciarki. Delikatność i czułość, jaką zieje ten utwór mnie totalnie rozbrajają. I myślę, że każdy, kto obejrzał choć raz uważnie Flight 666, czyli dokument o jednej z największych tras Iron Maiden, będzie musiał zbierać popękane serce z podłogi po wersach traktujących o wylocie samolotem nad ranem i pięknie opisaną atmosferę i uczucia pilota do jego maszyny. Tego, co człowiek czuje słuchając Coming Home nie da się opisać. Minister zdrowia ostrzega przed tym utworem, grozi poważną depresją, jeśli ktoś jest człowiekiem wrażliwym lub po przejściach.

The Alchemist - jak gdyby nigdy nic, po tym wywołującym łzy ckliwym kawałku, Janick wyskakuje z propozycją super wesołego i energicznego utworu, choć tekst wcale taki wesoły nie jest. Ta sama sprawa, co z Montsegur (znów Dance of Death) - Janickowy wesoły przerywnik między dwoma epickimi kawałkami, w tamtym przypadku między No More Lies i Dance of Death, tutaj między Coming Home a Isle of Avalon; obydwa choć wesołe to z dość ponurymi tekstami. The Alchemist jest tak skoczne i chwytliwe, że na pierwsze riffy człowiek zaczyna się kołysać i śpiewać cały tekst razem z Brucem, szczególnie refreny. Jest wesoło i po Janickowemu (co na jedno wychodzi). Genialna perkusja gwiazdą tego kawałka, zaraz po niej trio gitarowe.

Czy mi się wydaje, czy strasznie przyrównuję ten album do Dance of Death? Ha, ciężko tego nie robić, kiedy ten album niezmiernie go przypomina. Bynajmniej nie brzmieniem, ale znów jest trochę ponuro. Na A Matter of Life and Death było chyba mimo wszystko mniej przytłaczająco, chociaż atmosfera równie trupia. Ten album okrutnie ciąży nad słuchaczem, zmusza do refleksji, same uszy nie wystarczają. Samymi uszami człowiek tego krążka nie polubi.

Isle of Avalon - napisał Adrian, to i jego gitara i jego partie są tu najważniejsze. Davey i Jan właściwie nie mają nic ciekawego do roboty, bo drugi najlepszy gitarzysta heavy metalowy rozpuszcza publikę solówkami i riffami. Świetny utwór, przede wszystkim pod kątem gitar(y) oczywiście, ale również pod kątem niesamowicie wyśpiewanego niesamowitego tekstu - zasługa pana Dickinsona, który specjalizuje się w dobrym śpiewaniu dobrych tekstów. Jeśli chodzi o same słowa, to są one na początku nieco dziwne i niezrozumiałe, ale po wczytaniu się można coś ogarnąć. Wielkie brawa należą się tłu gitary pana Smitha - kwartetowi wesołych panów, czyli wyżej wymienionym gitarzystom, basiście i perkusiście. Jakby tak pana solowego wymiatacza wyłączyć, to ten kwartet i tak brzmiałby świetnie sam.

Starblind - miałam bardzo mieszane (nie wstrząśnięte :) uczucia co do tego utworu, kiedy słuchałam go pierwszy raz. Przez jakiś czas mi się to utrzymywało, jednak przekonałam się przede wszystkim po gitarach - bowiem tu akurat muszę ochrzanić naszą syrenę lotniczą, bo sobie Bruce mocno odpuścił. O ile gitarowo jest coraz lepiej, wprost proporcjonalnie do trwania utworu (im dalej tym lepiej), tak na początku wokal jest niezły, później nie jest za ciekawie. Tak jakby Bruce nie mógł się zdecydować, jaką intonację przyjąć i czy śpiewać wysoko, czy nisko. Ogólnie ten utwór jest dość... schizofreniczny i taki jakby... zagubiony. Gitary na prawdę dobre, perkusja i bas (jestem pod dużym wrażeniem, bo pan Harris pierwszy raz w życiu przez całą płytę cicho mruczy w tle i nie zagłusza kolegów) też... Oczywiście, są i bardzo dobre momenty w wokalach, ale ogólnie to brzmi to tak, jakby Dickinson się mocno męczył. Ale solówki mi wynagradzają, i to jak!

The Talisman - Janick nie przestaje mnie zadziwiać i mnie nie zawodzi, bowiem po tak długim czekaniu na drugie Dance of Death dostałam 75% Tańca Umarłych. Chłopaczyna napisał kolejne 9-cio minutowe monstrum, tak rozbudowane i tak niesamowite, że ciary idą przez całą długość grzbietu, a włosy się jeżą. Zaczyna się akustycznie z doskonałym wokalem Bruce'a i świetnym tekstem. Potem uderza w nas burza - bowiem tekst traktuje głównie o walce ze sztormem, więc i taka gitarowo - perkusyjno - basowa zawierucha trafia również w słuchacza. Ten kawałek niesamowicie obrazowo ukazuje temat tekstu - człowiek przez 9 minut jest bohaterem tej sytuacji, jak to bywa przy Gersowych kompozycjach. Ten facet jest jakimś X-Menem, bo większość jego kompozycji jest tak właśnie magicznie obrazowa, że przenosi w inny świat. Skrótowo - wstęp rzuca na kolana, galopujące gitary i wyjąca syrena lotnicza dobijają do ziemi, a solówki nokautują do tego stopnia, że już się nie sposób podnieść.

The Man Who Would Be King - niesamowite gitary to zaznaczam od początku. Delikatne na wstępie, razem z spokojnym i delikatnym wokalem. Nieco klawiszy i tworzy się magiczna atmosfera. Napisał Mr. Murray, więc jest jak z Reincarnation of Benjamin Breeg - gitary doskonałe, pozornie spokojny wstęp a potem jedziemy galopem w stylu starego dobrego Maiden z czasów Somewhere in Time, tylko głos tego tam, co opowiada te niesamowite perypetie, jest znacznie dojrzalszy i głębszy, co dodaje jeszcze silniejszego, nieodpartego uroku. Można mówić, że to już żywe muzeum, że Maiden to już dziadki, które uciekły z domu starców. Ale ja powiem tak - Iron Maiden jest jak wino. Im starsze, tym lepsze. Tak ku zwieńczeniu całości muszę powiedzieć, że po breakdownie z 4-tej minuty już milczę jak zaczarowana i słucham niesamowitego kunsztu gitarowego.

When the Wild Wind Blows - Stevie dawno nie napisał czegoś tak dobrego. Ostatnim jego popisem było No More Lies, a jeszcze wcześniej Blood Brothers. Zostałam oczarowana tak, jak wtedy, gdy usłyszałam No More Lies właśnie. Jeszcze nie wiedząc, że When the Wild Wind... to Harrisowy potworek, czułam, że to musi być jego sprawka. Geniusz gitarowy, chwytający za gardło, wzruszający wokal i wzruszający tekst. Gitary też we wstępie są niezmiernie ckliwe. Leżę totalnie, a nokautują mnie ostatnie słowa w utworze, padające już w 10-tej z 11-tu minut, wyśpiewane niesamowicie delikatnie i magicznie. Helloweenowe zamykacze to epickie potwory dające kopa na do widzenia, natomiast ten utwór bije je wszystkie na głowę, jeśli chodzi o atmosferę. Tylko Żelazna Dziewica posiada w swoich utworach taką moc, atmosferę, ducha. Best band ever.


Ocena ogólna? Z racji faktu, że jest to najdłuższy w historii Maiden krążek i że When the Wild Wind Blows ma 11 minut - 9/11 za to Mother of Mercy i Starblind.


Dziękuję za uwagę, życzę lepszego wieczora, niż ja miałam dzień.

~Tiga

P.S - z dedykacją dla Bloody Revenge, dzięki której to poznałam, bo bardzo mi się spodobało, szczypta Edguy. I przepraszam jeszcze raz za dzisiaj. Ale błagam, nigdy więcej mnie tak nie strasz.