sobota, 25 lipca 2015

Przeniesienie!

Witajcie!


Kochani, w związku z zakupieniem własnej domeny postanowiłam, że przeniosę bloga na tą witrynę. Niestety, nie udało mi się dojść z Google do ładu i nie mogę tego bloga przenieść jako subdomeny, ani nawet eksportować postów do home.pl - przyjmują tylko pliki eksportowane przez Wordpress. Tego bloga nie usuwam, zostanie i będzie tu cały czas, jednak nowe posty będę wstawiała tutaj: [klik!]

Dziękuję wszystkim, którzy czytali tego bloga i dzięki którym uzyskał w ciągu tych paru lat prawie 4000 wyświetleń. Pozdrawiam i dziękuję wszystkim serdecznie. Do zobaczenia na nowej odsłonie bloga!

~Tiga

poniedziałek, 22 czerwca 2015

On and on and on...

... czyli o tym, jak przeżyć koniec roku.


Witajcie!


Siedzę sobie i stukam w klawiaturkę, grzejąc się nadal pod kołdrą. Pogoda w Kielcach jest wybitnie perfidna dzisiaj. A tu jeszcze dzisiaj będzie trzeba jechać na kurs.

Koniec roku (chyba) przeżyłam, minęłam się z paskiem na świadectwie o 9 setnych, a śmiałabym powiedzieć, że nawet o 8. Tak czy inaczej, mogę za to podziękować jednej osobie, i niewątpliwie to zrobię, ale jeszcze nie w tym roku. Ja to sobie zapamiętam.

Poza tym wczoraj wściekłam się okrutnie na kielecką komunikację miejską, ale to i tak nic w porównaniu z zacieszem, jakiego wczoraj złapałam. Nawet koniec roku jako taki i pierwszy od września weekend bez prac domowych do zrobienia... nie ucieszyły mnie tak jak to, że wczoraj myknęłam sobie pierwszy raz na teorię z prawa jazdy.

Mam wykłady z samym szefem szkoły jazdy, bardzo fajnym człowiekiem. Grupa jest dosłownie 2 razy większa, niż zazwyczaj - akurat się trafiło, że w tym tygodniu teorię ma 51 osób na raz. Zwykle to są grupy po 20 czy nieco więcej osób, więc było lekkie zamieszanie. Ale i tak było bardzo miło. Dawno się tak nie uśmiałam. A przy tym wszystko łatwo ogarnąć. Kiedy nasz wykładowca wszedł, wszyscy byli nieco spięci, część przyszła sama, część z kimś - ale jednak czuć było, że wszyscy czują się nieco nieswojo. Od razu nam przeszło, kiedy zaczęły się zajęcia, prowadzący rozluźnił atmosferę w mgnieniu oka.

A już od przyszłego tygodnia - jazdy!


Miałam jechać na Judas Priest 27 czerwca i niestety, nie wyszło. Nie mam funduszy i nie pojadę. Zostaje jeszcze opcja Motorhead, ale raczej zamiast Motorheadu teraz pojadę na Cieszanów Rock Festiwal 23 sierpnia... z headlinerem w postaci Helloweenu!



Tak to ja bardzo chętnie.


A kto wie, może na jesieni czy na wiosnę jakiś koncercik w Progresji? Saxon opublikował już okładkę nowej płyty, Battering Ram, która ukaże się jesienią - więc podejrzewam, że zawitają do nas wczesną wiosną. Helloween pewnie też jeszcze przyjedzie, wątpię, żeby przyjechali tylko na sezonie festiwalowym. No i oczywiście, super-news ostatnich kilku dni - Iron Maiden wydaje 4-go września The Book of Souls. Biegałam ze szczęścia po pokoju dookoła, kiedy o tym usłyszałam. Okładka mi się bardzo podoba - zacznę od niej, bo ostatnia była kontrowersyjna dla fanów, jednym się podobało, drudzy uważali ją za szczyt bezguścia - jest mroczna, jak na Maiden przystało. Jest Eddie, jak na Maiden przystało. Jest tajemniczo, wiadomo ale w sumie nie wiadomo o co chodzi. Potem następna rzecz - to będzie pierwszy w historii Irons dwupłytowy album, tłoczony od początku i wydany jako dwupłytowy. Całość zawierać będzie 11 utworów, najkrótszy będzie trwał prawie 5 minut bez jednej sekundy, a najdłuższy... o matko i kocie - 18 minut. Ja tam takie kawałki lubię, a w wykonie Ironów - tożto niekończący się pasaż solówkowy będzie.



I koniecznie galopujący.



Jakieś jeszcze plany...? Cóż, będę malować, rysować. Będę ogrywać gitarę, bo dawno nie miałam czasu, żeby ją porządnie ograć. Oprócz jazd z kursu będę zapewne jeździła z tatą po kraju, trochę zwiedzała, może pojadę do stolicy na parę dni, żeby wyluzować. Po prostu trochę czasu spędzić poza domem.

Cóż - tyle by było na dzisiaj... Niech moc będzie z Wami, bo zimno.
~Tiga

czwartek, 28 maja 2015

W życiu...

... nie zawsze jest jak się chce.


Witajcie!


Ostatnio mam dość mało czasu - koniec roku, zaliczenia, testy, prace do oddania i ogółem jeden wielki horror.


Już jutro premiera My God-Given Right, której nie mogę się doczekać. Czego zapomniałam ostatnio pisząc - byłam też w dzień premiery na Avengers - Age of Ultron. Film rzucił mnie na kolana, zdaje się z resztą, że nie tylko mnie. Niesamowite efekty, genialna jak zwykle obsada wzbogacona o genialny duet - Elizabeth Olsen jako Scarlet Witch i Aarona Johnsona - Taylora jako Quicksilvera. Ten ostatni w połączeniu z Hawkeyem (który wreszcie miał więcej kwestii, niż 2 zdania składające się z max 5 słów) był po prostu fenomenalny. Z resztą zakończenie (spojler!) z jego śmiercią były potwornie przykre. Świetnie się go oglądało, szkoda.


Oprócz tego? Nie mogę doczekać się wakacji. Mam lekkiego doła, a nawet bardziej niż lekkiego, chcę już wolne. To takie głupie uczucie - byłam 2 tygodnie na wakacjach w Hiszpanii po czym wróciłam na półtora miesiąca do szkoły. Nonsens.


Malować, malować, jeszcze raz malować. Jest szansa, że w wakacje nieco zarobię. Już mam zamówienie na obraz olejny. Może uzbieram na ten aparat wreszcie. No i czytać, bo na własne lektury też czasu nie ma. Poza tym pewnie zmontuję z nudów jakieś filmy. Apropos filmów, to już mam po uszy roboty z filmowaniem - reklamy 2 już mam za sobą, jeszcze etiuda końcowo roczna na podstawy fotografii i filmu.


Poza tym oczywiście prawko - od 22 czerwca zaczynam teorię, w wakacje mam do wyjeżdżenia 30 godzin a potem egzaminy. No i okazuje się, że będę się szkoliła razem z So!


Plany na najbliższe kilka tygodni? Judas Priest w Łodzi, oby się udało. Nota bene w wakacje mam też daalsze plany na Cieszanów Rock Festival (wcale nie ze względu na Helloween, wcaleeee nie), ale o tym kiedy indziej. Poza tym w wolne, które mamy z okazji Bożego Ciała będę malować, ale i grać - ogrywam sobie, przewrotnie, Wiedźmina 2. Postanowiłam być anty-mainstreamowa~!


*a tak serio to mój komputer nie wydoliłby 3-ki*



Anyway. Dłuższe posty mam nadzieję jeszcze się pojawią, ale dopiero kiedy będzie mniejsze świrowanie. Bo na razie to jest kipisz nie z tej ziemi. Ale trzeba powyciągać na jakieś sensowne oceny. Na pożegnanie wrzucam trochę zdjęć z dołowatej sesji pt. "Burza". Niech moc będzie z Wami~
~Tiga











środa, 13 maja 2015

Trzynastego...

... stuka osiemnaście lat.


Witajcie!


Dzisiaj krótko, jedynie informacyjnie i w celach wstawienia kolejnych zdjęć z Hiszpanii. Otóż, mam szczęście lub też nie, mieć dzisiaj 18 urodziny. Skłania to do wielu przemyśleń, które zapewne opublikuję dopiero w weekend - szkoła odcina wolny czas.

Cóż, 18 świeczek na torcie. Były dzisiaj cukierki, wszyscy złożyli mi cudowne życzenia, potem była uczta na naszej kochanej grafice. Były tosty, jak to zwykle, z nutellą, były ciastka, Dumle, czekolady, muffinka (dzięki Roxi! Każda muffinka jest dla mnie świetnym prezentem, nie musi to być tort z nich złożony), oczywiście chipsy, cola, no i pizza! Moja kochana klasa umilała mi dzisiaj czas, wszyscy przyszli na wspólne jedzenie i w sumie świętowanie. No i pani profesor dzisiaj też miała urodziny, więc podwójne święto. Ja występowałam w sukience, a kochany mój Cwaniak zrobił mi makijaż. Dziękuję wszystkim za piękne, ciepłe słowa, życzenia, a i za prezenty, które dzisiaj pomogły w ucztowaniu. Mam nadzieję, że wiele będzie takich dni, tak miłych jak ten dzisiejszy. I choć było dość skromnie i prozaicznie, to było niepowtarzalnie. Dziękuję Wam!

Świętowanie pewnie jeszcze będzie odbijało się echem przez jakiś czas. Cieszę się, ponieważ częścią urodzinowego prezentu od rodziny jest fundowanie prawa jazdy, na które już się zapisałam. Mam nadzieję, że już pod koniec czerwca przejdę kurs teoretyczny i w wakacje jeszcze zdam. Oby za pierwszym podejściem. Poza tym zamówiłam już w pre-orderze My God-Given Right Helloweenu - recenzja jak najbardziej się ukaże!

Teraz żegnam ciepło i wysyłam pozytywną energię, jaką dzisiaj otrzymałam w wielkich doprawdy ilościach. Pozdrowienia dla całej 2a, w tym naszej nieobecnej kochanej Basi, której zdrowia życzę, oraz Kotleta. Na dobranoc - dalsza część zdjęć z Hiszpanii.
~Tiga































poniedziałek, 4 maja 2015

Diez dias en la España...

... czyli o tym, jak Tiga i jej przyjaciele pojechali nad Morze Śródziemne.



Piątek, 24 kwietnia 2015, godzina 13:00


    Pod szkołą zjawia się autokar, a pod autokarem robi się mrowisko ludzi. Wszyscy latają z walizkami, torbami, pakują się do autobusu, wpadają na siebie, witają, szukają kolegów z klas. Po dłuższych tłumaczeniach, ustalaniu, że już wiemy jak chcemy siedzieć i że nie będziemy się nigdzie przesiadać, zajęliśmy obiecaną nam tylną część pojazdu. Po godzinie 14 wyruszyliśmy z naszego Plastyka w stronę hiszpańskiej miejscowości Blanes. Po drodze mieliśmy dotrzeć do Avignon i przenocować w tranzytowym hotelu F1.
    Podróż do Francji zaczęła się nie bez problemów - przed granicą stanęliśmy na stacji kontrolnej Man Trucks & Buses (jako, że jechaliśmy Neoplanem, który był do niedawna zależną od Mana fabryką, dziś jest już zdaje się nieistniejąca). Wszyscy zaniepokoiliśmy się, kiedy wjechaliśmy na kanał. Okazało się jednak, że nic złego się nie działo, jedynie parkowaliśmy na chwilę tak, żeby nikomu nie przeszkadzać - kierowca poszedł odebrać jakąś długą paczkę, którą podejrzewam o bycie wycieraczkami.
    Nasz odrzutowiec pojawił się w Zgorzelcu około godziny 22:00. Miał to być parunasto minutowy postój, przedłużył się do nieco ponad godziny - pani pilot nie dała rady pojawić się wcześniej. Kiedy już zgarnęliśmy naszą panią przewodnik, pognaliśmy przez Niemcy w stronę Avignon, w tym pokonując 2050 metrowy tunel, znajdujący się niedaleko za granicą.



Sobota, 25 kwietnia 2015, godzina 6:00

    Obudziłam się całkiem sama z siebie, nawet wyspana. Cały autobus smacznie chrapał, więc miałam ciszę i spokój do rozejrzenia się, gdzie jesteśmy. Byliśmy w moich ukochanych rejonach Niemiec - przejeżdżaliśmy akurat nieopodal Stuttgartu i Karlsruhe. Niestety, nie przejechaliśmy przez żadne z nich, autostrada skrzętnie omijała wszelkie miasta i mieściny.
    Około godziny 11:00 autobus nieco się ożywił - gimnazjaliści się przebudzili i zaczął się jeszcze nieco półprzytomny szmer rozmów. Czas umilała mi muzyka, książka "Głośno jak diabli: historia metalu bez cenzury" i co jakiś czas bawiłam się w paparazzi, gwałtownie podrywając aparat i strzelając kolejne ujęcia. Połowa zapewne zostanie odrzucona, kiedy je przejrzę, posegreguję i niektóre wyedytuję (mój aparat miał pewnego dnia tendencję do prześwietlania jakichś 700 zdjęć...). Ale mimo wszystko muszę tu uchylić czoła dla zasłużonej w rodzinie lustrzanki Nikon D50 - mającej już jakieś 12 lat, z prawie nie działającą auto-ostrością - cały wyjazd służyła mi dzielnie i nie zawiodła mnie bateryjnie, co dla tak wiekowego akumulatora jest sensacją.
    Największym mankamentem, jaki mnie prześladował przez pierwsze 4 dni to brak kontaktu z domem i przyjaciółmi w Polsce. Wiadomo, internetu w autobusie nie było, ale co gorsza, inteligentne Tydziątko nie doładowało sobie konta przed wyjazdem. Na szczęście poratował mnie Adrian, żebym mogła poprosić rodziców o doładowanie konta, gdy już byłam w Hiszpanii. Ale o tym za moment.
    Jeśli chodzi o obserwacje przejazdowe przez Niemcy i Francję - pełno ciężarówek z Polski. Poza tym, Francuzi faktycznie nieprzychylnie patrzą na turystów z zagranicy. Ale w obydwu krajach widoki są piękne. A dowody tego będą później.
    Około godziny 18:00 dotarliśmy do Avignon - a że kolacji w hotelu nie przewidziano - mieliśmy 2h na wstępny, dowolny spacer małymi grupkami po rynku i jego okolicach. Mówiąc rynku, mam na myśli plac przed operą i ratuszem, oraz przylegające do niego ulice i uliczki. Urok tych uliczek, małych, krętych i wyłożonych ślicznymi, wielokolorowymi płytami mieliśmy poznać dopiero następnego dnia. Jednakże już w czasie pierwszego spaceru ujął mnie urok tego miasta, przepiękny widok zamku papieskiego w pomarańczowym, wieczornym słońcu oraz... bagietki!




Niedziela, 26 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Wieczór i noc przebiegły spokojnie w hotelu F1 w Avignon. Śniadanie było skromne i dość spiesznie spożywane, ale miłe. Wyszłyśmy na dwór, choć trochę kropiło, na drewniane stoły przed wejściem. Moja szklanka ciepłego (niedługo, bo szybko wystygło) mleka i bagietki z miodem cudownie komponowały się z klimatem dookoła. Poza tym, to było wreszcie coś normalnego, a nie tylko bułki i 7 daysy w głośnym autobusie. Po śniadaniu wybraliśmy się do pokoi zebrać walizki i znów wpełzliśmy do autokaru - ruszyliśmy na podbój centrum Avignonu.
    Pałac, czy jak kto woli zamek, ewentualnie, jak ja bym to nazwała - gigantyczny kompleks kościelno - obronny, robi proporcjonalne do swojej skali wrażenie. Jest nieziemski, odrealniony, przenosi w czasie. Idąc ulicami pod murami obronnymi ma się wrażenie, jakby znów był XII czy XIII wiek. Nie tyle przez licznych artystów ulicznych, poprzebieranych za błaznów i mimów rodem ze średniowiecza - po prostu klimat tego miejsca jest sam w sobie potężny.
    Następnie ruszyliśmy do ogrodów. Przed obejrzeniem zamku zapomniałam jeszcze dodać, że znów zrobiliśmy rundkę po uliczkach, najpierw samodzielnie, a potem z panią przewodnik. Kiedy już zwiedziliśmy miasto i obeszliśmy zamek (szkoda, że nie byliśmy wewnątrz ani zamku, ani katedry, która jest remontowana), mieliśmy godzinę czasu wolnego w ogrodach przypałacowych. Obfotografowałam panoramę miasta, gołębie i kaczki. Potem przeszliśmy się murami do baszty stojącej niedaleko słynnego mostu, a potem do autokaru. Ruszyliśmy znów, a ok. godziny 19:00 byliśmy już w hotelu w Blanes. Zjedliśmy kolację, po czym poszliśmy na promenadę przywitać morze.
    To było z resztą potwierdzenie, że Wysoki Hrothgar istnieje nie tylko w Skyrim, ale w naszym świecie również. Nad morzem unosiła się gęsta, niska chmura, która zasłaniała czubek góry zamkowej nad plażą. Góra ta posiada wiele skrótowych schodów, żeby nie trzeba było chodzić asfaltem. Normalnie Wysoki Hrothgar!


Poniedziałek, 27 kwietnia 2015, godz. 7:30


    Pobudka, o 8:30 śniadanie. Tu zatrzymam się na moment nad stołówką hotelu Costa Brava. Na śniadania przeważnie jadłam ten sam zestaw, jako, że był chyba najfajniejszy - miska jogurtu truskawkowego, wymieszane z tym jogurtem kakaowe płatki śniadaniowe, do tego bagietka z czymś w stylu nutelli, szklanka mleka lub soku jabłkowego (który był tak mocny i aromatyczny, że pierwszy raz trudno mi było wypić pełną szklankę) a na deser pyszna, mała piaskowa babeczka zalatująca cytryną. Na kolacje zazwyczaj ryba, bardzo dobrze przyrządzona z resztą, chociaż niezbyt mocno przyprawiona. Do tego frytki, surówki i sałatki przeróżne.
    Poniedziałkowe wyjście było dosyć luźne, poszliśmy najpierw na promenadę, około 10 rano. Odbywał się cotygodniowy targ. Kupiłam przecudowną chustę, zegarek kieszonkowy stylizowane na te sprzed wielu lat, otwierany guzikiem i przeznaczony do noszenia na łańcuszku przy garniturze. Potem dorwałam jeszcze pierścionek z oczkami i naszyjnik z gwiazdką. Ogółem, trochę zaszalałyśmy z dziewczynami, bo było tam mnóstwo świecidełek. Ale to i tak pikuś przy niebieskiej szmince Ani, która po potarciu zmieniała kolor na jasny róż.
    Potem wybraliśmy się na ów "Wysoki Hrothgar", górę zamkową, która była już całkowicie widoczna. Niebo było całkiem pogodne, deszcz nadszedł dopiero około 14:30, kiedy kończyliśmy zwiedzanie ogrodu botanicznego. Byliśmy tam jakieś 2 godziny i było na prawdę magicznie. Piękne miejsce, a do tego piękne widoki z tarasów na klifach. No i sesje zdjęciowe bezczelnych totalnie mew, które nie bały się nas ani trochę.
    Potem mieliśmy czas wolny, co wiązało się z tym, że do godziny 18:00 robiliśmy co chcieliśmy, chodziliśmy gdzie chcieliśmy, z kim chcieliśmy. Zrobiłyśmy z So i Kasią rundkę po okolicach hotelu. Żeby opisać, gdzie byłyśmy, lepiej byłoby powiedzieć - a gdzie nas nie było?
    Wieczorkiem kolacja o 19:30 i potem spacer nad morze, na którym mnie nie było, bo zaczął łapać mnie katar. Postanowiłam, że skoro płyniemy następnego dnia statkiem, lepiej się nie narażać na przeziębienie. Jak się potem okazało, dobrze zrobiłam.




Wtorek, 28 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Ze względu na wczesny czas wypłynięcia statkiem do Tossy de Mar, wstaliśmy wcześniej niż poprzedniego dnia i zjedliśmy śniadanie o 8:00. O 10:00 już staliśmy na brzegu i czekaliśmy, aż statek zwany Neptunem zacumuje na brzegu. Emocje były nieziemskie - bujało jak cholera, ale było bardzo zabawnie. Biegaliśmy ledwo utrzymując równowagę od dzioba aż po tył, śmiejąc się w głos. Co prawda, gdy stawaliśmy i bujało na boki na metr w dół i następne 2 metry w górę, to trochę muliło - ale i tak nie było źle. Płynęliśmy coś pomiędzy godziną a półtorej, po czym wyszliśmy na kamienistą plażę Tossy de Mar.
    Zwiedzaliśmy najpierw przede wszystkim ruinę kościoła gotyckiego i zamek, potem zeszliśmy w dół i mieliśmy mnóstwo czasu na chodzenie po okolicach tamtejszej promenady. Znów nachodziliśmy się po sklepach, po czym na dosłownie godzinkę, może mniej - wylegliśmy na plaży. Potem przeszliśmy miasteczko w poprzek idąc w stronę dworca autobusowego, skąd autokar miał nas odebrać. Po drodze zwiedziliśmy pozostałości rzymskich budowli, które były prawdopodobnie magazynami na żywność. Mury się raczej nie zachowały, ale można było podziwiać piękne mozaiki na posadzkach. Wracając przejeżdżaliśmy przez Lloret de Mar, które mieliśmy zdobywać następnego dnia. Ok. 16:00 byliśmy już w Blanes i poszliśmy jeszcze się pokąpać w morzu, poleżeć i pochodzić po plaży. Standardowo o 19:30 była kolacja, a potem czas wolny do 21:00.




Środa, 29 kwietnia 2015, godzina 7:30

    Pobudka, śniadanie o 8:30 i tzw. plażing. Wylegiwaliśmy się do południa na słońcu, a ok. godziny 15:00 byliśmy już na Lloret de Mar.
    Jedno, co mnie zawiodło, to zimny i nieprzyjemny wiatr, który zaraz po naszym przyjeździe sprowadził krótki deszcz. Byłam w sukience i rozgrzana po przedpołudniowym opalaniu zmarzłam tam okrutnie. Do tego weszliśmy na taras widokowy obok starej baszty, więc wiało podwójnie. Po zdobyciu wzgórza z tą właśnie wieżą zeszliśmy w dół na główną ulicę. Nie tylko ja uważałam, że Llloret to takie europejskie Las Vegas - pełno klubów, kasyno na kasynie i pełno hoteli 4 i 5 gwiazdkowych, które kontrastują z drugą stroną ulicy, na której są różne dyskoteki poobklejane plakatami i ogłoszeniami. Około godziny 19:00 autokar zabrał nas z głównej ulicy z powrotem do Blanes.




Czwartek, 30 kwietnia 2015, godzina 7:00

    Barcelona, Barcelona - o godzinie 11:00 już byliśmy zwarci i gotowi, wyruszyliśmy na przystanek autobusowy niedaleko hotelu i po jakichś 15 minutach byliśmy już w naszym odrzutowcu w drodze do stolicy Katalonii. Około 12:30 byliśmy już na miejscu. Wysiedliśmy w centrum i ruszyliśmy pod najsłynniejszy kościół w Hiszpanii.
    Sagrada Familia robi wrażenie nawet na zdjęciach z pocztówek, a co dopiero na żywo. Zamurowało mnie i nie wiem, co było bardziej piorunujące - skala i wielkość tego całego budynku, czy przepiękne detale i ogólny wygląd. Mieliśmy godzinę na terenie wokół kościoła, do środka niestety nie wchodziliśmy. Chociaż tłok przy wejściu i wewnątrz był taki, że chyba trochę przestaję tego żałować... Przeszliśmy się dookoła robiąc mnóstwo zdjęć, bo na prawdę, brak uwiecznienia tego byłby błędem. Potem poszliśmy do sklepu, kupiłam pocztówki z Sagradą i Casa Mila, oraz jaszczurczy zestaw - bluzkę z napisem "Barcelona Gaudi" i piękną, kolorową jaszczurką, oraz stalowy breloczek z niebieskim paszczurem. Potem zebraliśmy się pod kościołem i znów wskoczyliśmy do autokaru, by wysiąść po 20 minutach pod bramą Parc Guell.
    Parc Guell zwiedzaliśmy jakąś godzinę, było na to mało czasu. Widzieliśmy jaszczura, ławkę i salę hypostylową, ale to ogólnie była większość całego pobytu tam. Mieliśmy napięty plan dnia i nie było mowy o dłuższym siedzeniu tam. Z resztą, było gorąco i średnio mieliśmy ochotę prażyć się na słońcu, a wszystkie miejsca w cieniu były skrzętnie pozajmowane.
    Przejechaliśmy z parku do centrum na av. Diagonal około godziny 16:00. Przeszliśmy się do Casa Mila i Casa Batllo, a potem poszliśmy w stronę pl. Katalońskiego i dostaliśmy 2 godziny na przejście Ramblami do pomniku Krzysztofa Kolumba. Najbardziej chyba niezapomniany był tam chodnik - całą drogę człowiek ma schizowate wrażenie, że jest falowana, bo tak są ułożone i wycięte płyty chodnikowe, które są w 2-óch kolorach. Niektórzy jeszcze próbowali dostać się do Pałacu Guell, ale my z Adrianem nie marzyliśmy nawet o wejściu tam - źle się czułam i mój widok musiał wzbudzać w ludziach lekkie zdziwienie i zmartwienie. Po 18:00 autokar zabrał nas spod placu przy stoczni, by wjechać z nami na taras widokowy i pożegnać z niego Barcelonę.
    Do hotelu mieliśmy wrócić około 20:00, a byliśmy o 21:10 - poślizg konkretny, na szczęście z kolacją na nas zaczekali te 10 minut. Korki w Barcelonie o tej porze były największe, więc postaliśmy sobie w nich trochę. Okazało się, że jednak gdybyśmy pojechali wcześniej - czego nie rozumiałyśmy z dziewczynami, bo wolałybyśmy wcześniej niż w środku dnia - bylibyśmy też w miarę na czas.



Piątek, 1 maja 2015, godz. 7:30

    Pobudka późniejsza, a po śniadaniu wyszliśmy na pożegnanie z Blanes i weszliśmy na szczyt naszego pseudo Wysokiego Hrothgaru, aż do ruin zamku. Problem polega na tym, że nie było to zbyt dobre posunięcie - poszliśmy tam w lekkich ciuchach, zgrzaliśmy się wchodząc w jakimś kuriozalnie szybkim tempie na górę, po czym okazało się, że pogoda jest markotna i spotkaliśmy się z zachmurzonym niebem i nieziemsko zimnym, silnym wiatrem. Teraz przez to prawdopodobnie boli mnie gardło i jestem zachrypnięta. Ale widok faktycznie był bardzo ładny. Potem zeszliśmy na dół i mieliśmy czas wolny od jakiejś 12:45 do późnego popołudnia. Wszyscy się już pakowali, szykowali i denerwowali wyjazdem. Wieczorem było jeszcze dla chętnych "pożegnanie z morzem", czyli kto chciał szedł po kolacji na promenadę. Ja ze względu na zaczynający się ból gardła nie poszłam, ale za to zdążyłam się spakować wieczorem na spokojnie.



Sobota, 2 maja 2015, godz. 7:00


    Szybkie ogarnięcie, śniadanie, pakowanie do autobusu i ok. 11:00 wyjechaliśmy spod hotelu Costa Brava w Blanes w dwudniową podróż do domu. Po drodze znów było wesoło, więc dość żwawo nam ta podróż minęła. Zwiedziliśmy jeszcze Muzeum Salvadore Dali w Figueres, a potem pożegnaliśmy Hiszpanię i wjechaliśmy do francuskiej Langwedocji. Około godziny 21:00 zakwaterowaliśmy się w kolejnym tranzytowym hotelu F1 za Lyonem.



Niedziela, 3 maja 2015, godz. 6:30


    Pobudka wcześnie, śniadanie od 7:00, a na 8:00 wszyscy już być w autobusie i mieć popakowane walizki. Oczywiście poślizg był, ale jakieś 20 minut, po czym ruszyliśmy już bezprzystankowo do Polski. Granicę francusko-niemiecką przekroczyliśmy koło 15:00 albo 16:00 (wybaczcie, mindfuck potrasowy), a ok. 22:30 byliśmy już w Zgorzelcu. Zostawiliśmy panią przewodnik, a cały autobus starał się spać i korzystać z tej możliwości, bowiem okazało się, że mieliśmy być w Kielcach później, niż zapowiedziano.



Poniedziałek, 4 maja 2015, godz. 00:30

    Ostatni postój na drodze do Kielc. Kierowcy, którzy zrobili z nami te bite 5000 km wysiedli, a do domu odwoził nas kto inny. Wszyscy byli już widocznie zmęczeni kiszeniem się w siedzeniach, ale wizja powrotu do Plastyka o 5:00 nad ranem zamiast 3:00 nad ranem zmuszała do spania. Cali i zdrowi (no, prawie, bo ja i Iza się nieco rozchorowałyśmy) pojawiliśmy się pod szkołą o godzinie 5:30.


    Podsumowując - niezapomniany wyjazd, mający swoje mankamenty, jak każdy. Ale mimo wszystko będzie to jedno z milej wspominanych przeze mnie wydarzeń. Mimo 20 kilku godzinnych jazd autokarem całkiem wygodnie się podróżowało. Zobaczyliśmy w sumie kawał świata za jednym zamachem, zrobiliśmy prawie 5 tys. kilometrów w 10 dni, ja zrobiłam prawie 2800 zdjęć, zwiedziliśmy 5 miejscowości, w tym Barcelonę. Ogółem - fajnie było.

Żegnam się z Wami paroma fotografiami z wyjazdu, a tymczasem zmywam się ze względu na wspomniany mindfuck.
~Tiga



Zachód słońca nad autostradą A4

Niesamowity Pałac Papieski w Avignon

Budynek opery w Avignon

Ni stąd, ni z owąd - budka telefoniczna rodem z Londynu (ogrody przy gotyckiej kaplicy w Avignon)

Urokliwe uliczki Tossy de Mar

Tossa

Morze Śródziemne i plaża w Blanes

No i czy to nie wygląda jak Wysoki Hrothgar? Brakuje jedynie Alduina...


Więcej zdjęć w najbliższych postach :)


niedziela, 5 kwietnia 2015

Święta, święta...

... a tu śnieg!


Witajcie!


Otóż jak wszyscy zapewne wiedzą, piękną zimę mamy tej wiosny. Wczoraj nawet pogoda uraczyła nas burzą i śniegiem jednocześnie. Na szczęście, cielaki z 3-ma głowami się na razie (jeszcze) nie rodzą, więc te wariactwa nie są jeszcze zbyt groźne.

Przede wszystkim, życzę Wam wszystkim spokojnych, radosnych Świąt (trochę późno, bo dzisiaj Wielkanoc, ale co tam), leniwego wolnego i dobrej zabawy jutro, w Dyngusa.

Taką oto kartkę świąteczną na poczekaniu narysowałam w piątek wieczorem; wisi od wczoraj na Juniorze.

Co ciekawego u mnie? Nic w zasadzie, nudzę się jak mops, chyba, że mój pracoholizm weźmie górę i zaczynam malować, albo robić jakieś prace związane ze szkołą. W czwartek po Świętach jadę z Eryką malować przedszkole (ah, te skrzaty), a za 3 tygodnie... Hiszpania! A tak tak, znowu nasza wariacka ekipa jedzie za granicę. W zeszłym roku o tej porze była Praga, w tym roku będzie Barcelona i tamte rejony. Ogólnie, wybieramy się do Katalonii. 10 dni będziemy na wyjeździe, głównie w czasie weekendu majowego, wracamy w przeddzień matur w nocy. A potem - premiera Avengers: Age of Ultron! Weeee!


Co do Hiszpanii jeszcze, podobno mamy zarezerwowaną tylną część autobusu, także będziemy rządzić. Hehehehe~

Jeśli uda mi się kupić przed wyjazdem wreszcie aparat, to są szanse nawet na jakieś zdjęcia. No i z prof. Kielianem założyłam się o paczkę żelków, że przywiozę pełno szkiców z Hiszpanii... Także challange accepted.

Poza tym ostatnio robię różne dziwne rzeczy, na przykład maluję prace, które nie chcą się sprzedawać, a po to je w sumie maluję. Taki paradoksik. Najgorzej ma w tym wszystkim mój Kotlet, bo on musi te prace przeglądać jak powstają i jeszcze katuję go opowiadaniami, które ostatnio wysmarowywuję. Wczoraj kolejny fanfic - 12 stron sobie napstrykałam, a co!

Co do planów, to martwi mnie brak pieniędzy, bo niedługo urodziny, a ja nadal nie mam aparatu, więc nie mogę ruszyć odłożonych na niego funduszy. A ja na urodziny chciałam pójść na tego Ultrona, poza tym wychodzi płyta Helloweenu, którą nie ma bata muszę, po prostu MUSZĘ mieć, a poza tym następnym celem na liście po aparacie jest Boss Overdrive OD-3 którego upatrzyłam już sobie jakieś 4 miesiące temu. Swoją drogą, ostatnio przestroiłam sobie Pacyfkę do stroju C (nigdy w życiu na moich poprzednich strunach by się coś takiego nie udało, za cinkie)... Po tej regulacji i zmianie strun.. zagrała jak szatan.

No i byłam sobie niedawno (może ze 2 tygodnie temu) w Riffie, ograłam sobie elegancko Flying V Hamera i pan ze sklepu był tak uprzejmy, że pozwolił mi nawalać na cały regulator.

Poza tym... chyba nic. A no jeszcze moja kochana depresja, z którą staram się walczyć. Mam na tyle dużo prywatnych problemów i to na tyle poważnych, że dziwię się, że akurat teraz zaczęło mi wychodzić walczenie z deprechą, bo powinnam się już totalnie załamać. Ale cóż - ja jestem z natury złośliwa, więc lubię robić na złość wszystkim łącznie z moim życiem.

No i ostatnio byliśmy na karaoke na sali teatralnej w internacie. Zawyłam przy Far & Away tak boleśnie, że do tej pory mi wstyd przed Kaśką i Arkiem, ale kij... Jak człowiek się popłakał to już mu ciężko potem śpiewać. Obiecuję się na przyszłość poprawić. No i wyleczyć gardło, bo chrypę wtedy miałam okrutną.

Dzisiaj muszę jeszcze Birdmana obejrzeć (niestety, muszę, bo na rozszerzenie z polskiego mamy obejrzeć po jednym, tegorocznym Oscarowym filmie), może zmuszę się do malowania tego obrazka olejem, który zaczęłam jeszcze w ferie. Może ten cholerny olej wreszcie wysechł. Bo nie chcę sobie rozciapać wszystkiego, a ze 2 tygodnie temu to jeszcze wszystko mokre było. Olej lniany schnie ciężko, a ja jeszcze mam chłodny pokój, więc nie jest zbyt skłonny do współpracy.

Przypominam, tak stricte reklamowo, że jestem w potrzebie pieniężnej, więc przyjmuję zamówienia na obrazy / rysunki. Może to być prawie że wszystko. Kontakcik na maila: tiga.lioness@tlen.pl

Niech moc będzie z Wami, dzieci kochane, żebyście jutro więcej osób oblali, niż sami zostali oblani.
~Tiga

sobota, 21 marca 2015

Oj działo się działo...

... czyli to i owo o ostatnich paru tygodniach.


Witajcie!


Mamy sobie dzisiaj pierwszy dzień wiosny kalendarzowej. Wczoraj było zaćmienie słońca, a dzisiaj jest bardzo ładne niebo i ładne słońce, całe, nienadgryzione.


U mnie nie jest najlepiej, albo lepiej... nie mówić. Tak czy owak, ostatnio sporo się działo i to też tych fajnych rzeczy. W zeszły piątek skończyliśmy o 11:20 i byłam w szkole tylko na 2 lekcjach, więc mnie to bardzo ucieszyło. Trochę w tamten weekend poleniłam, czego w ten raczej nie zrobię, ale chociaż wtedy sobie odpoczęłam. Oglądałam Kapitana Amerykę, obydwie części, a Zimowego Żołnierza pierwszy raz... I teraz mam fazę na Bucky'ego. I po co ja oglądałam ten film, cholera no? O efektach tej fazy też za moment będzie.
Obejrzałam też sobie 15 odcinków Agentów T.A.R.C.Z.Y, pierwszego sezonu. Bardzo mi się spodobał, chociaż pierwszy odcinek z nóg nie zwalił. Ale potem było coraz lepiej. Teksty Hill mnie rozwalają:

Agent Hill: Zaatakowali ich obcy, zielony wielki potwór, w Nowym Jorku był bóg...
Agent Ward: Teoretycznie, Thor nie jest żadnym bogiem.
Agent Hill: Trzeba było widzieć jego bicepsy.


Clark Gregg zrobił świetną robotę w tym serialu. Coulsona nie lubiłam, aż do jego "śmierci" w Avengers. Po prostu nie przypadł mi do gustu. A w Agentach jest świetny. Poruszający, oscylujący na granicy dwóch światopoglądów i w pewnym sensie dwóch światów.

Innym filmowym wydarzeniem było wtorkowe wyjście z dziewczynami na Disneyowskiego Kopciuszka, w wersji aktorskiej. Genialne kostiumy, niesamowity efekt wizualny, przekochana obsada - Cate Blanchett, Lily James (którą widziałam na ekranie po raz pierwszy, ale urzekła mnie od razu), moja kochana Hayley Atwell, którą kocham za rolę Agent Carter, no i oczywiście Helena Bonham-Carter. Poza tym, że 18-letnie dziewczyny na takim filmie co jakiś czas wybuchały śmiechem, to jednak był to jeden z piękniejszych filmów Disneya, jakie widziałam.

Wczoraj byliśmy też całą szkołą na Potopie Redivivus, całkiem fajnie był zrobiony, no i 'tylko' 3h zamiast 5h.


Co do fazy na Bucky'ego, to nie licząc fanficów, które zdążyłam już sobie powymyślać, to narysowałam w środę kredkami portret Barnesa jako Zimowego Żołnierza. Kij, że niepodobny...



Czy coś poza tym? Ano to, że Helloween wczoraj ogłosił oficjalnie, kiedy pojawi się pierwszy singiel z My God-Given Right i ujawnił tracklistę wszystkich możliwych wydań płyty. Mam problem, bo już tuż tuż do premiery Into the Wild Life Halestormu, a ja zbieram na aparat i trylogię Hobbita na DVD, więc pewnie Halestorm będę musiała odpuścić na razie. My God-Given Right kupię tak czy inaczej, bo wychodzi niecałe 2 tygodnie po moich urodzinach, więc powinnam dozbierać do tego czasu...

No i już w czerwcu zaczynamy zabawę z prawem jazdy... Będzie baaaardzo wesoło.


Zaraz pędzę, lecę, patatajam malować - Mustang sam się nie namaluje, a jeszcze mnie dzisiaj olej czeka, bo muszę skończyć dawno już zaczęty obraz... Jeszcze żeby tak te prace dały się sprzedać, to byłoby iście cudownie, bo cierpię na brak funduszy. Nawet na sztalugę nie mam...

Niech moc będzie z Wami, chociaż wczoraj ciemna strona próbowała zabrać słońce - i miłego weekendu!
~Tiga

niedziela, 15 lutego 2015

Ferie na horyzoncie...

... a ja już mam dość.


Witajcie!


Ano, nudzi mi się. Zdrowa już prawie jestem, ale po leżeniu tydzień w łóżku niechętnie patrzę w stronę kolejnych 2 tygodni lenistwa. Wiem, dziwna jestem.

Dlatego szukam sobie coraz nowszych zajęć. Prace domowe porobię w ciągu najbliższych 2-3 dni, a jeśli dobrze pójdzie, to wczoraj kupione płótna 50x70 (3 sztuki) dojdą do mnie we wtorek... A wtedy biorę się za pracę miesięczną na malarstwo. Co będę malować? Forda Mustanga '67, moje wymarzone cudeńko. *-*


Oprócz tego wzięłam się wczoraj za trochę porządkowania, szczególnie za czyszczenie mojej kolekcji modeli, bo usyfione były aż strach. Czeka mnie jeszcze wypolerowanie 30 modeli i generalne wymycie 6 innych, które porzucone stały w innym miejscu i kurzyły się 3 razy mocniej. Wszystko mnie bolało wczoraj, bo nieruszane mięśnie po tygodniu leżenia nie lubią być zmuszane do niczego, więc dzisiaj tym bardziej po tej wczorajszej akcji sprzątania... Moje mięśnie umarły.


Jutro na 8-mą do fryzjera. Haaa, może wreszcie zrobię to siwe pasemko, bo ostatnio nie wyszło. No i przycinam. Do wakacji i tak odrosną na nawet dłuższe, a chwilowo mnie wkurzają. A potem na zakupy z mamą... Cały dzień nas pewnie nie będzie, bo ją wyciągnąć szybko ze sklepu z butami to rzecz niewykonalna.


A na piątek już plany mam. W czwartek do babci, w piątek z kumplem na pizzę (mam nadzieję, że moja niespodziewanka wypali, i nie jest nią pizza), a od piątku będę widziała się z ciocią, od Świąt się nie widziałyśmy ani razu.


Ogólnie planów sporo. Pod koniec ferii też chciałam wreszcie przebić uszy.


Ale i ostatni tydzień nie był taki zły. W środę dorwałam Exitus Letalis, obydwa tomy - pierwszy czytałam, ale nie miałam swojego egzemplarza, a drugiego jeszcze wtedy nie czytałam. Najkrócej mówiąc - KattLett jest absolutnym geniuszem. Świetnie się to czyta, z jednej strony nie można się oderwać, z drugiej - szkoda kończyć. Kapitalna kreska, kapitalne teksty, niesamowite zwroty akcji i zaskakująca fabuła non stop. Niezawodne. Tak, to może brzmi jak kiepska recenzja, ale tu nie ma czego krytykować. To jest po prostu świetne.

Zmęczyłam całego nowego Knight Ridera i cierpię z tego powodu. Bo już go obejrzałam i nie będzie więcej. Ból. Ale filmu nie obejrzałam, więc to ostatni jeszcze smaczek pod kątem tej serii. Dalej męczę Przyjaciół, jestem gdzieś w połowie 7-go sezonu. Oczywiście musiałam obejrzeć ukochany odcinek ze Świątecznym Pancernikiem, chociaż już go widziałam w szkole. Ale on jest po prostu cudowny.


Powinnam skończyć Huntera i Jennifer. Powinnam. Ale mi się nie chce. Zwyczajnie mi się nie chce. Pewnie jutro wieczorem jak do domu wrócę, to zgarnę tablet i dokończę tego Huntera, z Jenni będzie większy kłopot. Chociaż, mam pewną motywację co do niej. Żeby dopiec takiemu jednemu... kotletowi mielonemu :3

I powtarzam Ci, kotlecie, po raz ostatni - ani ze mnie frytka, ani baba, ani tym bardziej FRYTKOWNICA.

To by było tyle w tym temacie.


Niech moc będzie z Wami, oby Wam pączki poszły w co tam chcecie, i żeby żaden kupidyn czy jak mu tam nie strzelał do Was w biały dzień!
~Tiga



PS. Aktualny stopień zaawansowania prac nad Jennifer i Hunterem:





wtorek, 10 lutego 2015

Slash 'em all...

... czyli wreszcie obiecane recenzje.

Witajcie!


Dzisiaj będzie krótko, w sumie tylko o tych recenzjach. Dodać mogę jeszcze, że pracuję nad czym się da - tu recenzja, tam opowiadanie, tam prace w digitalu. Jak skończę robić "Huntera" to Wam tu zaspamię z nim i screenami z pracy nad nim.


Więc. Re-re-recenzja, czas start!

(pisałam ją ponad 2,5 godziny)


Płyta: Apokaliptyczna Miłość (Apocalyptic Love)
Wykonawca:
Slash i spółka (tzw. SMKC - Slash, Myles Kennedy & The Conspirators)
Rok: Apokaliptyczny (2012)
Skład: Cudowny i niezastąpiony, hardrockowi jajcarze klasy najwyższej w jednym bandzie: Saul Hudson (zwany Ukośnikiem), Myles Kennedy, Todd "Dammit" Kerns, Brent Fitz
Gatunek: Niby hard rock, ale i tak Slash jest dla mnie heavy metalowcem, jeśli chodzi o jego aktualne poczynania muzyczne

Płyta 2: Świat w Płomieniach (World on Fire)
Rok: Niedawny (2014)
Gatunek: Tu już na bank to nie jest hardrock. To jest wszystko, co się da.



Zacznijmy od tego, skąd to się wszystko wzięło. Slash w 1996 roku ogłasza wypowiedzenie z Guns 'n' Roses (chwała mu za to). Potem formuje Slash's Snakepit i takie tam. Jego droga nierzadko krzyżuje się z dawnym kumplem z Różyczek - Duffem McKaganem. Ale tak ogólnie to jako człowiek tak szanowany w biznesie rockowym, a przy tym wielka postać niewątpliwie - gra z kim się da. I choć ma tyle pieniędzy, że do końca życia mógłby NIC nie robić, zbierał co rusz nowe pomysły i nowych muzyków. Aż tu nagle wpadł na pewnego chudego, wysokiego szatyna z 4 oktawowym głosem. W 2010 roku konkretnie, podczas nagrywania jego pierwszej solowej płyty, Ukośnik zaprasza do Back From Cali Mylesa Kennedy'ego, wokalistę i gitarzystę Alter Bridge, nota bene pracującego z Markiem Tremonti. Ale kij z AB na razie - panom tak się spodobała współpraca, że Myles pojechał ze Slashem w trasę. Już wtedy towarzyszyli im Todd Kerns i Brent Fitz - dwóch czarnowłosych zwariowanych kolesi, którym też się chyba nudzi. Ale nawet dobrze im to idzie - bo ciekawe rzeczy robią.

Tak czy owak - bum, w 2012 roku wychodzi Apocalyptic Love, swego rodzaju dżołk z całej famy dookoła końca świata. A co do bandu jeszcze - skąd taka głupawa nazwa, The Conspirators? Z racji, że Slash był Slashem, Myles występował z nim jako wokalista, a band był po prostu bandem Slasha, coś trzeba było wymyśleć do zapowiedzi na koncerty. Bodaj właśnie Hudson wymyślił taką nazwę dla jaj, żeby cokolwiek było, a przy tym fajnie brzmiało. I od tamtej pory band towarzyszący nazywał się Konspiratorami, których szybko pokochał cały świat - gdzie szukać drugiej takiej drużyny, która mimo jawnego grania bardziej dla zabawy niż na poważnie, robi to z wyczuciem godnym braw. I zaryzykowałabym twierdzenie, że aktualne muzyczne dokonania Slasha i Konspiratorów lepiej wychodzą dla wszystkich, łącznie z fanami, niż lekko toksyczny związek Ukośnika z Guns 'n' Roses.

Myles jest przynajmniej chudy....

Ahhem. To tego, zaczynamy!


Apocalyptic Love - no nie wiem, czy można robić bardziej chwytliwe otwieracze niż Slash. Nie wiem czy to jest możliwe. Kiedy pierwszy raz usłyszałam płytę w całości, w prawidłowej kolejności nagrań - zamurowało mnie. Ten na pozór piszczący Myles owszem, drze się w niebogłosy. Ale bardzo melodyjnie, potrafi takie rzeczy z głosem robić, że głowa mała. Todd i Fitzy szaleją, chyba szczególnie Fitzy. Slash napełnił całą płytę standardową, typową dla niego, pływającą i zalatującą bluesem gitarą. Chwytliwy riff, super wokal, refren w sam raz na koncerty. Ja się rozpływam od tego głosu, no!

One Last Thrill - ta płyta chyba miała być popisem kolejnych umiejętności kolejnych członków zespołu. Myles pobija tu rekordy jeśli chodzi o prędkość, sposób i wyrazistość wyśpiewywania tekstu. I niech mi ktoś powie, że ktokolwiek w SMKC jest normalny. Tak się nie da. Po wysłuchaniu tego reszta płyty, łącznie z dość żwawym otwieraczem wydaje się wolna jak doom metalowe, 20 minutowe utwory. To jest jeden wielki pęd, zawirowania, piski, krzyki, wstawki. A przecież nie jest znowu tak szybko. To wszystko przez Mylesa. Brent w swoim żywiole, Toddy'ego trochę kiepsko słychać. Ale tylko basowo, bo chórki robi. Bardzo przyjemne z resztą. Solówki w większości pomijam, bo cholera - to jest Slash, on nie gra solówek, które nie byłyby świetne conajmniej.

Warto dodać, czego zapomniałam wcześniej - Apocalyptic Love była nagrywana sposobem "na żywo". Cały band grał wszystko na raz, bez podziału na osobne sesje dla gitar, wokalu itd. Co z resztą wyszło świetnie, bo jest bardzo spontanicznie. A przy tym dobrze wyszło. Takich sesji "całościowych" chyba było 3 albo 4. Ale za każdym razem wszystko na żywca. Jak set na koncercie. Co z resztą słychać w przejściach utworów, kiedy Fitzy prawdopodobnie dyktuje następny rytm.

Standing in the Sun - mimo tego, że to nie ballada, jest jak dla mnie dość melancholijny. Dużo efektów, bardzo 'drobny' riff, przyjemny, niski, refren z kolei trochę wyższy niż reszta - dopasowany do wyższego śpiewu Mylesa. Chociaż ja kocham, jak Myles śpiewa nisko... Anyway. Dobry utwór do odpoczęcia przed następnym zestawieniem. Standing in the Sun i We Will Roam to chyba takie właśnie trochę do odpoczynku są. Zajeżdżające bardziej bluesowo niż reszta, bardziej rockowe niż reszta. Solooooo tu trzeba wymienić. Jest cudowne. Slash ma niesamowitą płynność jeśli chodzi o zaczynanie solówek z głównego riffu i wpływanie z powrotem do niego pod koniec. Niektórzy gitarzyści grają cokolwiek, byle pasowało do tempa, Slash dopasowuje się do wszystkiego a przy tym jest to jednak inne.


You're a Lie - jak ja kocham ten utwór! Jak ja go uwielbiam! Jeden z dwóch - trzech utworów na tej płycie, które są bardziej metalowe. To jest istne szaleństwo. Mocny, dobitny, niby powolny - ale tylko pozornie. Świetny riff, chwytliwy jak cholera, geniaaaaalny wokal Mylesa, świetne chórki Todda, bas lepiej słychać, Fitzy... Fitzy po prostu szaleje za garami. I pokazuje, że nie musi grać tylko swingowo, może dowalić tak, że buty spadają. Świetny tekst, z autopsji Mylesa zdaje się, ale na prawdę cudowny. No i te wstawki solówkowe Slasha. Masterpiece po całości. Wybija się poza margines, stanowczo. Jeden z lepszych. Cudowny breakdown i solówka. Geniusz!


No More Heroes - tu tekst jest w sumie też bardzo dobry i dość ciekawy. Fajny, przyjemny utwór. Wydaje się spokojny, głównie przez solówkowy riff Slasha. Bas słychać doskonale. Niski wokal Mylesa lekko próbuje powrócić, przede wszystkim jest bardzo delikatny przez większość czasu. Dopiero w sumie refreny są silniejsze. Fajne zaakcentowanie w stosunku do tekstu. Refren jest chyba drugim najfajniejszym elementem. I tak najbardziej podobają mi się zwrotki.


Halo - Najlepszy w kategorii "Nie-ballada". Jak to pierwszy raz usłyszałam, oszalałam na punkcie SMKC i obiecałam sobie zdobyć tą płytę po trupach. Słuchałam tego non stop przez 3 tygodnie. Wokal jest obłędny, Myles wykorzystuje swoją parę w 100% procentach, jego głos jest piorunujący. Dwa - riff. Też jest obłędny. I bas. I REFREN. To musi być jeszcze bardziej obłędne na koncertach. Fitzy jak zwierzaczek za perkusją. Szaleństwo po całości, niesamowicie składające się w genialną całość. Breakdown z mruczącym, przesterowanym głosem Mylesa. I SOLO. Padam na kolana i chylę się przed Slashem, Mylesem i Konspiratorami.  But the time has come, to burn your halo down!


We Will Roam - mrucząca gitara Slasha, otaczająca powoli słuchającego - najpierw jeden kanał, potem drugi, potem wchodzi perkusja, bas w tle. Spokojny głos Mylesa w refrenach przechodzi w jego charakterystyczny, wysoki ton. Fajny, melodyjny przerywnik. Nie jest jakiś szczególny, ale widać muszą być przerwy między dwoma geniuszami, bo inaczej bania by eksplodowała... Ale na prawdę nie jest źle. I to nawet nie jest wypełniacz. To jest coś do chilloutu.

Anastasia - cóż, o kunszcie gitarowym Slasha legendy można by opowiadać, w sumie jest już legendą chodzącą po ziemi. Wstęp na akustyku jest dla mnie zbyt misterny. Przynajmniej narazie. Ale jest też niesamowicie klimatyczny. Cały utwór jest na pograniczu ballady - jeśli chodzi o tekst, tematykę i ten właśnie klimat - a dość solidnego, hard rockowego utworu. Zalatuje muzyką klasyczną jeśli chodzi o solówkowe riffy i same solówki. I ten głos Mylesa. Tak dynamiczny, wiarygodny. Płaczliwy wręcz. Refren rytmiczny, chwytliwy. I główną gwiazdą jest tu podejrzewam Kennedy, bo to co znowu wyprawia z głosem przechodzi ludzkie pojęcie. A druga gwiazda to oczywiście Slash i jego gitara. Brent i Todd się tu trochę uspokajają, nie wybijają przed szereg. Są dopełnieniem dla Saula.


Not For Me - no i mam dylemat. Do tej pory. Chociaż znam album na pamięć. Do tej pory nie wiem, która z tych ballad jest lepsza - ta, czy zamykająca, o której zaraz. Tu mamy do czynienia z dość kontastową budową ballady - bardziej metalowej - wstęp najpierw ciężki, potem lekki, spokojny, potem znów przechodzi w silny, długi utwór. NIIIIISKI głos Mylesa, trochę wysokiego. Padam. Niesamowity głos. I świetna, nastrojowa gitara Slasha. Dopasowanie i nastrojowość Todda i Fitzy'ego też godna wspomnienia. Świetny tekst, świetny kawałek. Nic dodać, nic ująć. Wyróżnia się solidnie. I soooloooo. Dobre, dobre. Świetne. Chyba postawię sprawę neutralnie - numer jeden w kategorii ballad ex aequo z zamykadłem.


Bad Rain - przepis na chwytliwy, hard rockowy utwór jest taki: posadzić za perkusją Brenta i czekać, aż wymyśli coś hardrockowo - swingowego, a potem postawić obok Slasha z Les Paulem i czekać na świetny riff, aż w końcu dodać genialnego Todda, który natychmiast wpasuje się w utwór i dobrze będzie go słychać, a na końcu dodać świetny tekst Mylesa i samego Mylesa. I mamy!  Można ewentualnie zrobić do tego animowany teledysk. Mrrrucząca gitara i mrrrruczący Myles, do tego Todd. No i Fitzy z tymi garami... No masterpiece.


Far and Away - To. Jest. Nie. Do. Opisania. Nie da się krytykować czegoś, co już lepsze być nie mogło. Nie za długa, nieziemska ballada, zaczynająca się spokojnie, smutno. Jest ogólnie smutna, bo tekst taki. Czuć tą melancholię, ból. Myles przebił wszystko, samego siebie ze 2 razy. To co wyczynia tutaj jest nie do przejścia. Delikatny, przechodzący czasem w silniejszy wokal, na samym końcu, kiedy zaczyna się jedno wielkie szaleństwo, płacz i wrzask, solo, wtedy już wyje jak pies do księżyca. Ale wychodzi mu to super. Bas nastrojowy jak nie wiem, perkusja delikatna i spokojna, rozkręca się dopiero pod główne, potężne solo. Numerr jeden w kategorii ballada, razem z Not For Me. Kończymy tym smutnym akcentem debiutancką płytę SMKC.



WORLD ON FIRE



   Warto przed samą recenzją parę słów jeszcze, stricte o albumie. Slash w jednym z wywiadów, dla Teraz Rocka albo Gitarzysty bodajże (już nie pamiętam), opisał że to dla niego nowość. Mimo, że World on Fire nagrano w tradycyjny, studyjny sposób, to nie został tam użyty żaden efekt gitarowy poza przesterem. Może w jednym utworze wykorzystano wah-wah. Slash stwierdził, że to dla niego nietypowe, ale dzięki temu WoF jest znacznie drapieżniejszy i surowszy niż Apocalyptic Love. Poza tym ogólnie, riffy są bardziej heavy metalowe. No i druga sprawa to pisanie materiału - wcześniej materiał pisał Slash, teksty Myles. Teraz w pisanie materiału wkręcił się Todd, co jak wspominałam, jest dziwne - bo akurat jego Shadow Life jedzie Alter Bridge.  Trzecia sprawa - długość. Płyta składa się raczej z krótkich kawałków, ale jest ich... 18. To tak, jakby były w sumie 2 płyty. Zwykle płyty z takimi ilościami utworów to albo wydania z bonusami, które zwykle są koncertowymi wydaniami niektórych utworów z podstawowej wersji, albo coverami, albo demo. A tu podstawa ma 18 utworów, ani jeden nie jest wypełniaczem. Po prostu chłopcy mieli wenę i dużo czasu.


World on Fire - jak już wspominałam, otwierające, chwytliwe jak diabli utwory to chyba domena Slasha. Był to pierwszy singiel z tej płyty. Ukośnik dobrze powiedział - pewne riffy z tej plyty nie dadzą o sobie zapomnieć, jak już się je raz usłyszy. Nieziemski, chwytliwy, dynamiczny i dość ciężki riff, dobrze słyszalny bas i dobrze nagrana perkusja. Fitzy zachowuje się tu totalnie jak Zwierzaczek z Muppetów. To pokazuje, że band stać na więcej, niż pokazała Apocalyptic Love. Ale to dobrze świadczy. Ukłon się należy tutaj również za kochany, mraśny wokal Mylesa. I za chórki Todda. I za refren ogółem. Jadziem z zawrotną prędkością i z niesamowitą klasą. I think it's time to set this world on fire!


Shadow Life - zapowiada się ciekawie, spokojnie. Przesterowany głos Mylesa i czyste gitary. A tu nagle.... Dość swingowy, mocny riff, z silną perkusją. Wokal Mylesa i gitary w zwrotkach, refrenie szczególnie - jedzie Alter Bridge. O ten refren to już w ogóle. Ale jest genialnie. Świetny, potężny utwór. A mimo to dość dynamiczny, barwny. Bas wreszcie słychać i dobrze, bo Toddy dobrym basistą jest i fajnie to podkreśla charakter płyty. Fitzy robi pokaz siły za perkusją, Slash z lekkością wydobywa ze swojej gitary zarówno swingowe, jak i alternatywne riffy, a potem solo. Dobre solo.

Automatic Overdrive - czy można robić lepsze hardrockowe kawałki? To jedzie trochę One Last Thrill, ale dzięki temu jest chwytliwe. Miły dla ucha riff, dynamiczny utwór, nie nudzi. Myles oczywiście daje z siebie wszystko. Fajnie nagrane gitary. I ten refren. Fitzy musiał mieć niezły ubaw grając partię perkusyjną, bo ta radocha aż płynie razem z dźwiękiem. Basu trochę brak, bo gitary i Myles trochę przytłumiły. Ale można im to wybaczyć, bo to co robią jest świetne. Świetne solo zaczynające się trochę w stylu Chucka Berry'ego. Po solo głos Mylesa... No świetne no!

Wicked Stone - z początku ciężko mi było go słuchać. Może dlatego, że nie jest tak łatwy w odbiorze jak World on Fire czy Automatic Overdrive. Jest inny. Niby dynamiczny, wesoły, rockowy. Ale po dłuższym wsłuchaniu się przekonałam. Genialne partie gitarowe. Trochę zaczepne, drapieżne. Perkusja typowo rockowa, fajnie podkreśla melodyjność. Rytmiczną melodyjność. Wokal świetny, na poziomie najwyższym. Bas się raz przebija, raz nie, ale jakoś to można przeżyć. Super breakdown w połowie 2 minuty. Wyciszający, melancholijny. Jak zwykle dobre solo. Może trochę przydługi utwór, można by go nieco obciąć, może dlatego tak łatwo nie wpada w ucho. Próg powyżej 4 minut prawie zawsze jest mniej chwytliwy.


30 Years To Life - no geniusz, masterpiece, omg, umarłam. Riff stulecia. Rockowy, trochę oldschoolowy. Wokal i chwytliwość riffu ze słowami "So the story goes..." - level 1000. Niesamowita dynamika, a przy tym melodyjnosć. Myles wypada genialnie. Refren nieziemski, głównie dzięki riffowi solówkowemu. Chórki Todda, jego bas, Fitzy podkreślający charakter utworu. Geniusz! Całość jest tak wesoła, choć tekst może nie do końca. Ale na prawdę, świetny kawałek na koncerty. Za partie gitarowe należy się Nobel. I ZA SOOOOOOLOOOO. Ono jest niewymiernie obłędne. Pewnie część ludzi zarzuciłaby Slashowi komercyjność tego utworu... Nie, on po prostu jest genialny.


Now I'm growing old
18 years I've got to go
I waste way in this cage
I'm all alone
That's how the story goes
This is a tale that must be told
For what could be your destiny
You'll never know


Bent to Fly - dobra, wracamy do trochę smutniejszej rzeczywistości niż w wesołym riffie poprzedniego kawałka. Uroczy wstęp, na pół akustyczny. Delikatna zaśpiewka Mylesa. Ballada, krótka, nie całkiem czysta, delikatna i bez przesteru. Bo potem jest drapieżniej.  Ale klimat zachowany. Dość smutny tekst, świetne partie gitarowe, niezawodny Myles. Fajne połączenie lekkich riffów, akustyki z przesterowanymi wstawkami solówkowymi. Bas delikatnie mruczy w tle. Fitzy spokojniej, ale nie na długo. Ten utwór może nie jest jeszcze dokładnym przykładem barwności płyty, ale widać, że wracamy do tematu mocniejszych, heavy metalowo zalatujących ballad, jak Not For Me z Apocalyptic Love.


Stone Blind - super kawałek, super riff, super wokal. Trochę bardziej drapieżny, w stronę Halo, ale bez przesady. W sumie, bardziej w stronę No More Heroes niż Halo. Ale ogółem - Myles wraca w typowy dla niego głos, Toddy pobrzdąkuje razem z riffem Slasha, niskim i melodyjnym. Brent przygrzewa na perkusji i to konkretnie. Całość ma bardzo rock'n'rollowy styl. Znowu bardzo wesoło, przed kolejnym trochę mroczniejszym utworem. Znów przeplatanki czystych gitar na pogłosie z przesterem, świetne solo. Po nim świetny breakdown. Jak miło.


Too Far Gone - trochę cięższy riff na wstępie, dość ciężka perkusja. Niższy głos Mylesa. Bas dobrze słychać, fajnie rozbujał całość. Ja co prawda nie uważam tego kawałka za wybitny, ale wypełniaczem nie jest. Jest całkiem przyjemny, bardziej hardrockowy. Stopniowo od Stone Blind, przez Too Far Gone zbliżamy się do jednego z cięższych i najmroczniejszych utworów na World on Fire. Niewątpliwie tutaj gitary za fajny, rozkołysany riff powinny dostać wyróżnienie. No i Myles. Ale on zawsze jest absolutnie niezawodny. Dobry breakdown przed solo, chwytliwy.



Beneath the Savage Sun - Nooooo. To się nazywa pieśń. Chociaż dłuższy, świetny. Zaczyna go Toddy i jest w sumie oparty na basie. Nieziemski riff. Świetnie zrobiony pod względem wokalnym, z tymi zaśpiewkami Mylesa, co po prostu kocham. Klimatyczny, ciężki, dynamiczny, mroczny. I znów wokal - zwrotki. Ten głos. Ajj. Ogólnie całość jest tak rozbujana i melodyjna, że to się w głowie nie mieści. Refren szybszy, ale przy tym chwytliwy i melodyjny. Znowu zaśpiewki i miejsce dla riffu. Dobry tekst, oj dobry. Bardzo rozbudowany w środkowej części, z klimatycznym spowolnieniem i riffem basu, a potem anielskim wokalem Mylesa. Nic dodać nic ująć. A nie! Nobla wszystkim za udział. Mylesowi to wiadomo, Brentowi za perkusję, Slashowi za gitary, Toddowi za dźwiganie całości na basie i za to, że go słychać!


Withered Delilah - wracamy do tematu "Slash i jego 50 sposobów na zrobienie super chwytliwego riffu". Bo to na prawdę ludzkie pojęcie przechodzi. Oprócz tego na tej płycie Fitzy popisał się bardziej niż na poprzedniej. Brzmi to wszystko bardzo elegancko. W zwrotkach raczej prowadzi Myles i jego wokal ma największą rolę. W refrenie to już jest totalna radocha, niby spokojnie, a jednak melodyjnie jak nie wiem. Znowu rock'n'rollowy utwór, kontrastowy dla sąsiadów - poprzednika i następcy.


Battleground - no geniusz totalny pod kątem ballady. Numer jeden w tej kategorii. Wokal Mylesa jest nieziemski, tekst świetny, gitary nastrojowe i delikatne. Bas podkreśla wokal, perkusja uderza dopiero z przesterem gitar w refrenie. Niesamowita całość, świetne solo. Ja umarłam. Kocham ten utwór i zdania nie zmienię. Dziękuję, tyle mam do powiedzenia.


Dirty Girl - no świetny. No po prostu nie ogarniam. Rockowy, z genialnym wstępem perkusji i później równie genialną partią bębnów. Super wstawki wokalne, sam wokal bardzo dopasowany, zróżnicowany. Riffy gitarowe godne podziwu, jeśli chodzi o melodyjność. Człowiek sam z siebie buja się do tego. Bas wchodzi w partie gitar, więc nie wybija się za nadto. Świetne solo i dobre posunięcie z delikatnym podkładem pod nie. Potem dość nastrojowe i delikatne przejście. I super. Mamy to.


Iris of the Storm - w pierwszym momencie nie wiedziałam, co o tym kawałku sądzić. Nie umiałam go ocenić. Ale w sumie, dość ciekawy. W stylu No More Heroes mieszanego ze Standing in the Sun. Pół ballada. Fajny, solówkowy riff główny i dobry refren, wykorzystujący siłę głosu Mylesa. Biedny Fitzy, znowu musiał trochę zwolnić w zwrotkach, a potem jego odreagowanie słychać w refrenach i przejściach różnorakich. Bas raz słychać raz nie, ale jak już, to bardzo elegancki. Dość spokojny w sumie utwór, trochę drapieżniejszy riff przed solo i pływająca solówka z użyciem efektu wah-wah. Typowa dla Slasha. Ogólnie, utwór typowo Slashowy.


Avalon - szaleństwo. Wokalne głównie. Ale i gitarowe. Zaczyna się od dynamicznego, drapieżnego riffu. Znów jest bardziej hardrockowo, rytmicznie, chwytliwie. Myles robi co się da - wyje, wrzeszczy, śpiewa nisko, wysoko. Wszystko jedno. On i tak robi to nieziemsko. Cały czas towarzyszy rozbujana perkusja, która czeka na refreny, żeby się trochę wyszaleć. Ah to solo! Bas jakoś mi zniknął. Słyszę chórki Todda, ale basu nie bardzo.


The Dissident - trzeba umieć. Zaczyna się osobliwie, od puszczenia jakiegoś starego country rodem z Texasu, z winylowej płyty. Trzeszczącej płyty winylowej. A potem typowy Slashowy utwór. Podręcznikowy. Niski, przesterowany riff z drugim solówkowym. I świetna zwrotka, ze świetnym, nastrojowym, niższym śpiewem Mylesa. A potem nananana! Refren! Tak melodyjny i tak chwytliwy, że samemu chce się śpiewać. Aż żal, że taki krótki. Z jakiegoś powodu ten utwór ma w sobie klimat tego, co puszczone zastało na wstępie. Nie wiem, co, ale zajeżdża trochę country. Może przez wokal. Ale i tak jest ciężko dość.

Safari Inn - świetna, niespełna 3 i pół minutowa instrumentalna perełka Slasha. Głównie oparta na bluesowo zalatujących riffach i solówkach, wstawkach, zagrywkach. Z bardzo przyjemnym tłem czystej gitary, basu i swingowatej perkusji. Perełka, dosłownie.

The Unholy - świetny zamykacz. Zaczyna się od śmiechów, krzyków i pisków dzieci. Potem delikatny, ale niepokojący i klimatyczny riff czystej gitary. A potem klimatyczny śpiew Mylesa. Niski, w sumie dość mroczny. Spokojnie, bez pośpiechu. Wstawki szepczącego Mylesa z pogłosem. I jadziem. Z całej siły, wrzeszcząc, przywalając w gary, jadąc na ciężkich akordach, z przebijającym się ciężkim basem. A potem znowu lekko. Klimatycznie jak cholera. Tekst genialny, świetnie przełożony w muzykę. Świetny fragment na początku 3 minuty. A potem wyciszenie przed mini solo. Siłą tego numeru jest niewątpliwie wokal i klimat. Potężny, długi, dopracowany zamykacz. Masterpiece, zaraz po Battleground, bo to w sumie ciężka, heavy metalowa ballada. Świetnie się kończy i świetnie zwieńcza całość. Long live Slash!


Więc tak, ocena ogólna:
Apocalyptic Love: 8/10 (trochę pojechało za małą różnorodność płyty, a trochę za brak basu, trochę za słabszą perkusję)
World on Fire: 9,5/10 (prawie ideał)

Tyle by było w tym temacie.


Niech moc będzie z Wami!
~Tiga

poniedziałek, 9 lutego 2015

Choroba...

... czasem ma opóźniony zapłon.


             Witajcie!


Dzień niezbyt miły, źle się czuję. Cóż, jestem chora. Już tydzień temu było nieciekawie, ale nie chciałam opuszczać szkoły, więc się do niej wybrałam. No i mam za swoje; w piątek znowu mnie złapało, ale tak definitywnie. I oto leżę chora, tydzień przed feriami, ze zdartym gardłem i obolałymi mięśniami. Ał.


Cóż, skończyło się na antybiotyku, ale chyba jest lepiej. Oby do ferii wyzdrowieć. Trochę szkoda, że ten tydzień opuszczę. Chciałam pojechać z dziewczynami z klasy na warsztaty do Torunia (3 dniowe), a wcześniej na lekcję muzealną z historii sztuki. Szkoda, nie wypaliło.


Ale przynajmniej mam jakieś kreatywne zajęcia. Nawet jak nie rysuję, to piszę. Razem ze znajomym wpadliśmy na pomysł pisania "dobranocek" - jedno z nas pisze dziennie jedno opowiadanie, albo następne części opowiadania, a wieczorem prezentuje je drugiej osobie. Fajna zabawa, a przy tym motywująca - ja zwykle mam ten problem, że mam pomysł na opowiadanie od początku do finału, z rozbudowaną fabułą i postaciami, wpleceniem innych wątków... Tylko weź to spisz, człowieku. A ja do tego jestem na tyle leniwa, że jeśli ochota na pisanie mnie nie nachodzi (a robi to nieczęsto) to sama się nie zmuszę.


Co ciekawe, Słownik Przejęzyczeń ma szanse powrócić...



Próbuję ostatnio sprzedać jakieś swoje prace i cienko mi to idzie. Jedną się udało, z czego na sprzedaż było łącznie 5 prac. Następną do sprzedania właśnie maluję, olejem na płótnie, ale to trochę zajmie, zanim to dziadostwo namaluję.


Chyba zdrowieję - 2 dni temu nie tknęłabym kolumn. Dzisiaj, z racji braku rodziców w domu, COB drze się na całego.

Crazy Nights~!


Crazy to to nie jest raczej, leżeć w łóżku cały dzień. Mało szalone. Jedyną bardziejszą rzeczą (jeśli chodzi o szaleństwo), jaką zrobiłam ostatnio, to była próba malowania nakładki w Pacyfce niebieskim tuszem. Nawet ciekawie to wygląda. Tylko muszę jakiś fajny wzór wymyślić.

Że recenzja jakaś powinna być... No będzie, będzie. I tak teraz leżę chora. Dzisiaj albo jutro zmuszę się do napisania combo Apocalyptic Love + World on Fire. Obiecuję. Słowo chorego Tydziaka.


Co do sprzedaży prac i takich tam piców - jeśli ktoś by chciał coś zamówić, portret, albo nawet jakiekolwiek malarstwo fantasy, mail: tiga.lioness@tlen.pl . Zapraszam też na bloga z pracami: http://www.tigalioness-art.blogspot.com .


Dzisiaj będzie krótko, bo mnie gardło boli i mam zły humor. :<

Niech moc będzie z Wami!

~Tiga

sobota, 10 stycznia 2015

404 Internet Not Found...

... czyli o tym, że nie miałam jak do tej pory napisać.

Witajcie!

Recenzji nie było w końcu i chyba na razie nie będzie; z przyczyn technicznych. W Święta czas był i owszem, ale nie było internetu. Odzyskałam go dopiero w sumie dzisiaj, bo po prostu zmieniliśmy operatora i dostawcę przesyłu. Dzisiaj za to muszę uczyć się do semestralnego testu z historii sztuki...


Ale są i plusy ostatnich dni. Pomijając to, że wykaraskałam się z zagrożenia z matmy (a wystarczyło, żeby nam zacząć trochę tłumaczyć), to udało mi się dorwać wreszcie opakowanie na dysk twardy, odzyskując w ten sposób połowę moich danych z dysku starego komputera, który raczył paść niedługo po kupnie obecnego. W Sylwestra byłam chyba pierwszy raz poza domem (a tak; nie ma to jak całe życie siedzieć w domu w noc sylwestrową z braku jakiegoś normalnego towarzystwa w swoim wieku), spędziłam go świetnie, chociaż zgon po nieprzespanej nocy był i to konkretny. Co prawda, ja chyba byłam najmniej zezgonowana, ale i tak po długiej walce ze sobą, żeby nie odsypiać tego w dzień, padłam o 5 popołudniu w Nowy Rok. Co prawda tylko na godzinę, ale padłam.


O Sylwestrze ja już lepiej nic więcej mówić nie będę... Bo Amaya mnie zabije. Ale fajnie było. Cały Sylwester oglądania filmów~


Wpadłam w nałóg. Poza tym, że już należę do fandomu Sherlocka, to chyba wpadłam w końcu w nałóg oglądania seriali. Męczę 3-ci sezon Przyjaciół i wreszcie udało mi się dorwać do całej serii Knight Ridera z 2008 roku, którego kocham. I zapominam o tym, że ludzie go nie lubią - zapominam kiedy słucham tekstów KITTa.

I męczę dyskografię Epici. Chociaż chyba troszkę źle zaczęłam. Jak z Saxonem, zaczęcie od nowej płyty kończy się małym zainteresowaniem dla starych. The Quantum Enigma jest nieziemska, Requiem for the Indifferent całkiem niezła, do starszych jeszcze nie podeszłam. Bo mogłabym w kółko słuchać The Second Stone z TQE i płakać. Bo kiedy tego słucham, refren z tym niesamowitym głosem Simone sprawia, że łzy same idą do oczu.


Też chcę mieć 4 oktawowy mezosopran!


Po Amayowej 18-stce mam doła. A może nie tyle doła, co po prostu nie ogarniam, że niedługo będę teoretycznie dorosła. I to mnie przeraża.


Zastanawiam się też, czy dzisiejsza sesja do dowodu skończy się równie zjaranym zdjęciem co zeszłoroczne zdjęcie do legitymacji szkolnej. Tamto to porażka była straszliwa.

Już nie mówiąc o tym z poprzedniego dowodu, który KTOŚ mi zarąbał i robił mu zdjęcia, i ten ktoś teraz ma niezłą bekę. Dzięki, potworku.

Z racji, że nie zrobiłam przedsylwestrowego posta z podsumowaniem roku 2014, to zrobię to sobie teraz. A co!


Podsumowanie...


Co dobrego?

- Zacznijmy od 2-go roku w plastyku (i od tego, że w ogóle zdałam 1 rok  nie umierając z rozpaczy).
- Włosy! Przefarbowałam je sobie wreszcie na jakiś kolor, a nie to myszowato-brązowe coś, co powodowało, że moja bladość była bledsza niż normalnie.
- 22 lipca. Potworku.
- Haa, nie może zabraknąć pozycji płytowych! Wydanie World on Fire było czymś, na co czekałam od początku roku i cieszę się jak dziecko, że mam tą płytę. All hail Slash and the Conspirators! Poza tym monstrualna płyta Priestów. Richie na tej płycie, to też było coś. The Quantum Enigma Epici. Kupiłam sobie też płytę Kruka, Be4ore. I Rock or Bust AC/DC, która nie wypadła jakoś piorunująco, ale miło się słucha. No i ostatni nabytek roku, czyli Warriors of the Road Saxona! A, był też jeszcze Rock in Rio na DVD, genialny koncercik.
- A właśnie, apropo Saxona. Koncert Saxon, Skid Row i Halcyon Way w Progresji. Jaaak ja bym się chętnie wróciła w czasie. Było mocarnie, mimo problemów z nagłośnieniem. Ale liczy się to coś na koncercie, i to coś na pewno było na tym.
- No oczywiście spektakl "Upiór w Moherze" w KCK'u, który po prostu rozwalił system.
- wyjście na Lucy i Kosogłosa.
- Trylogia Igrzysk Śmierci otrzymana na Święta!
- otrzymanie basu i Marshalla do dyspozycji w internacie. To jest coś. Bardzo coś.
- faza na Bodomów. To się w sumie dobrze odbiło na moim zdrowiu psychicznym, o ile jakieś jeszcze posiadam.
- Zaczęłam malować obrazy olejne. 2 już rozdałam, jakiś sukces.
- no i mieszkam na nowym skrzydle z Hikaś.
- wyjazd do Pragi w kwietniu z klasą. Miło było.
- kupiłam sobie nowy telefon, całkiem fajny.
- Koncert Omegi w Lublinie jeszcze!



Co złego?

- Sporo, niestety... Zacznijmy od tej felernej ospy w wakacje, która mi połowę tych wakacji wcięła.
- Odpaliłam 250zł za wymianę szyby w Prestigio, która raczyła pęknąć i zacząć odpadać.
- Odpaliłam cholera-wie-ile za niezliczone ilości słuchawek do telefonu, które niszczę z prędkością doprawdy niesamowitą.
- Straciłam najlepszego przyjaciela, który był dla mnie jak rodzina, którego kochałam i którego strata od sierpnia boli tak samo mocno. Tęsknię za Tobą.
- Nie radzę sobie z matmą i musiałam zacząć brać korki.
- Tyle niepotrzebnych kłótni, wrzasków, problemów z niczego. Brak panowania nad sobą jest chyba coraz częstszy...
- Nie sprzedałam ani jednej pracy. Mam dużo pozycji na liście życzeń wymagających pewnego wkładu finansowego, a ja na nic nie mam kasy. I nie mam pomysłu jak zacząć ją zdobywać na swoich pracach.
- Ktoś mi zarąbał niektóre przybory do rysowania i to kilkukrotnie.
- Jeśli do negatywów mogę zaliczyć foch na Ironów za brak płyty w 2014 roku, i na Helloween za brak chociaż części materiału i nowego singla pod koniec roku to właśnie obwieszczam, że jestem sfochowana.
- Śmierć Joe Cockera.
- Brak czasu. Spowodowany różnymi rzeczami. Ale brak czasu dla rodziny i przyjaciół, znajomych. To bolesna sprawa, silnie oddziałująca na wyrzuty sumienia.
- Zawaliłam kilka przyjęć, urodzin, Mikołajki i Święta jeśli chodzi o dostępność dla najbliższych i o  brak czegokolwiek, czym mogłabym im to wynagrodzić.
- Brak czasu x2 na czytanie książek i moja rosnąca w tym związku głupota.
- Zniszczyłam parę istotnych przedmiotów i urządzeń i to niekoniecznie swoich.
- Prawie zgubiłam pendrive'a Eryka. Na szczęście, jednak się znalazł. Ale co się nastrachałam to moje.
- Coraz gorszy stan zdrowia, niestety.

I reszty grzechów nie pamiętam. I za większość żałuję.

Tyle by było na razie; do napisania, przeczytania czy tam czegoś.
~Tiga