sobota, 13 kwietnia 2013

Orliki i orły...

... czyli o trzech orłach siedzących na Orliku.

Dzień dobry!

Jest 8:45.

Jak obiecałam, będzie dzisiaj recenzja Sacrifice i będzie o The Mystery of Time Avantasii, którą wczoraj odebrałam z poczty i którą się znów dziś raczę.

Śnieg schodzi, czyżby wiosna przyszła? Najwyraźniej. Nawet dzisiaj burze pierwsze mają być. Razem z Soulem otworzyliśmy oficjalnie sezon Soul & Tig Przeciwburzowa Korporejszyn.

Co do orłów, to ze mnie największy - poszłam w samej bluzie na Orlika, bo męska część naszej klasy poszła tam z jednym z opiekunów świetlicy (też nie mieli wf'u, ale z powodu nieobecności nauczyciela, natomiast trio Tiga, Bloody i Alex jest zwolnione z wf'u). Ja się na świetlicy potwornie nudziłam, więc poszłam sobie na przerwie na dwór. Zaczęło kapać mi na głowę. Doszłam na Orlika, zostałam, żeby poczekać na opiekuna chłopaków, bo chciałam zapytać, czy mogę zostać na lekcję. Zaczęło regularnie dżdżyć, do tego wiało. Założyłam kaptur a i tak marzłam. Zostałam za pozwoleniem, przyszli panowie Adrian i Karol. Pozdrawiam panów przy okazji, bo wyglądaliśmy jak zmokłe kury :) Siedzieliśmy tam i marzliśmy, aż w końcu Adrian zaczął (ja później też) puszczać muzykę z głośnika w telefonie - raz, że nam się cieplej zrobiło, to przestało padać. Jakąż to zbawienną moc ma muzyka rockowa i metalowa.

Już nie mówiąc o tym, że bardzo miło ogląda się mecze w wykonie naszych kolegów. Chociaż śmiechu było sporo.

Jeśli idzie o płytę, tutaj znów muszę chylić czoła przed panem Igorem i panem Kamilem, z którymi się wracało ze szkoły na pocztę. Odebrałam płytę i pojechałam z mamą do miasta (bo nasza mieścina mimo praw miejskich duża nie jest) na zakupy itepe. Zdążyłam również zaopatrzyć się w nowe słuchawki, bowiem moje poprzednie dokanałowe w poniedziałek, po powrocie z konsultacji w liceum plastycznym, raczyły wyzionąć ducha, a tata nic nie mógł poradzić (mimo prób reanimacji). Apple może mnie znienawidzić, bo kupiłam słuchawki ich największego patentowego wroga. Nawet niezłe są - przynajmniej nieźle się na nich słucha Avantasii. :)

No i odbiegam od tematu. The Mystery of Time... Płyta ciekawa, bo oprócz stałych bywalców takich jak Michi Kiske (tak to jest TEN Kiske, dawny piskacz w Helloween, obecnie drze się w Unisonic, Place Vendome i okazjonalnie w Avantasii), pojawił się na przykład Biff Byford, o którym dzisiaj będzie dużo, bowiem to jest ten Byford z tegoż Saxona. Ah te zbiegi okoliczności...

Właśnie przeszły mnie dreszcze. Recenzja miała być w zamyśle najpierw tej płyty, ale przesłuchuję ją dopiero drugi raz, więc wolałam recenzować Sacrifice. Na razie najbardziej wybijające się kawałki z The Mystery of Time? Black Orchid, Sleepwalking (poprzeczka zawieszona wysoko przez Hold Me in Your Arms, a duet Tobi Sammet i Cloudy Yang dosięgnął tej poprzeczki), Invoke the Machine i Savior in the Clockwork.

Jeszcze jednym ciekawym aspektem tej płyty jest fakt, że Avantasia ostatnią płytę wydała w 2010 roku i to właściwie miał być koniec. Po The Wicked Symphony nieco spadła popularność zespołu, a Tobi Sammet (bądź co bądź, nie bez powodu pełna nazwa zespołu brzmi Tobias Sammet's Avantasia; to je taki kierownik) postanowił skupić się na swoim rodzimym, jeszcze wręcz szkolnym zespole Edguy. Avantasia teoretycznie przestała istnieć. Oczywiście, status był nadal "aktywna", ale było to dlatego, że nikt oficjalnie nie stwierdził jej zamknięcia. Ale jak Tobi sam przyznał w wywiadzie dla polskiego Metal Hammera - nie miał już w ogóle zamiaru tego ciągnąć. Jednak jakiś czas temu przyszło mu do głowy, że to, co przypadkiem po ciemnych wieczorach komponował i wymyślił, to, co siedziało w nim i nie dawało mu spokoju - można wydać jako nowy krążek Avantasii. I całe szczęście, że zostawił sobie tą furtkę awaryjną, nie zamknął zespołu, bo szkoda by było tak dobrego side-projectu. Bo tak czy owak, jest to bardzo dobry band.

Tyle w temacie tej płyty. Jeśli mowa o sprawach prywatnych i pobocznych - cóż, nie dzieje się na razie za dużo ciekawych rzeczy. Znaczy, owszem, trochę, ale jednak nie jest to szczyt naszych możliwości. Panie Damian, powiem to głośno i wyraźnie - dziękuję panu i pozostałym za bycie dżentelmenem.

No to wziu.

Płyta: Ofiara (Sacrifice)
Zespół: ciekawy, bardzo ciekawy (Saxon)
Rok: Obecny (2013)
Skład: Byford, Quinn, Scarratt, Glockler, Carter
Gatunek: Brytyjski jak nie wiem heavy metal pierwszej wody, legenda żyjąca, obok Judas Priest, Iron Maiden i Motorhead

 Kilka słów gwoli wyjaśnienia? Przede wszystkim, ciekawa sprawa, bo ostatnie albumy Saxon nie były zbyt ciepło przyjęte. Druga ciekawa sprawa, to fakt, że materiał na album zaczął powstawać zaraz po premierze Call to Arms. Trzecia ciekawa sprawa - mimo bycia 62 letnim facetem, Biff Byford radzi sobie na tej płycie genialnie. Nie jestem zbyt zagłębiona w dyskografię Saxon... jednakże posiadam płytę Crusader, którą uważam za jedną z lepszych z tamtego okresu. Krzyżowiec to album, który powstaje obok Powerslave, poteżnej pozycji Maiden, niezwykle klasycznej i niewymiernie dobrej. Jestem totalną fanką pieśni z Powerslave, więc krytycznie, nawet bardzo krytycznie podchodziłam do Crusadera. Ale po kilkukrotnym wysłuchaniu muszę przyznać, że to kapitalny album. A Sacrifice bije na głowę Krzyżowca, co mogłoby się wydawać niemożliwe po prawie 30 latach. W końcu siła i głos wokalisty już nie te, tak samo można by powiedzieć o reszcie bandu. Nie, nie w tym przypadku. To jest zespół nie do zarżnięcia, tak jak Motorhead.

Procession - no i jesteśmy raczeni odgłosami południowoamerykańskiej puszczy. Przed oczami procesja - z przodu kobiety niosące trunki, złoto, jedzenie. Za nimi kapłani, najwyższy kapłan, potem ludzie niosący związanego człowieka - przyszłą ofiarę. Za nimi idzie "król", przywódca, władca. Potem znów kobiety z darami, a za nimi, w pewnej odległości, wojownicy. Ogólnie, nagle zupełnie nagle, przenosimy się do świątyni.

Sacrifice - prawie czterominutowy kawałek, potężny pokaz siły zespołu. Jesteśmy w świątyni, są tylko pochodnie, miejscami panuje półmrok. Kapłan zamierza wyrwać serce żywemu człowiekowi, aby złożyć ofiarę swoim bogom. Nieziemskie gitary to punkt pierwszy i oczywisty w tym numerze. Punkt drugi i też oczywisty to wokal. Będąc rozpieszczoną przez power metalowego demona - Daniela Loeble - muszę powiedzieć, że tak dobrej perkusji na próżno szukać. Potężna, rytmiczna, ale nie odruchowa, nie mechaniczna. Bas... Bas dobry, ale prawie go nie słychać. Cena ciężkich płyt. Kiedy to usłyszałam pierwszy raz w radiu nie byłam zainteresowana do momentu breakdownu po solo, który jest tak niewymiernie genialny, że nie jestem w stanie opisać. Chwytliwe diabelstwo.

Swoją drogą - Biff powiedział, również w wywiadzie dla Metal Hammera, że ta płyta jest nago brutalnym pokazem siły. Bo nie ma syntezatorów, efektów, chórów, harmoniki prawie wcale. Tylko goła potęga gitar na przesterze i perkusji. Dobry ruch, bo faktem jest, że rozśpiewane potężne chóry potrafią przyćmić siłę zespołu. A i mandoliny nie zabrakło...

Made in Belfast - niesamowity kawałek. Idąc po całej płycie, to najbardziej lubię Sacrifice i to właśnie. Kocham irlandzką muzykę ludową, a połączenie siły heavy metalowego orła z tą muzyką jest niesamowite. Potężne zwrotki kontrastujące z mandoliną i irlandzkim, skocznym rytmem. Poza tym, tematyka tego utworu jest bardzo mi bliska - tekst traktuje o stoczni w Belfaście, w której tworzono niegdyś potężne okręty, m.in. Titanica czy Britannica. . Uwielbiam pirackie historie, ale i po prostu historie morza. To jest utwór z kategorii "Janickowych" - pan Gers z Ironów też produkuje równie obrazowe kawałki. Słuchając tego utworu nie sposób nie wyobrazić sobie stoczni o zachodzie słońca, podczas wodowania kilku masztowego żaglowca, a potem trudno nie dojrzeć go, gdy przebija fale dziobem. Razem z Sacrifice, numer jeden na tej płycie.

Warriors of the Road - podchodzimy pod thrash / speed metal? Bardzo mi się podoba. Pomimo gwałtowności i szybkości, utwór nie traci na drapieżności i sile. Kiedy to pierwszy raz usłyszałam, głowa sama zaczęła headbangować. Zapity, ochrypnięty głos Byforda świetnie tu pasuje. Bardzo dobre gitary, perkusja taka bardziej spod znaku Daniego Loeble właśnie. Breakdown bardzo dobry, jakby fragment komentarza do wyścigów. Solooo. Pomijam bardzo dobry podkład pod solo, ale prowadząca robi tu świetną robotę. Ogólnie? Nie da się krytykować pieśni z tej płyty. Są za dobre.

Guardians of the Tomb - zaczyna się nieco orientalnie, ale potem mini-solo w intro to wynagradza porcją dobrego heavy. Dobre partie gitarowe, ciężkie, ale dość żwawe riffy. Wokal nieco spokojniejszy w zwrotkach, w refrenach też szału nie ma, jest tylko nieco bardziej melodyjnie. W kolejnej zwrotce jest już lepiej. Perkusja momentami nieco schematyczna, ale nie można mieć wszystkiego. Nawet bas słychać. I to całkiem nieźle momentami. Za to sooolooo... Eleganckie, potem coraz szybsze, znów powolutku a dokładnie. W drugiej części solówek perkusja robi świetne tło. Ogólnie troszkę odpoczywamy, jest mniej gwałtownie, bo zmęczyliśmy się najwyraźniej przy Warriors... ale to nawet lepiej, trochę wytchnienia. Jak dobrze zostało określone w Metal Hammerze - tej płyty słucha się właściwie na jednym wdechu, więc takie odpoczynki są dobre dla zdrowia słuchacza.

Stand Up and Fight - solo na początku skojarzyło mi się z intro do Heavy Metal Judas Priest. Bardzo dobry, żwawy i silny utwór. Żwawy, bo to też jest trochę wolniejsze na korzyść ciężkości. Perkusja znów na miejscu, dużo różnych partii. Głos Biffa jest ostry ale nieco mniej... głośny, nie wrzeszczy, mimo wszystko przecina powietrze jak żyleta. "British Steel". Solówka w wykonaniu dwóch gitar powala na ziemię, taka grzeczna i delikatna w porównaniu z naturą tego krążka. Odpuszczamy sobie, żeby za chwilę zwolnić totalnie i dowalić z kopyta potężną perkusją i dobrymi riffami.

Walking the Steel - zaczyna się niepozornie hardrockowym wręcz riffem. Cisza, tylko jedna gitarka. No i tu zmyła totalna. Perkusja jakiej od dwóch kawałków nie słyszano. Świetny, chwytliwy kawałek. Gitary przednie, prowadzą rytm, który podbija bas, a na końcu akcentują bębny. Jeśli idzie o melodię, to poszliśmy w stare Saxon, tylko spokojniejsze nieco. Jest ciężko i bez pośpiechu, co nadaje temu kawałkowi uroku. Zapity, silny głos Byforda kontrastuje z delikatnym i melancholijnym głosem przed solo, a także z początkiem solo, które jest niezmiernie ckliwe i wręcz delikatne. Nic bardziej mylnego. Za chwilę solo skończy się w typowo hardrockowy sposób. Ten kawałek podchodzi bardziej właśnie pod hardrock, niż pod heavy metal; z wyjątkiem garów, które są żywcem wyjęte z Judas Priest i skrzyżowane z obecnym perkusistą Dyniogłowych. Kończy się delikatnie i spokojnie...

Night of the Wolf - no i znowu jedziemy szybciej, gitary są typowo heavy metalowe. Perkusja nadal silna. Biff spokojniejszy - w zwrotkach jedna gitara czysta. Pod koniec zwrotek dopiero i w refrenach wrzaski i wycie. Bardzo ładne solo przed drugą zwrotką. Ogólnie, mamy do czynienia z czymś w rodzaju Metalikowego Of Wolf and Man - równie silna, mroczna atmosfera, chociaż strój gitar normalny... Ale klucz tkwi w riffach, szczególnie potężnych po drugim refrenie. Akustyczne solo i dopiero tutaj chór, ale wyciszony dość mocno. Potem już normalne, przesterowane solówki. Bardzo lubię ten kawałek - nie jest wcale wymęczony, jak niektórzy uważają (pod kątem wokalu) - właśnie wydaje mi się taki bez wysiłku, kolejny mocny utwór z genialną atmosferą. Akustyczne zakończenie...

Wheels of Terror - nigdy bym się nie spodziewała, że po tym spokojnym, wyciszonym zakończeniu poprzedniego utworu zacznie się następny z tak chwytliwym i tak dobrym, ciężkim riffem. Znowu chrypa i taki klasyczny, Biffowy wokal. Klasyczny dla tej płyty. Idziemy w stronę Priestów, już mi się podoba. Mini solówki mile widziane. Bas słychać w zwrotkach, apokalipsa... Do tekstów się przy tej płycie nie odnoszę, bo ich nie ma. Nigdzie. Jak na razie udało mi się tylko rozszyfrować 98% tekstu do Sacrifice... No cóż. Solo, po którym Soulowi szczęka opadła. Owszem, bardzo dobre. Wynagradzające słuchaczowi te spokojne przerywniki. A ja i tak najbardziej lubię tu ten drapieżny riff.

Standing in a Queue - Uwielbiam go za jego tekst, za nieziemsko szczery i naturalny wokal. Tu to już w ogóle poszliśmy w klasyczne rockowe kawałki. Bas słychać świetnie, perkusja silna ale pasuje. Potwornie chwytliwy, melodyjny, rytmiczny. Typowy rockowy utwór. Świetne riffy, refren. I'm standing in a queue, I don't know what to do, I haven't got a clue, why I'm standing in a queue~ Solo świetne. Po prostu dobry, krótki i treściwy zamykacz. Po tym utworze od razu człowiek chce posłuchać płyty jeszcze raz.

Chyba polubiłam, i to nawet bardzo, ekipę pana Byforda. Właśnie za ten krążek. 9/10. Dlaczego? W zemście za brak tekstów.

Jestę sadystę.

"Dentysta-sadystaaa..."

Tyle by było na razie.

~Tiga


P.S. - w rekompensacie za niezmiernie długą notkę i przynudzanie:
Avantasia - 
Black OrchidSleepwalking
Judas Priest -
 Paint it Black (The Rolling Stones cover)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz