wtorek, 4 października 2016

Wieeejeee...

... jak w kieleckim!

Witajcie!

Ostatnio nie pisałam dużo - niektórzy na to strasznie marudzili i protestowali - bo 27 września miałam komisję zatwierdzającą projekty dyplomowe. Ciężka sprawa, bo projektowanie przez to zajmowało mi cały czas, jaki pozostawał po odjęciu zajęć w szkole i robieniu prac domowych. Poza tym starałam się cokolwiek nagrać na YouTube, co utrudnił mi mocno problem z pendrivem i utratą materiału wideo do odcinka o gumkach i strugaczkach.

Dzisiaj może będzie trochę dłużej. Po pierwsze i co mnie teraz najbardziej rajcuje - Inktober się rozpoczął! Od tylu lat chciałam w nim wziąć udział, ale po prostu brakowało mi odwagi. Wreszcie się przemogłam i taki był wczorajszy efekt Inktoberu w szkole:





Wybaczcie ziemniaczaną jakość, słabe światło było.


A teraz wreszcie, po tylu miesiącach obiecywania - recenzja!


Płyta: Duszna księga / Księga dusz (The Book of Souls)
Wykonawca:
Królowie brytyjskiej muzyki heavymetalowej (Iron Maiden)
Rok: Niedawny (2015)
Skład: Cudowny i niezastąpiony: Bruce Dickinson (wrzaski i kwiki, okazjonalnie śpiew), Adrian Smith, Dave Murray, Janick Gers (robienie niewyobrażalnych rzeczy z gitarami), Steve Harris (bieganie po scenie, rządzenie, bas), Nicko McBrain (udawanie Zwierzaczka z Muppetów, perkusja)
Gatunek: BRYTYJSKI heavy metal (brytyjski do granic możliwości)



Lista ścieżek:
Płyta 1:

1. If Eternity Should Fail
2. Speed of Light
3. The Great Unknown

4. The Red and the Black
5. When the River Runs Deep
6. The Book of Souls

Płyta 2:
 

1. Death or Glory
2. Shadows of the Valley
3. Tears of a Clown
4. The Man of Sorrows
5. Empire of the Clouds

Więc zacznijmy od początku. Rzecz ma się tak: album był dopiero pod koniec 2015 roku. Miał być wcześniej, ale zaraz po nagraniu wokali Bruce został zdiagnozowany z rakiem przełyku. Na szczęście mu się upiekło (jak sam to kiedyś opisał - w sumie dosłownie, bo terapia była bardzo nieprzyjemna), więc Ironi ruszyli w tym roku w trasę i to w wielkim stylu - kolejny Ed Force One okazał się być Boeingiem 747 "Superjumbo", jednym z największych samolotów pasażerskich na świecie (dla zrozumienia skali dodam, że to ten sam samolot, którym latają prezydenci USA, czyli obecny Air Force One), zabierający do 25 ton sprzętu, zespół i ekipę koncertową.
 Jeśli chodzi o jakość nagrania - po The Final Frontier to szok. Jest powrotem do korzeni zespołu, łączonym ze stylem znanym z Brave New World. Bruce mimo choroby śpiewa, jakby jutra miało nie być, a riffy są tak cholernie chwytliwe, że wchodzą do głowy od razu i potem ciężko nie nucić sobie ich pod nosem całymi dniami. Co prawda - album ma swoje wady, a może nie tyle wady - co słabsze punkty, ale ogólnie warto było czekać 5 lat na taki krążek (czego na razie nie mogę powiedzieć choćby o Hardwired... Metaliki).

Pierwsza płyta jest chyba lepsza deczko od drugiej. Może to tylko moje wrażenie, może dlatego, że jest weselsza, ma bardziej chwytliwe riffy. Druga jest bardziej refleksyjna - co podsumowuje 18 minutowy kawałek Empire of the Clouds. Bruce nie byłby sobą, gdyby nie wetknął takiego dziwoląga z tekstem wziętym z historii lotnictwa.

Najmocniejsze elementy płyty to właśnie kawałki z pierwszej płyty - If Eternity Should Fail, gdzie wokal Bruce'a i klimat przywołują do żywych płytę Powerslave (1984), jeden z najlepszych albumów Maiden. Gitary przez cały album są ciężkie, chyba jadą na niższym niż zazwyczaj stroju i na ciężkim, siarczystym przesterze. W Speed of Light, który był z resztą teledyskowym singlem i powstała na jego bazie gra, jest wesoło i melodyjnie, ogólny klimat utworu jedzie Wicker Manem z Brave New World i Aces High z Powerslave. Później kilka minut mrocznego, spokojniejszego The Great Unknown, żeby zaserwować nam 14 minut masterpiece'u instrumentalnego i wokalnego w The Red and the Black. When the River Runs Deep jest wesołym akcentem przypominającym album No Prayer for the Dying i kawałki typu Holy Smoke / Bring your Daughter... to the Slaughter. Płyta zaczyna się tajemniczo i ciężko, i też tak samo się kończy - mistycznym i długim The Book of Souls z melodyjnym, acz bardzo ciężkim riffem.

Plyta druga zdawała by się innym zupełnie wymiarem Maidenów. Poza otwierającym ją Death or Glory próżno tam szukać żywego, wesołego grania. Tematy robią się trudniejsze, jak choćby piosenka będąca tributem dla zmarłego Robina Williamsa - Tears of a Clown. Te utwory oczywiście nie tracą na sile, ponieważ niewątpliwie wspomniane 2 kawałki i zamykacz Empire of the Clouds są bardzo dobre i świetnie bronią się same. Co do Shadows of the Valley i The Man of Sorrows nie mam zdania - tym bardziej, że drugi kojarzy mi się raczej z utworem z solowej kariery Dickinsona o tym samym tytule. Ten solowy był moim zdaniem lepszy.

Konkluzja?

Book of Souls jest ciężka, ale nie traci melodyjnych riffów typowych dla Maidenów. Porównałam i porównywać ją będę do hybrydy wszystkich mocnych albumów zespołu, bo to jest taka hybryda. Wreszcie hejterzy nie mają się za bardzo czego uczepić - jest po nowemu, w stylu 6-cio osobowego Irons, w stylu Brave New World i Dance of Death. Ale jest jednocześnie po staremu i to szczególnie w kwestii wokalu i współpracy gitarowej, jak na Powerslave czy Piece of Mind. Ten album doskonale broni się sam, jest wielkim powrotem tego, co najbardziej kochają fani. Jest tym, czego wszyscy oczekiwali po Frontier, a czego wtedy nie dostali. Skończyły się nieco zalatujące alternatywą eksperymenty w stylu Satelite 15... i Brighter than a Thousand Suns (nie, żebym nie lubiła The Final Frontier czy A Matter of Life and Death, bo wbrew hejtom wielu ludzi, mi tam one pasują). Wreszcie jest na najwyższym poziomie i dostaliśmy w dwupłytowej pigułce to, czego zawsze chcieliśmy. Całych Ironów, nie tylko nowych, nie tylko starych. Poprzeczka w 2015 roku została baaardzo wysoko podniesiona.


Jeśli chodzi o inne albumy ostatnio się ukazujące, to jak już wspomniałam jestem zawiedziona oczekiwanym przeze mnie od 8 lat Hardwired... to Self-Destruct Metallici. Singla tytułowego NIE DA SIĘ słuchać, jest beznadziejną sieczką próbującą dogodzić hejterom, a może i próbującą być Slayerem, ale jest jego żałosną parodią (tak jak nie przepadam za Slayerem, muszę to przyznać). W porównaniu z ciepło przyjętym albumem Megadethu Dystopia z tego roku, Hardwired... to przykry żart. Mam nadzieję, że jednak album będzie brzmiał bardziej jak Moth Into Flame - drugi singiel, bo jeśli Moth będzie tylko wyjątkiem od całej ściany dźwięku, to ja podziękuję serdecznie. Nawet jak mi dopłacą, to takiego albumu nie chcę mieć na półce.
Czekam za to z niecierpliwością na album The Pretty Reckless - po singlu Take Me Down nie mogę przestać słuchać, śpiewać, nucić tej piosenki. Jeśli album będzie tak dobry jak singiel, to lecę w podskokach go kupić.

No i gotuje się kolejny album Saxona - panowie nie zwalniają i po silnym uderzeniu Battering Ram (2015) smażą już następne kotlety... Może i kotlety, może nic nowego nie wprowadzają, ale w sumie albumy Saxona i tak dobrze brzmią. Saxon gra swoje od lat, trochę jak AC/DC - z tym, że mniej tendencyjnie, jednak coś nowego czasem wymyślą - i wiadomo, czego się spodziewać. Niespodzianki bywają ryzykowne, a Saxon po prostu jest jaki jest. Czasem to dobrze robi zarówno twórcom, jak i słuchaczom.


Rozpisałam się deczko, więc spisuję się z powrotem - hisztunia czeka!

Niech moc będzie z Wami w ten cholernie wietrzny dzień~
~Tiga

niedziela, 2 października 2016

Rysowanie dla nowicjuszy - cz. 3 - Gumki i strugaczki

Witajcie!

Dziś wrzucam Wam kolejny, 15 minutowy odcinek. Tym razem jest o gumkach i strugaczkach.

Zapraszam do obejrzenia :)







Niech moc będzie z Wami!

~Tiga