poniedziałek, 30 grudnia 2013

Blooddrunk...

... czyli to i owo o pobieraniu krwi.
Witajcie!

Nie ma to jak przebierać palcami po klawiaturze w przedostatni dzień tego roku. Kiedy na tapecie Acid Drinkers - można śmiało pisać.

Otóż, dzisiaj byłam sobie na pobieraniu krwi... może nie było by to dla mnie nic dziwnego czy złego, gdyby nie fakt, że wychodząc z oddziału (schodząc po schodach) miałam nagłe wrażenie, jak gdyby ręka mi odpadła... wcześniej miałam problemy z tym, żeby krew z nakłucia przestała lecieć. Przestraszyłam się podświadomie do tego stopnia, że zrobiło mi się potwornie gorąco, jak najszybciej chciałam wyjść, ale mama się uparła i chwilę posiedziałyśmy na parterze. Uciekłam stamtąd szybko, kiedy zaczęłam mieć biało przed oczami, a kiedy stałam przez szpitalem byłam już w skrajnie bliskim omdleniu stanie - nic prawie nie słyszałam i widziałam białe plamy, reszta obrazu była zamazana... Szczęście, że to wszystko była wina stresu. A tak, szczęście w nieszczęściu, bo po kilku głębokich oddechach siedząc na ławce przed szpitalem bez płaszcza na sobie mnie otrzeźwiło i mi przeszło. Ale nawet nie chciałam myśleć, jakby się to potoczyło, gdyby to nie był skutek stresu.

Smuteczeg. Nieciekawe doświadczenie. Wróciłam do domu, siadłam sobie i postanowiłam, że mam okropną ochotę pobawić się NESem / Pegazusem. Niestety, jako że żadnego nie posiadam, musiałam pobawić się w Tiga Engineering; podłączyłam sobie w końcu kompa do telewizora i beztrosko zmarnowałam ponad 3 godziny na graniu w gry na NESa, Nintendo 64 i w stare gry komputerowe z czasów, których nawet nie mam prawa pamiętać.

A potem to już się tylko leniłam. Miałam dzisiaj rysować hiperrealistyczny rysunek garnka na rysunek i malarstwo, ale tak się źle czułam po tym wszystkim, tak mnie głowa nawalała, że już tylko ległam na godzinę na łóżko w swoim pokoju (warto dodać, że przez te 3 godziny "konsolowania" zakłócałam spokój w salonie, w którym jest rzeczony telewizor)... i oglądałam sobie teledyski Saxona. I osobiście, oficjalnie stwierdzam, że padłam ze śmiechu po obejrzeniu "I Can't Wait Anymore". Biff, przez ciebie zeszłam ze śmiechu!

I te efekty specjalne! Blue box tak niedokładny, że buty spadają. Ale cóż - takie czasy i jak było widać, również takie a nie inne fundusze.

Pozwoliłam sobie, bezczelnie i z pełną premedytacją, przygotować małe podsumowanie roku 2013. A co! A potem może szczypta przejęzyczeń klawiaturowych? Jeśli o to chodzi, to akurat jesteśmy ostatnio z Soulem rekordzistami; nie ma dnia, żeby nie powstało coś tak głupiego, że jest gotowe zniszczyć wszechświat, albo co najmniej zachwiać jego równowagę.

Podsumowanie roku 2013 by Tidzia

 Taa. Więc tak. Zróbmy sobie mały podział. Dobre, złe rzeczy. Nie będę się nad tym bardziej rozdrabniać, nie ma sensu.
Dobre akcenty: było ich w tym roku stanooowczo za mało. Ale jak już były, to były całkiem konkretne.
  • Zacznę od najświeższego - dostałam na gwiazdkę niesamowity, genialny, długo wyczekiwany prezent. Piec gitarowy z prawdziwego zdarzenia, którym można spokojnie rozłupać pokój. Żegnaj beznadziejny przesterze! I dzięki tato, na pewno się przyda i na pewno nie da o sobie zapomnieć.
  •  Poza tym wyjazd do Warszawy w sierpniu. Fajnie było.
  • Płyta Sabatonu "Carolus Rex" na urodziny, otrzymana od Soula. Prezent niewymiernie trafiony, świetny w brzmieniu, a do tego pięknie prezentujący się na półce. Czego tu chcieć więcej?
  • Jeśli już przy muzyce jesteśmy - muzyczne pozytywne zaskoczenia miały w tym roku duży wysyp. Nowa płyta Helloween, "Straight Out of Hell"; Saxon "Sacrifice" a potem, wbrew temu co niektórzy myślą, również świetna płyta "Unplugged & Strung Up". A linczujcie mnie kto tylko chce, i tak mi się ta kompilacja podoba.
    Poza tym, są sygnały od Tobiego Sammeta o nowej płycie Edguy, która już jest na dobrej drodze do osiągnięcia jako-takiego kształtu, oraz o planach studyjnych Dyniogłowych. Metallica również. jakiś czas temu, ogłosiła powstawanie kolejnej płyty. A wracając do już wydanych płyt, które mnie pozytywnie zaskoczyły - przede wszystkim, "Now What?!" Deep Purple. No geniusz, szczególnie przy tym przereklamowanym wydawnictwie, które wyskoczyło, najwyraźniej przypadkiem, z oddziału geriatrii (czyli od zespołu występującego pod nazwą Black Sabbath, choć moim zdaniem ma z nim niewiele wspólnego poza nazwą). Z całym szacunkiem, ale na prawdę, Ozzy i spółka, fajnie że wróciliście, tylko odgrzewane kotlety zaczynają robić się ciężkostrawne.
    No i nowa płyta Kruka "Be 3". Bardzo, bardzo elegancko. A7X i ich "Hail to the King" też. Trochę inaczej, ale odmiany się przydają. Pogódźmy się z faktem, że Avenged bez Reva już nigdy nie nagra drugiego "City of Evil", więc co za różnica, i tak będą grali nieco inaczej. No i Avantasia, "The Mystery of Time". Ooo tak.
  • Plastyk. Zdecydowanie, pójście do Plastyka było pozytywnym akcentem całej imprezy.
  • Thor 2! Stanowczo, jeden z lepszych filmów, jakie w życiu swoim marnym widziałam. Komentarz do filmu? "You've been Loki'd!"
  • Zakup książki Paula Stenninga "Iron Maiden. Historia Żelaznej Dziewicy" i przeczytanie jej dwukrotnie. Tą książkę po prostu się połyka. Ona jest niesamowita. Wchłonęłam opasłe tomisko w parę dni. Dwa razy.
  • Nowy komputer, niewątpliwie, ułatwił mi życie. Mogę pisać notki na bloga bez obaw, że komputer za chwilę zdechnie.
  • Brak śniegu w czasie, kiedy chodziłam do szkoły. Święta bez śniegu już są lipne, ale kiedy chodzę do szkoły, śnieg mi zwyczajnie przeszkadza.
  • Docenienie. Prawdziwe docenienie. Znalezienie jakiegoś swojego kącika.
  • No i (G)Adzia!


Złe akcenty:
  • Skoro już tak się uczepiłam muzyki... Niewątpliwie śmierć Clive'a Burra popsuła mi nastrój. Jeffa Hannemana mniej, bo nie słucham Slayera, no ale jednak facet niewątpliwie dla metalu zasłużony. Śmierć Raya Manzarka też była przykra. Poza tym polska scena metalowa straciła w tym roku paru fajnych kolesi. Szkoda.
    Poza tym ta płyta Sabbsów... Więcej wysiłku włożonego w marketing i fajną okładkę, niż w samą muzykę.
    Zły stan zdrowia Lemmy'ego też nie jest pocieszający. Bynajmniej.
    Wokalista Lostprophets. Skłaniam się ku głosowi jednego z redaktorów polskiego Metal Hammera "Niech mu w tym więzieniu zrobią z dupy jesień średniowiecza". Szkoda, bo lubiłam Lostprophets.
  • Brak choinki po raz kolejny na święta, żadnej poza moją w pokoju, sztuczną. Smuteg.
  • Brak konsekwencji Ironów co do nowego albumu. Miał być nagrywany w przyszłym roku, a tu się okazuje, że panowie znowu urządzili sobie trasę.
  • Nie mogłam pójść na koncerty Deep Purple, Helloween, Ironów.
  • O mało nie zemdlałam przed szpitalem po pobraniu krwi. Smuteczeg.
  • Pomazałam Amayi pracę i ... złamałam? ołówek. Jakoś tak. ;___;
     
  • Parę smutnych rozstań, parę zmarnowanych dni na użalanie się nad sobą, parę źle wykorzystanych szans.
     
  • Cichy zgon "Dzikiego Kota". Choć kto wie, koty mają 9 żyć, więc może i ten ma jeszcze 8.
     
  • Nie byłam i nie będę w kinie na żadnej części Hobbita.
     
  • Nie udało mi się przeczytać paru książek, o których przeczytaniu od dawna sobie cichutko marzę.

     
Także tego.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. mają zaszczyt przedstawić:

- diź (idź)
- Dziisaj (dzisiaj)
- dafu (dafuq)
- gue (hue)
- enought, wenought (enough)
- crashuszesz (crashujesz)
- Hurrr! (zamiast "Kurrr!")
- FYUUUUUUUUUU (Fuuuuu)
- KotQ (Kot!)
- zjedź (zjedz)
- dzidejsza (dzisiejsza)
- Cieie, Cieje (Ciebie)
- rzevzy (rzeczy)
- mlekiej (mlekiem)
- rozszyfuj (rozszyfruj)
- oprcja (opcja)
- prozopycja (propozycja)
- Klawiatójnir (coś odnośnie Mjolnira)
- Klawiaturyją ("klawiaturują")
- Alx (Axl)
- błaham (błagam)- Sacon (Saxon)
- Frogotten (Forgotten)
 
Zainspirowana ostatnio pewnym obrazkiem znalezionym w internecie, zaczęłam z Soulem wymyślać też rzeczy, w których zmieści się Loki lub Thor (chodziło o to, czym mogą być). Przykłady? Thornado, bloki, organizathor, obloki, executhor, dokthor, lekthor, ragnaloki, aligathor, escalathor, navigathor, Kreathor, transformathor, Hunthor, Thorchic, thorowisko, thorf, thors, thorror, Mein Thor (odniesienie do "Mein Teil" Rammstein), lokiówka, lokiathor...

CDN.

Dobra, bo się chyba rozpisałam... Cóż, raz na rok można. Może jeszcze jutro napiszę, ale że bardzo to wątpliwe - już dzisiaj życzę miłego Sylwestra, Nowego Roku i oby wszystko co chcecie było z Wami!
~Tiga

sobota, 23 listopada 2013

O gazie wieprzowym...

... czyli o tym, co potrafi stworzyć zwykłe przejęzyczenie.

Witajcie!

Jest 10:09. Rano, oczywiście. Siedzę sobie przed kochanym komputerkiem i myślę, co nudnego Wam tu palnąć.

Jestem padnięta po tym tygodniu. Czuję się, jakby nagle czas w moim życiu się skurczył i płynął 600 razy szybciej. To straszne, jednak ma swoje dobre strony - już minęły 3 miesiące, tak szybko. Już 2 tygodnie tylko do mikołajek, miesiąc do Wigilii. Niesamowite.

Padłam tym bardziej, że byliśmy we wtorek na wyjeździe, którego głównym celem był obóz Auschwitz-Birkenau. Straszne przeżycie. Nikt się na terenie Auschwitz słowem nie odezwał, co najwyżej zadał jedno czy 2 pytania. W Birkenau klimatu dopełniło to, że zapadł zmrok, pojawiła się mgła i zaczął wiać przeraźliwie zimny wiatr. Patrząc spod baraków w stronę rampy i samotnego, straszącego na torach wagonu, człowieka przeszywał okropny dreszcz. Morowe nastroje panowały chyba aż do czwartkowej edukacji dla bezpieczeństwa, na której daliśmy nieco upust emocjom i przemyśleniom. Straszne. Nigdy więcej nie chcę tam się pojawić.

 Bardziej pozytywnym akcentem była wizyta (przed dojechaniem do Oświęcimia) w krakowskiej Fabryce Schindlera, świetnie zrobionym (przypominającym bardzo Muzeum Powstania Warszawskiego) muzeum historii Krakowa w czasie okupacji i historii Żydów krakowskich podczas II wojny. No i w drodze powrotnej zahaczyliśmy o McDonalda, w którym pomagałyśmy biednej Sophie zjeść multum McNuggetsów.

Zaliczyłam debiutancki przejazd autostradą w czasie tego właśnie wyjazdu. Fajnie tak jechać sobie stałą, dość pokaźną prędkością po równej nawierzchni i słuchać Speed Billy'ego Idola.

Amaya! Nie mam zdjęcia balonu ;_; Tylko Wawel. Oh noes!

Przy okazji, jeśli ktokolwiek tego bloga jeszcze lub w ogóle czyta, mam big prośbę - zajrzyjcie tutaj i poczytajcie sobie. Dobry blog, polecam do śledzenia. :)

Mam dylemat. Co recenzować. Czy zabierać się za stały maraton z Saxonem (mam do zrecenzowania Into the Labirynth, Call to Arms, The Inner Sanctum, Lionheart, a w planach zakup Unplugged & Strung Up), czy za Ironów (Somewhere in Time, Seventh Son of a Seventh Son, Powerslave, The Number of the Beast, No Prayer for the Dying, Piece of Mind), czy może za ostatni skarb, całą dyskografię Avenged Sevenfold (dzięki Hicu! Nawet nie wiesz, jak mi życie ta dyskografia osłodziła)? To jest niezły dylemat. Cholernie ciężko zdecydować.

Dzisiaj co prawda recenzji nie będzie, ale nie mam za bardzo nastroju ani weny. Musiałam napisać, przecież to nie wypada, żeby blog pajęczyną obrósł!

Co do gazu wieprzowego, nasza klasa i ogólnie persony z najbliższego plastykowego otoczenia wymyślają ostatnio na serio niezłe teksty. A więc, oprócz Słownika, dzisiaj będzie parę takich pozycji:
- gaz wieprzowy
- prawo matrymonialne (prawo materialne)
- Zespół Patałacha (Zespół Pataua)
- kompatywilny (kompatybilny)
- ewalouował (ewoluował)

Heheheheheee. Pozdrawiam od razu, bo nie było wcześniej czasu, całą ekipę organizatorską otrzęsin z naszego internatu. Dzięki! Do końca życia nie spojrzę na pączka, jajecznicę i rosół w ten sam sposób. Pomijam, że przez następne 3 dni chodzenie po schodach było czystym cierpieniem. Ale było najs.

Obejrzałam w zeszły piątek Thora 2: Mroczny Świat. Od tamtej pory oficjalnie kocham ponad życie Lokiego i ogólnie Hiddlesa. Ten film był jednym z najlepszych jakie kiedykolwiek obejrzałam.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych
autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt przedstawić:

- actiwated (activated)
- Gihtway to Jell (Highway to Hell; do dzisiaj nie wiem, jak ja to napisałam... Soul potem poprawił: GFHITWAL)
- Kielcoe ("wyjeżdżamy z Kielców", żartobliwie)
- neten (netem, internetem inaczej)
- nie wien (nie wiem)
- soubtracków (soundtracków)
- abuły (fabuły)
- mjólnij (Mjolnir)
- COD nad Wisą (wcześniej wymieniany COB nad Wisłą)
- waraiatów (wariatów)
- robilci (robili)
- burca (Bruce'a, oczywiście Dickinsona)
- burcelona (Barcelona)
- Loki-mania (...)
- okłądka (okładka)
- hie, hir, heu (hue)

Tyle w tym temacie na ten czas. Niech moc (praca w czasie) będzie z Wami!
~Tiga

sobota, 26 października 2013

Uwolnić bestię...

... i patrzeć, co się wydarzy.

Witajcie!

Cóż, Tidźka się za często w internetach ostatnio nie pojawia, ale ma na to mało czasu. O tytule za chwilę, najpierw nieco więcej ogółów.

Otóż od poniedziałku nieco zmieniłam swoje zachowanie. To znaczy, odbiło mi. Najgorszy poniedziałek w moim życiu. Chyba. Tak sądzę. Ale jest szansa, że poprawi się parę bardziej przyziemnych spraw. Ale niech zainteresowany tamtą poniedziałkową rozmową na mnie więcej nie liczy. Bo ja nie mam siły bawić się w teatrzyk, w którym udaję kogoś, kim już nie będę. Bo ja jestem Tidzią, a nie tą Kasią, za którą mnie do tej pory uważał. Tamta Kasia była zbyt naiwna do tego interesu.

Jeśli chodzi o uwalnianie bestii, to tytuł zaczerpnięty żywcem z Unleash the Beast Saxona, którą się ostatnimi czasy zainteresowałam w kategorii płyty. Saxon ogólnie jest ostatnio przeze mnie przeczesywany pod kątem nowych dobrych kawałków; powiedzieć muszę, że się raczej nie ma na czym rozczarować. Co oznacza więc użycie tegoż sformułowania "Uwolnić bestię"? Oznacza to totalne przemianowanie i zmianę osoby. A raczej uwolnienie tego, co we mnie siedziało, a do czego bałam się przyznać. Do wrażliwości, ogólnie do "dziwnych" cech typowych dla ludzi, których spotykam na co dzień na szkolnych korytarzach. Bo dziwaczność i nienormalność to jak się okazuje pojęcia zupełnie bezsensowne. Zależące do tego od subiektywnego poglądu danego człowieka. Bezsens!

No więc, się doczekałam, że właściwie nie ma już osób nazywających mnie per Kasia (i chwała im za to). Nigdy nie lubiłam swojego imienia. Tiga - znacznie lepiej.

Przeszłość ucieka i jasno, przejrzyście zamyka się w osobnych ramach. Zaczynam to doceniać.

Co do poprawy spraw zupełnie przyziemnych i niskolotnych, że tak to nazwę, to odzyskałam telefon oddany 2 tygodnie temu do serwisu z uszkodzonym gniazdem słuchawkowym (katorga! musiałam się z tym uszkodzeniem męczyć kolejne 2 tygodnie wstecz przed oddaniem do naprawy, bo nie miałam telefonu zastępczego, a brak muzyki dla mnie wiązał się ze stanem bliskim obłąkaniu); pomijam fakt, że od wczoraj wieczorem wgrywam na niego wszystkie aplikacje i ponownie ustawiam wedle swojego uznania, bo wrócił zresetowany... poza tym udało mi się zamówić nowego laptopa, bo niestety mój aktualny rzęch już ledwo się chce włączać, a nawet, jeśli to łaskawie uczyni, dość często jego praca kończy się odcięciem zasilania, bo nic poza tym do niego nie dociera.

Pozdrowienia dla Soula i dzięki za telefon, bo choć słabo mi się z nim współpracowało, to jednak od obłędu z powodu braku muzyki mnie wyratował, no i oczywiście pełnił funkcje komunikacyjne.

A może by tak słowniczek walnąć? Re-re-recenzzzzja też będzie. Miał być Crusader, to będzie!

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:
- I'b got to rock
(I've Got to Rock)
- gta (taa)
- chodżą (chodzą)
- teleatia (telepatia)
- khehr (khehe)
- Dafuq in the jar
(Dafuq i Whiskey in the Jar połączone z "No whisky" zamiast "No release" z Sacrifice Saxona... znowu Sacrifice...)
- klej do ploteg
(klej do plotek, przeróbka kremu do protez)
- Megadesthu (Megadethu)
- dafu, daquf (dafuq)
- umarałam (umarłam)
- okaz (okayz)
- dfauq (dafuq po raz kolejny...)

A do bonusu zalicza się epicki tekst Soula:
Jokasta: Edyp... I'm your mother.

Swoją drogą, Sofokles sprawił tym swoim epickim dziełem, że miałam schizy w nocy.

Co do schiz, współlokatorki (przede wszystkim nasza droga Hari, Sophie się tylko śmieje, a nasza pokojowa Kapucynka trochę pomaga tej pierwszej) przeprowadzają na mnie ostatnio jakieś dziwne eksperymenty. Zaczęło się na Sophie, a potem były próby na mnie, żeby wmówić mi coś przez sen. Po połowie im się to udało, ale tylko po połowie. Wmówiły mi bowiem po tym felernym poniedziałku, że jestem szczęśliwa, i przez cały dzień po owym eksperymencie byłam w miarę wesoła, bo szczęśliwa na pewno nie... Ale wmówić mi, że będę śpiewała "Jesteś szalona" już im się nie udało.

Pozdrawiam Was moje drogie, z dużym akcentem na wtorkową wpół do 2-gą w nocy i bieganie po korytarzu wrzeszcząc, a później straszenie się w pokoju. ;>

Także tego!

Recenzyja.


Płyta: Krzyżowiec (Crusader)
Wykonawca: Anglosasi z Yorkshire (Saxon)
Rok: 1984
Skład: Może zawierać Biffa Byforda, Paula Quinna, Nigela Glocklera, Grahama Olivera i Steve'a Dawsona; jest to skład niezwykle klasyczny dla starych dobrych fanów bandu, choć moim zdaniem wcale nie najlepszy.
Gatunek: Heavy metal, ale zajeżdża jeszcze tym, z czego właściwie Saxon się wywodzi, czyli mieszanina wczesnego heavy metalu z hard rockiem.

Jedna z najbardziej reprezentacyjnych i znanych płyt Saxon. Bardzo kontrowersyjna - z jednej strony, w stosunku do aktualnych dokonań czyli ostatniego pierdyliona albumów (powiedzmy, jakichś ostatnich 8, z naciskiem na nowszą połowę tych ośmiu) Crusader wymięka pod kątem doświadczenia, jakie już panowie mają za sobą, pod kątem przesteru i basu, którego w ogóle nie słychać (do teraz nie wiem, po cholerę im był Dawson przez pierwsze 9 lat twórczości płytowej, bo faceta słychać jedynie okazjonalnie, podczas kiedy Nibbsa słychać zawsze, w mniejszych lub większych fragmentach, ale jednak)... Za to na pewno przebija na głowę albumy takie jak Metalhead, Killing Ground i Lionheart pod kątem perkusji. Dlaczego? Łatwo się domyśleć, że na tych trzech albumach zabrakło pana Glocklera, który był i jest niewątpliwie mocną stroną zespołu zarówno na Krzyżowcu, jak na nowych albumach po 2007 roku. Kończąc lanie wody - album przesłuchać należy parokrotnie, żeby przyzwyczaić się do słabszego brzmienia; bowiem nie jest ono na pewno gorsze pod względem riffów czy melodii. Wokal Biffa przemilczę, ponieważ facet radził sobie, radzi i będzie zapewne sobie radził.

The Crusader Prelude - to co bardzo lubię u Saxów to fakt, że dają intra na większości płyt. Wprowadza to w atmosferę krążka i mniej więcej daje znać, czy będzie mrocznie, wesoło czy historycznie. Tu akurat intro zbyt sugestywne nie jest, bo teksty historyczne są chyba tylko dwa... Ale najwyraźniej panowie lubią wrzeszczących anglosaskich wojów. Dobrze, niech im będzie.

Crusader - Tekst jest cokolwiek kontrowersyjny jak dla mnie, ale to też można panom przebaczyć, bo jest zarówno bardzo... chrześcijański? jak i bardziej patriotyczny, a po obserwacji działalności naszego heavy metalowego monstrum można stwierdzić, że patriotami są na pewno. Jak to Anglicy. Genialny wokal, to zaznaczam od razu, szczególnie refreny i przejścia riffów, Biff radzi sobie świetnie i to nabiera klimatu, nabiera sensu, daje wrażenie, jakby ten tekst faktycznie śpiewał człowiek chcący uczestniczyć w wyprawie przeciw Saracenom. Perkusję kocham i do dzisiaj ubóstwiam Nigela za ten krążek, z bębny tutaj. Gitary są niesamowicie nastrojowe, za solówkę należy się nobel. Coś jeszcze? Ah no tak, okazjonalnie w refrenach słychać brzdąkającego niezbyt skomplikowany motyw Dawsona. Ciary idą po plecach od klimatu i majestatyczności utworu (i od solo!). Kawałek będący elementarzem dyskografii tego zespołu.

A Little Bit of What You Fancy - cóż, wrzaski Biffa na początku są dość dziwne i byłam na początku skłonna myśleć, że ktoś go torturuje. Ale tak ogólnie, tekst jest świetny i typowo rockowy, o niepokornych synkach tego gatunku. Wokal świetny, na różnych wysokościach, z chrypą i bez, wycie i megalitycznie niskie rejestry. Świetny riff, lekko swingowy, tak jak i swingowo zalatuje od perkusji - zajeżdża ona troszkę stylem gry Clive'a Burra z Maiden z czasów Number of the Beast. Szalona solóweczka i kolejne wrzaski Biffa. Bas słychać! Cud nad Tamizą.

Sailling to America - świetny, nastrojowy kawałek z dużą ilością wstawek solówkowych, dobry tekst i niesamowity wokal pana Byforda. Przyczepiłabym się tu jedynie do tego, że znowu ledwo słychać bas i jest on raczej, że tak to ujmę, kijowy. Bardzo dobrze robią tu czyste partie (no dobra, nie takie znowu czyste, bo na moje ucho z delayem) gitar. Perkusja niezbyt popisowa jak na Saxon, ale tutaj popisowość bębnów jest raczej niewskazana. Genialna solówka i nagłe wyrwanie z zamyślenia następujące po niej. Refreny są jednym z mocniejszych punktów zarówno tego utworu jak i tej płyty, pięknie zaśpiewane i dobrze skomponowane. A jednak, dość melancholijnie jak na zespół metalowy.

Set Me Free - tu chyba wreszcie zaczyna się dziać coś na poważnie, robi się bardziej na szybko. Ten kawałek potężnie zalatuje Number of the Beast Maidenów. Perkusja daje odniesienie do Gangland i Invaders; wokal bardzo dobry, różnorodne partie i sporo chórków. Cover bo cover, ale dobry. Saxonowi zawsze wychodzą dobre covery. Brzmi to wszystko trochę jak bonusy z tego krążka (głównie demówki utworów finalnie zamieszczonych na podstawowej wersji płyty) i ma to demówkowe brzmienie, ale dajemy radę. Fajne, chaotyczne ale jednocześnie ma urok.

Just Let Me Rock - jeden z moich ukochanych kawałków w ogóle. Świetny, życiowy i cholernie głęboki tekst, który przynajmniej dla mnie jest odzwierciedleniem uczuć jako osoby, która kocha muzykę rockową i miewa z tego powodu czasami nieprzyjemności w towarzystwie. Poza tym, jest to też tekst odnoszący się do dwulicowości ludzi w naszym życiu, z czym też można się utożsamić i zrobiłoby to pewnie wieeleee osób. Bas jest wyjątkowo wyraźny, czyste, spokojne gitary w zwrotkach i właściwie jedynie praca wokalu i bębnów, które tutaj są typowe dla Nigela i są wręcz pokazem siły. Gitary są niezwykle nastrojowe i dopasowane do sytuacji. Pamiętam, że ten kawałek zmusił mnie do uważnego wysłuchania całej płyty, za którą jeszcze wtedy nie przepadałam
(biedna, posłuchałam najpierw Sacrifice, co spowodowało szok po przeskoku na znacznie słabsze brzmienie). Just let me rock!

Bad Boys (Like to Rock 'n' Roll) - są różne wersje tytułu, jedni wierzą w "Like to Rock 'n' Roll" inni w "Live to Rock 'n' Roll"... Tak czy owak, genialny tekst, dynamiczny utwór z usiłującym się przebić basem, świetnym, typowym Biffowym wokalem - wycie jest na miejscu. Strasznie podobają mi się tu chórki i odniesienia Biffa do tych, którzy je śpiewają, nadaje to temu kawałkowi nieco koncertowy charakter. Zawadiacki i dynamiczny, ze świetną i jak zwykle nieogarniętą, chaotyczną solówką. Perrrrkusja? Mam dziwne wrażenie, że nieco mniej zwraca się na nią uwagę przez wrzaski i gitary, ale niewątpliwie jest dobra. Chociaż za chwile będzie znacznie lepsza.

Do It All For You - pomijając komercyjność utworu tytułowego, który uważa się za najlepszy na płycie i za kawałek iście legendarny - uważam, że to jest utwór niedoceniony. Niejednokrotnie poryczałam się przy nim tak, jak za pierwszym razem. Niesamowity tekst, jeden z piękniejszych jakie znam, choć niesamowicie prosty. Prostota właśnie tutaj jest genialna - bo nie ma patetycznych przejść,solówek, stwierdzeń. Piękna solówka jest i owszem, nastrojowe gitary, bębny i nawet bas, który przez spokojną balladę się przebija. Wokal jest cholernie wiarygodny i jest to świetna robota. Najlepszy na płycie razem z kawałkiem tytułowym.

Rock City - niesamowity kontrast między tym, a poprzednim utworem. Wesoły, z pewnym ustalonym rytmem, który jest wyznaczany głównie przez wokal Biffa i jego jęki, które przedziwnym trafem brzmią niezwykle dobrze. Fajny tekst, znów rockowy hymn, tylko że mniej na poważnie niż Just Let Me Rock - przeciwnie, na bardzo niepoważnie, jak Bad Boys. Dobrze robi to krążkowi - Do It All For You jest oplecione z obu stron wesołymi rockowymi utworami. Daje to trochę równowagi. Poza tym? Gitary dobre, chociaż rytmika nieco za cicha, jakby za bardzo wpleciona w tło, już nawet bas się miejscami lepiej prezentuje. Wokal świetny przez owe trzymanie rytmu. Perkusja bez zarzutu, jedziemy do końca.

Run for Your Lives - niesamowicie dobry zamykacz puszki z napisem Crusader. Dobry wokal, dużo melodyjnych wstawek solówkowych, bas zbyt mechaniczny, ale ujdzie. Nawet go trochę słychać, co powoduje, że Nigel nie jest jedynym trzymającym główną rytmikę utworu. Najlepsze niewątpliwie są wstawki chórku złożonego zapewne z gitarzystów i basisty (a może i garncarza, kto wie), zaraz po drugim refrenie i na sam koniec - brzmi to trochę jak dopingowanie ulubionej drużyny piłki nożnej, co nie zmienia faktu, że jest cholernie chwytliwe i człowiek sam zaczyna to śpiewać. And they were singing: Alay-oooh-oh!


Jedyne 39 minut. Tylko i wyłącznie. Jak na stary format winylowy przystało. Ocena? Biorąc pod uwagę słabą jakość, można by zjechać nawet do 7/10, z tym, że jednak to nie zależało od zespołu - zwykłam, słusznie lub nie, twierdzić, że jakie czasy, taki przester. Dlatego śmiało stawiam 9/10, bo jedynym mankamentem tutaj jest brak basu, chociaż i tak na Crusaderze Dawsona słychać całkiem nieźle. Bywało gorzej. Poza tym oryginalność tekstów mogłaby nieco odstawać od rocka, panie Byford! No ale niech panu będzie. I tak uwielbiam pański zespół i ten krążek.

Także to już tyle na dzisiaj. Adios amigos i niech moc będzie z Wami!
~Tiga

poniedziałek, 16 września 2013

Tidzia powraca...

... pisząc z internatu.

Witajcie!

Blog długo nie był aktualizowany, ale cóż - jak wiadomo początek roku szkolnego jest jednym z najbardziej pracowitych okresów w życiu uczniów (a i rodziców). I tak oto witamy w plastyku.

Rzeczywistość plastyka jest specyficzna. Jest na prawdę świetna. Tak z perspektywy Tidzi mówiąc. Czuję się, jakbym trafiła w odpowiednie miejsce w swoim życiu. Może to racja, że ludzie z tej szkoły mają jakiś wspólny pierwiastek, oczywiście poza zdolnościami plastycznymi. Po prostu wreszcie nie czuję się jak odludek i ufo w morzu zupełnie obcych mi, że tak powiem, "duchowo" osób. Czuję się elementem właściwej układanki.

Pomijając mrówczany, majonezy i inne ciekawe specyfiki, jest spokojnie. Mało osób w szkole, większy... spokój? Tak, a mniejszy pośpiech. Tak przynajmniej wygląda to moimi oczami, oczami szaraczka. Czuję, że wiele nauczę się nie tylko od nauczycieli.

Kierunek? Techniki graficzne. Zapowiada się dość ciężka praca, ale jeśli kocha się to, co się robi w życiu, praca staje się lżejsza.

A dzisiaj... Haa, dzisiaj stało się tak wiele, że, cytując Wiktorię, "czuję się jakby to się stało w co najmniej 2 dni". Dzięki wielkie od Tigi i spółki dla Moskita, Rafaela, Igora i Damiana za świetne popołudnie. Było trochę mokro przy powrocie z galerii, ale już chyba wszyscy wyschli. :)

Nawet ta ulewa i ciężkie chmury nie przyćmią uroku dzisiejszych paru godzin spędzonych w tak doborowym towarzystwie.

Słownika nie będzie, przynajmniej dzisiaj. Ze względów czysto technicznych - nie mam dostępu do jego zawartości (tej nieopublikowanej, rzecz jasna) na laptopie koleżanki w internacie. Mogę natomiast pocieszyć, że kiedy w weekend pojawię się w domu, postaram się wstawić słownik i recenzję. Co miało być tym razem...? Ah tak, Crusader! To dobrze, bo dawno tej płyty nie słuchałam... Zajmowałam się osłuchiwaniem The Inner Sanctum, Into the Labirynth i Call to Arms.

Problemy techniczne jednak nie zmieniają faktu, że może gdy nadarzy się okazja i będzie troszku czasu, naskrobię jakiś rozdzialik - zapewne do Lwich Opowieści. Trzeba kontynuować temat, bo akcja nabierze tempa i niespodziewanie zmieni kurs. Czemu? Tego dowiecie się gdy moje palce dojdą do porozumienia z zegarkiem, pracami domowymi, głową i lenistwem. A wierzcie, ciężko się z nimi naraz dogadać...

Chwilowo to chyba tyle... Trzeba się nieco ogarrrrnąć przed spaniem. A i tak pewnie znowu będziemy buszowały do północy.

Buszujący w zbożu i "hasający w pszenżycie".

Niech internet, internat, mrówczan i majonez będą z Wami!

~Tiga

sobota, 10 sierpnia 2013

Wakacje wrogiem blogów...

... czyli to i owo o tym, że w wakacje Tidzia za dużo nie skrobie.

Dzień dobry!

Miałam napisać już z tydzień temu, ale upały mnie skutecznie wycofywały z tych zamiarów. Cóż, dzisiaj już pochmurno, przyjemny chłodek wpada przez okno, słuchawki na uszach, Tidź wyspana - nic nie stoi na przeszkodzie, aby coś naskrobać.

Coś.

Ostatnio, muszę jakoś usprawiedliwić swą naganną nieobecność i na Juniorze, na deviantArt i tutaj... Ostatnio dużo zajęć. Głównie zakupy, przygotowania do nadchodzącego (debiutanckiego!) licealnego roku szkolnego, do internatu... Jeżdżę tylko i coś kupuję, przymierzam, przeglądam. Nie mogę sobie znaleźć miejsca przed nadchodzącym (w przyszłą środę) "eventem"... Robię co się da.

Dostałam takiego kopa, że robię więcej, niż ktokolwiek by się po mnie spodziewał. Ktokolwiek łącznie ze mną. Przykładowo - w czwartek miałam (nikt nie kazał, sama sobie to jakoś założyłam, co raczej rzadko mi się zdarza, bo z natury jestem leniem i to do tego bałaganiącym) odkurzyć w swoim pokoju... Skończyło się na wysprzątaniu połowy domu. Wpadam w wir i idę z prądem, żeby tylko znaleźć sobie jakieś miejsce, zajęcie. Łatwo wstaję rano, nie ma problemu z "nie chce mi się" "nie mam siły" "mogę później" etc. Przedziwne!

Jeśli chodzi o nadchodzący "event" - razem z pewnym łobuzem, czyli Rafaelem, jedziemy na 4 dni do Warszawy. Jesteśmy tam do 18-go sierpnia, 20-go kręcimy Rafaelowy film, 24-go mam wyjazd... Ciężko pogodzić wszystkie nagle wyskakujące 'eventy'. Oj ciężko. Raczej mnie tu bardzo nie będzie. Chyba, że z tej Warszawy jeszcze napiszę. Niewykluczone. :)

A lipiec przepłynął mi przez palce tak beznadziejnie... Tak bez sensu, nic pożytecznego nie zrobiłam. Soulowa teoria o kijowych wakacjach się sprawdza - co drugi rok jest kijowo. W 2009 były kijowe, w 2011 i teraz. A z kolei w 2008, 2010 i 2012 były świetne wakacje. No trudno, trzeba poczekać do następnych na coś fajnego. Oby tylko było na co czekać. Ale - na razie - jest jak jest, trzeba to jakoś chwycić jak tą srokę za ogon i iść z wiatrem, trudno; bywa lepiej albo gorzej, trzeba się cieszyć choćby niewielkimi wesołymi akcentami.

Aga nadal nie jest w stanie pojąć, że 9-cio miesięczny szczeniak tej wielkości i wagi ponad 20 kilogramów, dość ciężko mieści się na kolanach 16-to letniej, ważącej jakieś 47 kg dziewczyny. Pomijając już fakt moich niewielkich rozmiarów, to przecież krzesło też nieskończenie wielkie nie jest. Ale za to jest szczęśliwym... "ludziem". Bo bynajmniej, Aga nie uważa się za psa. Ona jest ludziem, jak każdy ludź ogląda telewizję (z wielkim zaangażowaniem), wpatruje się w ekran komputera, rozmawia z domownikami (na swój sposób ale bardzo wymownie), przychodzi na posiłki do kuchni czy śpi z innymi ludziami w łóżku czy też na kanapie. Taki z niej mały, śmieszny ludź.

Saxon nie przestaje mnie zadziwiać. Szczególnie ten nowy, jak dla mnie najlepszy i najbardziej wart uwagi skład: Byford, Quinn, Scarratt, Carter i Glockler. Kolejne kawałki z The Inner Sanctum, tytułowe Call to Arms z 2011 roku (to szczególnie... powaliło mnie), Into the Labirynth przykuwają moją uwagę. Ostatnio mam manię na słuchanie State of Grace (The Inner Sanctum, 2007), Hellcat (Into the Labirynth, 2009), które jest kwintesencją melodyjności, prędkości i ciężkości riffów; oraz Call to Arms właśnie. Jeśli chodzi o nowości, czysto muzyczne, to czekam nadal na Hail to the King A7X. Oprócz tego przyjrzałam się nieco dwóm utworom z Super Collider Megadeth - tytułowemu kawałkowi oraz Dance in the Rain... nie jest ani trochę thrashowo, znaczy, z bardzo niewielkimi akcentami jak na zespół nota bene thrashowy. Jest wręcz hard rockowo, ale mi się podoba. Chyba znudził mi się thrash.

Burza! Niedobrze, mili państwo, bo bateria w laptopie wyładowana, a jakby nie daj panie Jeżu wywaliło prąd... Oj, niedobrze.

Recenzja jaka dzisiaj? Mhm, dawno nic nie pisałam, to i recenzję można by jaką walnąć, ale pytanie, czy są chętni do jej pisania... Recenzji raczej dziś nie zrobię, ale za to dam długo wyczekiwany przeze mnie i dwie inne osoby - słownik przejęzyczeń klawiaturowych. Dzisiaj będzie z bonusem, czyli z przekształceniami. Mogę jeszcze tylko zdradzić, że następną recenzją będzie Krzyżowiec
(Crusader) z 1984 roku, ale kiedy... nie wiadomo.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:

- fafuq (dafuq)
- Keczup na kamieniu i pizza w ręku kapłana
(Blood on stone, holy priest - tekst Sacrifice Saxona)
- blizyłam, oblizyłam (obliczyłam)
- chanage (challange)
- hye hue hue (hue hue hue)
- Sacrifcie
(Sacrifice)
- COD (COB - skrót od Children of Bodom)
- skórt (skrót)
- buahahahaha tha
(Miało być udawanie tekstu A Little Bit of What You Fancy - "*śmiech* That's what he said!")
- Jusut (just)
- Szyszochoł, Szychochoł (dalszy ciąg przezwisk Saschy Gerstnera)
- Helin (Helołin)
- Sacrifice waits for your headbanging neck
(znów przeróbka tekstu Sacrifice; tycząca się tego, jak to dzielna Tidź skręciła sobie szyję do rytmu Sacrifice...)
- metalowrgo (metalowego)

A dzisiaj będzie bonusik, w postaci najbardziej epickich tekstów i przeróbek z życia Tidzi, Soula i innych:
- A bowl of Kai (chodzi tu oczywiście o Kai Hansensa z Gamma Ray, ex-Helloween)
- chairquake
- kradziej pomidorów
- pieprzony aktywista ekologów (o słabym przesyle internetu, który sygnalizuje zielona lampka na modemie)
- Mama: Nie bój żaby; Tig: A co żaba na to?!
- Inwazja metalowców na empik
- Walking Pisanki
- HTC - "Hińczyk tuńczyk i cypryjczyk" *błąd ortograficzny zastosowany celowo*
- Van Tigsing (zamiast Van Helsinga)

Tyle by było na dzisiaj, bo już nawet grzmieć przestało. Niech keczup, kapłan, Saxon i moc (Let Me Feel Your Power!) będą z Wami.

~Tiga
P.S. - Apropos, dawno nie było jakiej playlisty. Więc, playlista na dzisiaj wygląda tak:

Saxon - Hellcat, Let Me Feel Your Power, Call to Arms, State of Grace

Megadeth - Super Collider

Deep Purple - Out of Hand

Eric Carmen - Hungry Eyes

(ciekawe zestawienie, nie ma co)

sobota, 13 lipca 2013

Tigi bywają leniwe...

... o czym świadczy cisza blogowa.

Witajcie!

Jeśli ktokolwiek czyta. Tak czy owak - długo mnie nie było, ale sporo się działo. Ostatnie 2 dni lekko przepadły jeśli chodzi o moją jakąkolwiek twórczość, bo byłam znów u Bloody. Ale bynajmniej nie żałuję.

Spotkałyśmy się z Rafaelem, oddałam mu rysunki, które "zamawiał". Sowa się podobała? No i dobrze, chociaż ja nadal uważam, że ją zwaliłam...

Obejrzałam wreszcie Dirty Dancing - zawsze chciałam i jakoś nie miałam okazji. Swoją drogą, po obejrzeniu Czarnego Psa z Patrickiem Swayze w roli głównej, nie sądziłam, że jakikolwiek film z nim spodoba mi się bardziej. A jednak! Niesamowite zakończenie genialnego wieczoru z Bloody, jej mamą, a wcześniej z Rafałem. Najs, najs.

Carolus Rex... Taaak, tak, będzie. Nawet dzisiaj. Ale moment.

Jestem już po wszelakich spoootkaaaniach, badaaaniach, noszeniu papieeeerów - ogólnie, chyba muszę zacząć się przyzwyczajać do faktu, że jestem właściwie licealistką.

Za to urwanie głowy. Bo ruszyło opowiadanie. Piszę razem z Ingą, Wiktorią i Apolonią - zapraszam więc w imieniu swoim i wyżej wymienionych pań na bloga opowiadania Dziki Kot.

Dzisiejsza bitwa Tiga vs. Aga zakończona moją wygraną, choć była to niezwykle bolesna bitwa. Nie, nie zwariowałam. Biję się z psem, ale nie zwariowałam. Po prostu pies lubi bitwy. Uwielbia. W końcu szczeniak... Ale już wyczuwam rewanż, bo Aga nie lubi bardzo przegrywać. Oj, nie nie nie.

Przyglądam się Saxonowi od jakiegoś czasu, konkretnie od marca - powiem szczerze, że pewnie bym się nie przyglądała, gdyby nie urodziny mr. Steve'a Harrisa z Iron Maiden, w którego to urodziny w radiu usłyszałam po raz pierwszy Sacrifice - tak czy inaczej, ekipa Biff Byford i koledzy nieźle sobie radzi. Nadgryzłam ostatnio The Inner Sanctum, Call to Arms, Into the Labirynth, Wheels of Steel i Rock the Nations - dobre krążki, sądząc po tym, czego z nich słuchałam. Chociaż powiem, że po słuchaniu The Inner Sanctum wydawało mi się, że nie znajdę mocniejszych na Call to Arms. Bo o tym drugim nie za pochlebne słyszałam opinie. W ogóle, o ostatnich albumach. Ale wystarczył jeden fragment Call to Arms i szczęka mi do piekła spadła.

Avenged Sevenfold lubią zaskakiwać, żeby nie powiedzieć, że lubią straszyć - nowy album wychodzi już 27 sierpnia! Zbankrutuję... "Hail to the King" już samą okładką budzi kontrowersje - może to tylko ja, ale okładka zieje nawiązaniem do okładki City of Evil. Nightmare mimo wszystko była inna. Mroczna, ale inna, taka surowa... ta jest żywsza. Ciekawa jestem, jak im pójdzie z nowym perkusistą, ponoć znacznie młodszym od nich. Ciekawe. Z nowości muzycznych mogę tylko dodać, że padłam po Out of Hand - utworze z Now What?! Deep Purple. Dobrze, że mój tata poinformował mnie, że ów numer to Deep Purple, bo myślałam, że Black Sabbath. Ciężko, majestatycznie, Hammonda wcale nie jest mało, ale nie słychać go przez te gitary. Niesamowite.

Poza tym muszę przyjrzeć się chyba Rise Against. No i Kingdom Come, ale to mówiłam już jakiś czas temu.


Re-re-recenzja.

Płyta: Karol XII (Carolus Rex)
Wykonawca: Szwedzki baton / Sałaton / Szałason, jak kto lubi nazywać. (Sabaton)
Rok: Znów apokaliptyczny (2012)
Skład: Joakim Broden - wokal, Pär Sundström - bas, Oskar Montelius i Rikard Sundén - gitary, Daniel Mullback - gary... przepraszam, perkusja; Daniel Mÿhr - instrumenty klawiszowe.
Gatunek: Właściwie, to jaki? Bo niby speed metal z power metalem, ale mi tu jeszcze zieje symphoniciem... czyli ogólnie, klasyczny schemat - gatunków tyle, ile pomysłów w głowach muzyków.


Warto wspomnieć, że to ostatnia płyta Sabatonu nagrana w składzie Broden, Sundström, Montelius,  Sundén,  Mullback,  Mÿhr. Bowiem panowie szefowie (pan basista i wokalista) chyba nie za bardzo dogadali się z resztą; być może tamci pili za dużo piwa, albo jedli za dużo batonów... Tak czy owak, zmienili skład, bo gitarzyści, garncarz i klawiszowiec strzelili focha i niedawno założyli własny zespół, będący prawdopodobnie tym, co rozumieli przez Sabaton, a że Brodenowi i Sundströmowi się ta wizja nie uśmiechała, to zrobili sobie czystkę w zespole. Nie wiem, jak brzmi teraz Sabaton na żywo, ale myślę, że nie najgorzej, bo nie słyszę reklamacji odnośnie koncertów... A mogłam być na Szałasonie w tym roku. Aj.


Dominium Maris Baltici - ktoś bardzo mądry (chociaż nie wiem, kto to mógł być...) uznał, że pierwszy numer nie może się zaczynać niemal 30-sto sekundowym intrem i trwać ponad 5 minut. Tak więc ten kawałek jest króciuśkim, pół minutowym wstępem instrumentalnym. Jedynie orkiestra symfoniczna. No i dobrze, bo robi się klimat.

The Lion from the North - "Jestem Papkin, lew północy!". Cóż, nie o Papkinie tu mowa, ale utwór daje kopa na dzień dobry. Wyrzuca z krzesła i pokoju. Chóry, potężna perkusja z basem, galop gitar i klawisze. No i ten głooos! Jestem fanką chrypy Brodena i nic na to nie poradzę. Świetny tekst, genialna sekcja instrumentalna, dobre posunięcie z dodaniem chórów w niektórych miejscach. Wstęp do całej historii. Nawet "Langusty" się miejscami pojawiają. Kto nie czytał tekstu i posłucha - wyczai owe langusty od razu. To akurat efekt tego, co się dzieje, kiedy Szwed dorwie się do angielskiego... W każdym razie - niesamowite refreny, wszystko pędzi, galopuje, a przy tym nie traci na ciężkości. Za wokale i perkusję daję wyróżnienie. No i za bas, który słychać! Breakdown z chórem, perkusją a potem Brodenem - drrrreszcze.

Ogólnie, ta płyta wywołuje ciary u człowieka...

Gott Mit Uns - Bóg z nami... i z Sabatonem twoim. Niesamowicie wesoły, krótki przerywnik między Lwem Północy a następnym utworem. Jest potwornie melodyjnie i skocznie, co do Sabatonu raczej nie podobne... Chwilami zastanawiałam się, czy to nie Helloween. Opowieść żołnierza lub żołnierzy - tak by to można skwitować. Świetny wokal, po raz kolejny... ale przede wszystkim tutaj już jest więcej gitarowej, nota bene świetnej, roboty. Niesamowite "Gott mit uns!" w refrenie. Ogólnie cały czas opiewamy szwedzkie wojska XVII wieku. Usta same otwierają się, by śpiewać. Coś w rodzaju solo... dobre, nie powiem, chociaż z solówką raczej ma niewiele wspólnego. Miło się tego słucha, bardzo miło.

A Lifetime of War - świetna, niezwykle ckliwa a jednocześnie dość ciężka ballada. Zaraz, chwilaaa! Ballada i Sabaton? Coś tu jest nie halo. Może Szałason nie zwykł grać ballad, ale jak już zagrają, to im wychodzi coś genialnego. Tekst, wokal, gitary - trzy gwiazdy tego kawałka. Dość długi, bo prawie 6 minut, co też raczej Sabatonowi się nie zdarza. Niesamowity utwór z genialnymi wstawkami chóru, harmonizacją. Perkusja też niczego sobie. Solooo! Niezwykle klimatyczna solówka. Ogólnie, nic dodać nic ująć. Kontrastowo, mocno, z uczuciem. Na prawdę, chylę czoła przed Sabatonem za ten utwór.

1648 - zaczyna się po staremu... glory memory i przetwory. Tym razem o Pradze. O bitwie. O zdobywaniu miasta. Nie znam za dobrze historii Karolinów i Karola X, ale tyle można wywnioskować z tekstu... Bardzo dobre, agresywne gitary. Świetny wokal... Powtarzam się. Perkusja tutaj jakby ożyła, bo na A Lifetime of War była troszkę śnięta... Tu się robi gorąco. Robi się obrazowo - człowiek widzi płonące miasto, oblężenie. Lecimy szybko i gwałtownie, na złamanie karku, byle by przeskoczyć do dość klimatycznego Carolean's Prayer.

The Carolean's Prayer - zaczyna się kościelnymi organami, ale ogólnie to robi się potem z deka ciężko. Choć zwrotki są spokojne, bas, perkusja i wokal, nota bene (jak zwykle) świetny. Taka wręcz armijna pieśń, myślę, że armia Karola XII by się nie powstydziła śpiewać tego w czasie marszu... Mocne refreny kontrastowane kolejnymi spokojnymi zwrotkami. Piękna pieśń o królu i jego wojskach. Ot co. A to solo... no cóż, jak zwykle świetna robota. Ogólnie - ciężko jest recenzować na prawdę dobre, tak jak ta, płyty... bo do czego się tu przyczepiać? 

Carolus Rex - oj, robi się groźnie. Początek mroczny, potem perkusja. Przypomina mi to monolog Karola XII. Król uważa się za niezależnego, nie będzie nikomu niczego ślubował i składał przysięgi, nie jest królem z woli Kościoła i ludzi - wierzy, że jest wybrańcem Boga. No i dobra, niech mu będzie... Ale tego refrenu, stąd na pewno już nie powstydziłaby się śpiewać ŻADNA armia. Najlepszy utwór na płycie, najbardziej majestatyczny, ciężki. Na oczy widzę maszerujące wojsko, za jadącym na kasztanowym wierzchowcu Karolem XII. Dat wokal. Dat cholernie klimatyczne solo. Umarłam, niech mnie ktoś pozbiera z podłogi...

I was chosen by heaven.
Say my name when you pray.
To the skies!
See Carolus rise.


With the lord my protector.
Make them bow to my will.
To the skies!
See Carolus rise.


Killing Ground - galopujemy? Niech i tak będzie... Kontrast dla Carolus Rex, które przytłacza słuchacza swoim geniuszem i potęgą. Melodyjnie, żwawo, już nawet trochę lżej, chociaż ma swoją siłę i ma swój urok. Z drugiej strony, po usłyszeniu poprzednika, nic już człowieka przez najbliższe 2 utwory nie zdziwi. Tak czy owak, dość ciężko jeśli chodzi o wokal, dużo chrypy, ale i próby lżejszego śpiewania są. Znowu opiewamy siłę i potęgę wojsk szwedzkich - "Nawet jeśli się poddasz, obróć się, nigdy nic cię nie ocali". Najfajniejszy jest breakdown "
See the Caroleans standing tall, all for one and one for all...". Solo lekko nawiedzone, ale na prawdę dobre. Podoba mi się.

Poltava - Nie wiem czemu, ale za tym utworem nie przepadam... może inaczej - jest dobry, tylko ja albo chcę cofnąć się do Carolus Rex, albo chcę przewinąć do następnej ścieżki. Ta jest ciężka i agresywna i wcale nie jest zła. Dobry tekst, traktujący o porażce Szwedów w bitwie pod Połtawą. Dobre solo, wokale, gitary. Nie jestem fanką tego utworu, choć jest bez zarzutu. Trzeba samemu posłuchać...

Long Live the King - nie, bynajmniej nie Helloween. Świetny utwór, jak gdyby pożegnanie Karola XII po jego śmierci w oblężeniu twierdzy Fredrikshald. Płacze i żale ludu po śmierci władcy - absolutnego, ale bądź co bądź, coś tam dla nich zrobił. Piękny refren, niesamowity. Ogólnie, cały utwór, pod względem gitar, wokalu, chóru, harmonizacji... Niesamowity utwór rozważający śmierć Karola, w jaki sposób do niej doszło, kto się do tego przyczynił - wrogowie czy własne wojsko. Piękny utwór, zaraz po Carolus Rex - drugi najlepszy tutaj.

Ruina Imperii - po szwedzku, to i niewiele z tego wiadomo, przynajmniej dla takich szaraczków jak ja. Ogólnie - choć po tytule można wywnioskować, że utwór traktuje o tym, jak rozpadło się wielkie imperium Szwedów, budowane przez cały XVII wiek. Ale! Jakie gitary! To jest dopiero moc. Zaraz za poprzednikiem albo równo z nim. Niesamowite chóry, wokal, gitary przebijają wszystko. Perkusja też niczego sobie. Koniec!

Ocena ogólna? Ile my tam mamy utworów... 11... Tak gdzieś 10/11. Choć, gdybym liczyła posiadany bonus - cover Status Quo, In the Army Now - to bym śmiało powiedziała 11,5/12. No ale nie będę liczyła bonusu. Krótka, bo jedyne 40 minut (przyzwyczajona jestem do Maidenów, których ostatnie osiągnięcia mają przeciętnie koło 70 minut...) ale za to jaki power. Świetna płyta, warto kupić, warto posłuchać. Do samego krążka dochodzi jeszcze genialna oprawa graficzna, a w booklecie znajduje się "list" z pieczęcią od Sabatonu - również z podziękowaniem, że słuchacz kupił płytę, nie ściągnął jej.

Tyle na dzisiaj... Niech Carolus, Rex, Sabaton i reszta kontrabandy będą z Wami!
~Tiga

środa, 26 czerwca 2013

Nominacja...

... do Liebster Blog Awards.

Bardzo dobry dzień!

DoXxil, jestem Ci niezwykle wdzięczna za tą nominację. I gratuluję, że Ciebie również nominowano. :)

Czuję się nieco jak J.K. Rowling.

Zasady... osoba nominowana musi odpowiedzieć na 11 pytań osoby nominującej, a potem sama dać 11 pytań i nominować 11 osób.

Pytania DoXxil:

1. Najwspanialsza bajka z dzieciństwa, według Ciebie to...?
mhm, ciężka sprawa. Kochałam Króla Lwa, co chyba widać, bo mi zostało. Oprócz tego uwielbiałam czechosłowackie bajki takie jak Psi Żywot (Staflik i Spagetka), Rumcajs... Lubiłam też jedną z wersji Piotrusia Pana, serial animowany. No i oczywiście X-Men Animated.
2. Jakie zawsze chciałabyś mieć zwierzątko domowe?
Mam już te, które chciałam... :) Ale jeśli coś jeszcze, to owczarka beligjskiego / alzackiego, poza tym bardzo chciałabym mieć udomowionego kruka.
3. Czy należysz do tych nielicznych osób, które w dziedziństwie nie bały sie Buki?
Tak. Ja nawet nie wiedziałam i do dzisiaj nie bardzo wiem, skąd ona się wzięła. Z jakiejś kreskówki chyba. Ale ja raczej oglądałam kreskówki z dawnych lat, nie pamiętam Buki, nie znam, nie rozumiem. Dlatego jej się nie bałam.
4. Czy płakałaś/płaczesz kiedy Mufasa umiera?
Tak. Wielokrotnie.
5. Jakiego bohatera z książki/filmu chciałabyś poznać?
Rudą z X-Men Animated, Lisę Lindstrom z Pozwól Mi Odejść (Lurlene McDaniel), Vitani z Króla Lwa 2.
6. Ulubiony kolor?
Czarrrny. Ale też kolory podstawowe - niebieski, żółty, czerwony.
7. Na czyj koncert najbardziej chciałabyś póść?
Iron Maiden, Helloween, Saxon, Dżem, Metallica, AC/DC, Edguy, Avantasia, Sabaton, Paul McCartney, Slash. Cele podstawowe. :) Bo znacznie tego więcej.
8. Do jakiego miejsca na ziemi najchętniej chciałabyś pojechać?
Do Brazylii. Niesamowita atmosfera jeśli chodzi o koncerty. Poza tym do krajów skandynawskich, do Wielkiej Brytanii i do Egiptu.
9. Książki, jakiego gatunku najchętniej czytasz?
Fantasy, science-fiction, przygodówki, książki obyczajowe.
10. Najgorsza książka lub film?
Bez urazy dla nikogo, ale nie rozumiem idei Zmierzchu. Poza tym bardzo nie lubię nowych części Harry'ego Pottera (zarówno książek jak i filmów, bo gdzieś od Czary Ognia zaczyna się komercha). Cóż... Na pewno Nad Niemnem Orzeszkowej jest jedną z najgorszych (jeśli nie najgorszą) książką jaką czytałam. Może inaczej - po prostu nudną do szpiku kości. Nie przepadam za Słowackim, Verne'm (bardzo lubię W 80 Dni Dookoła Świata w różnych ekranizacjach, natomiast czytanie zakończyłam po bodaj 20 stronach, zanudziło mnie).
11. Ulubiona pora roku?
Lato i wiosna, ale najbardziej lato. Ja potrzebuję słońca do życia.

Blogi, jakie nominuję? Bardzo chętnie napiszę, ale będą to góra 3 pozycje. Nie mam zbyt wielu obserwowanych...

Fucking Appetite For Destruction

Życie Milele


Sowie Przygody


Moje pytania (byłabym wdzięczna za uzasadnienia :) :
1. Obawiasz się duchów? Wierzysz w ogóle, że one istnieją, lub też że dusze po śmierci istnieją i mogą nawiedzać żyjących?

2. Jaką książkę ostatnio przeczytałaś? Podobała Ci się?

3. Co wolisz - wakacje, czy ferie zimowe?

4. Jakie filmy lub seriale lubisz oglądać?

5. Jakie jest Twoje ulubione zwierzę?

6. Jakie są Twoje główne zainteresowania?

7. Jak długo prowadzisz bloga, jak długo Ci zajęło odważenie się na jego założenie? Jak myślisz - było warto?

8. Co sądzisz o Internecie? Największy śmietnik i zagrożenie, czy przydatne źródło wiedzy?

9. Wolisz kupować płyty muzyczne, czy ściągać muzykę, ew. kupować gotowe pliki muzyczne przez np. iTunes?

10. Teatr czy kino?

11. Czy chciało Ci się odpowiadać na te wszystkie pytania? :)


Tyle na razie, może potem będzie więcej. Do napisania!

~Tiga

wtorek, 25 czerwca 2013

O tęsknocie i wyjazdach słów kilka...

... czyli to i owo z życia Tigi.

Dzień dobry!

Mam nadzieję, że wszyscy już pozaliczali co mieli pozaliczać i cieszą się wonią nadchodzących wakacji. Ja niby już się cieszę bo jestem na wyjeździe, ale szczerze powiedziawszy, tęskno mi do przyjaciół, których porzuciłam w szkole na pastwę losu.

Pozdrowienia dla Revenge, Alex, Rafaela ("najwybitniejszego reżysera młodego pokolenia"), Moskita, Soula i dla całej reszty, na którą musiałabym poświęcić chyba całą notkę, żeby się zmieściła. Dzięki za miły koniec roku. Do zobaczenia na zakończeniu!

Padam na kolana po otrzymaniu od Soula Carolus Rex Sabatonu. Ta płyta jest tak oderwana od rzeczywistości, że ciary przechodzą całą długością grzbietu. Od chwili jej włączenia człowiek traci kontakt z teraźniejszością i przenosi się do XVII wieku, do Szwecji. To jest po prostu niesamowite. Recenzja wymaganaa! Jak najszybciej. Ew. pierwsze będzie Rabbit Don't Come Easy lub Somewhere in Time, ale raczej wolałabym najpierw zająć się Sabatonem.

Kiedy będzie owa recenzja? Aaaa o to to już mnie proszę nie pytać. :) Bo to niestety jest owiane tajemnicą nawet dla mnie. Zależy, jak sobie rozłożę czas. Na razie do końca roku szkolnego nie mam za bardzo okazji do tego, żeby napisać recenzję. Na to te 45 minut (sama długość płyty) plus kilka minut na wprowadzenie trzeba poświęcić. A ja cierpię na lekki deficyt czasowy, z racji opieki nad babcią. Pójść rano po zakupy, wrócić, pomóc przy śniadaniu, obiedzie, posprzątać coś, coś komuś zanieść, to spotkać się z dawno nie widzianymi znajomymi, a to wyprać, wyprasować, potem jeszcze by wypadało trochę odpocząć... Oj no. Tak czy owak, recenzja będzie na pewno - jak obiecałam, w końcu The Mystery of Time obiecałam i było. Tylko niestety zależy, jak prędko.

Znów na zakończeniu roku szkolnego będę Squirtlem!

Brakuje mi Gacka, Agi, a nawet kota. Gackowego szczekania przez sen w środku nocy, Agowego "bołołoł" i kocich dialogów z mamą, tatą czy ze mną. Tęskno. Tak samo brakuje mi stowarzyszenia murkowego, ryczenia ze śmiechu na angielskim, gadania na rosyjskim, rysowania prac połowie klasy na plastyce, droczenia się z chłopakami i rzucania home-made piłką na przerwie, zrobioną z kartkówek, kserówek, ćwiczeniówki, zeszytu i taśmy izolacyjnej. Something's lost and never will replace,
jak mawia tekst Far and Away.

Looong live Caroluuus Rex!

Ciekawe, że w utworze traktującym o końcu panowania (konkretnie o śmierci) Karola XII, Joakim Broden dziarsko śpiewa z chórem "Long live Carolus". Paradoks.

Dobre gitarowe granie. Tak samo Super Collider Megadethu - usłyszałam to niedawno w większej części i stwierdzam dobre, heavy metalowe granie. A Sabaton - tak jak Helloween na 2... przepraszam, 3 ostatnich płytach- umieścił w swym longplayu tyle gatunków, ile tylko się dało. Raz heavy metal, raz symphonic, raz power, raz speed i thrash, raz melodic power lub coś w ten deseń, jak dla mnie to nawet momentami zahacza o jakiś progressive...

No i ta oprawa graficzna. Zarówno booklet, jak i okładka, spis utworów z tyłu - pięknie oprawione graficznie. Niesamowicie współgrające ze sobą kolory. Do tego portrety muzyków w booklecie są albo stylizowane komputerowo na rysunek ołówkiem, albo faktycznie są narysowane. Świetnie to wygląda. Ogólnie jestem niesamowicie zadowolona z otrzymania tego krążka. Jeszcze raz wielkie dzięki Soul!

Wczoraj był międzynarodowy dzień przytulania, a ja akurat nikogo wczoraj nie przytuliłam. Chociaż chętnie bym to zrobiła.

Tyle smęcenia na dzisiaj. Do napisania / przeczytania / kto co zechce.
~Tiga

środa, 19 czerwca 2013

Nie ma Soula...





... ni ma weny!

Dobry wieczór.

Wasza naczelna zaraza, czyt. Tidźka, wróciła na chwilę bo długiej chwili niebytu.

Z racji niecierpliwości mojej wiernej czytelniczki Wiktorii, postanowiłam się ruszyć i coś napisać. Otóż sprawy mają się tak - Soul się nie odzywa, to i ja weny nie mam. Ja na wyjeździe, nie siedzę w domu tylko u babci, w ogóle się porobiło...

Nie miałam chyba okazji wspomnieć, że 10-11 czerwca były egzaminy wstępne do ZPSP im. J. Szermentowskiego w Kielcach, czyli innymi słowy plastyka. Ogłaszam w związku z tym co następuje - miałam 3-ci wynik na liście 22 przyjętych osób. Pomijam fakt, że dzień przed egzaminami walczyłam z kartą pamięci do telefonu (komputer coś namieszał przy zgrywaniu plików i karta się magicznie zablokowała, nie było wyjścia poza formatowaniem, straciłam pełno zdjęć i sporo utworów muzycznych, których nie zgrałam na komputer).

Panowie Rafael, Damian i Igor za mną tęsknią? NIE DO POMYŚLENIA!

Byłam drugi raz na Stadionie Narodowym - było beznadziejnie, a mowa tu o Pikniku Naukowym. Więcej chyba nie pojedziemy z tatą. PATELNIA. Sam asfalt, zero ławek, zero drzew, tylko na samym Stadionie można znaleźć ubikacje, coś do picia i można usiąść na trybunach, ale przecież namioty są na zewnątrz. Do tego kompletny brak organizacji, mapka bez przemyślenia... Mało tego - 90% gapiów, 10% prawdziwie zainteresowanych. Te 90% rzeczywiście przyszło tylko po to, żeby sobie Stadion pozwiedzać. Normalnie na Pikniku 90% to były osoby zainteresowane. Tyle dobrego, że mam kilka zdjęć Stadionu od środka, bo niestety wszystkie zdjęcia z Nocy Muzeów (no dobra, poza 3-ma, które wstawiłam z telefonu na bloga) mi zeżarło po formatowaniu karty, w tym cudowne zdjęcia nocą sprzed Muzeum Narodowego i zdjęcia z Muzeum Wojska Polskiego... No rzesz kurka wodna!

Jak słowo daję, bliżej zacznę przyglądać się niejakiemu Kingdom Come (mowa tu o niemieckim bandzie metalowym) - skrzyżowanie wczesnego Helloween z wczesnym Saxonem? Like!

Aż mi się przypomina, jak kapitalnie Aga zasypia przy Saxonie, Sabatonie i Helloween...

*wzrok w leeeewo* *wzrok w praaawo* Hmm. Dawno nie słuchaliśmy Mob Rules! W takim razie trzeba to prędko naprawić.

Z racji tęsknoty za swoimi "starymi śmieciami" jak to pięknie ujął Rafał - wstawię Wam majowe zdjęcia lasu wokoło. A może i jeszcze jakieś zdjątka? Zobaczymy. Tak czy owak, na razie to koniec mojego ględzenia, jutro rano będzie więcej (mam nadzieję).

Do zoubaczenia!

~Tiga







sobota, 1 czerwca 2013

Obiecane...

... to trzeba naskrobać.

Bry!


Będzie, będzie recenzja The Mystery of Time. Wreszcie, choć zapowiadana od kwietnia.

Płyta: Zagadka Czasu (The Mystery of Time)
Wykonawca: Tobias Sammet's Avantasia (lub po prostu Avantasia)
Rok: aktualny (2013)
Skład: Dobryy. Tobias Sammet (wokal, gitara basowa, chórki), Sascha Paeth (gitara prowadząca jak na Saschę przystało, if you know what I mean), Russel Gilbrook (perkusja). 
Skład gościnny:
Joe Lynn Turner, Biff Byford, Michael Kiske, Ronnie Atkins, Bob Catley, Eric Martin (wszyscy wokal), Cloudy Yang (wokal, chórki), Amanda Somerville (chórki), Olivier Hartmann (chórki, gitara), Bruce Kulick, Arjen Lucassen (obydwaj gitary), Ferdy Doernberg (organy Hammond), Michael Rodenberg (klawisze, pianino)
Gatunek: melodic metal, symphonic metal (a tak właściwie to jak zwykle, co do głowy komu przyjdzie)


Spectres - well, zaczyna się osobliwie. Jakby ktoś otwierał starą szafę. Narnia normalnie. Potem chóry, wchodzą intrumenty iście rockowe, jednak harmonizacja nie jest ani trochę wyciszona. Urokliwy śpiew Sammeta zawsze mnie rozpuszczał, ale początek Spectres jest szczególny. Delikatny początek zwrotki, pianino, jest ckliwie. I te przejścia przed refrenami, delikatnie śpiewane i znów tylko harmonizacja i pianino. Refren silny, dosadny, ale jednak urokliwy dzięki chórkom. Niesamowite przejście przed solo, a potem samo solo gitary z syntezatorem. Sascha Paeth robi swoją robotę podręcznikowo. Ogólnie, wkraczamy w śnieżną, otoczoną mrokiem zimowej nocy krainę, która trzyma w sobie jakąś niepojętą i groźną tajemnicę.

The Watchmaker's Dream - ah jak wesoło. Najpierw klawisze, potem gitara prowadząca grają bardzo wesoły, rozpędzający się motyw. Zaczyna Joe Lynn Turner i powiem, że wychodzi mu świetnie. Tobi wchodzi dopiero w słowach "Simplify simplicity", co z resztą brzmi genialnie. Jest dynamicznie, żywo. Świetnie wyśpiewane refreny. Super solo gitarowe, potem świetne i wesołe solo klawiszy. Potem znów lecimy z wokalami. Ogólnie jest super dynamicznym i wesołym kontrastem dla następnego, epickiego kawałka.

Black Orchid - daję nobla Biffowi Byfordowi za Sacrifice, ale to, co on tutaj wyczynia i wyczynił na całej The Mystery of Time, to już się podpisuje pod 6 nobli. GENIUSZ ABSOLUTNY. Padłam. Prawie nic nie znaczą tu gitary. Są tłem razem z perkusją dla potężnej, przytłaczającej, zmiatającej wszystko ze swej drogi orkiestry, która gra nieziemsko chwytliwy i wręcz groźnie brzmiący motyw. Zaczyna Tobi, nic jeszcze nie wskazuje, że będzie aż tak dobrze. Jest pięknie już od początku wokalu, Sammet daje z siebie wszystko, żeby brzmiało nieziemsko. Ale kiedy wchodzi wokal Biffa - padam. Refren "The final hour..." w jego wykonaniu brzmi mocarnie, jeszcze do tego ta orkiestra. Panowie, nie można tworzyć AŻ tak dobrej muzyki. Nie da się. To jest niemożliwe. Końcówka daje kopa - Biff naprzemiennie z Tobim - już właściwie wrzeszczący desperacko, wyśpiewujący z całym ogromnym ładunkiem emocji, ten niesamowity tekst. Na koniec emocje są tak duże, tak silne, że człowiek wyobraża sobie niemalże walkę o życie, coś się stało. To jest nie do opisania. Numer jeden tutaj, na tej płycie.

Where Clock Hands Freeze - zaczyna się lekko grobowo, ale wejście od razu w wesołość mogłoby wywołać szok po wysłuchaniu poprzedniej ścieżki... A gdyby pan Michi Kiske nie piał na dzień dobry, nie byłby sobą. Fajny kawałek, wyluzowanie po tym, jak Black Orchid wprawia w osłupienie. Jeszcze człowiek ma ciary, a tu hop, pan Piske... przepraszam, Kiske, zaczyna sobie wyć, potem pan Sammet kontrastuje i prostuje, bo gdyby był sam Michi, to tego nie dałoby się słuchać. Piski są fajne, ale do czasu. Z resztą, notoryczne wibrowanie krtani Kiskego robi się nudne. Kawałek fajny, chociaż szczerze przyznam, że słucham go dla solówek pana Paetha, Hartmanna i podwójnego solo. Bo szczerze, mam już lekko dość Michiego. Odkąd zerwał z Dyniogłowymi to jakoś nie mam siły go słuchać. Poza tym, cieszę się, że nie muszę już go słuchać na płytach Fanów Pestek z Dyni...

Ale nie o Helloweenie dzisiaj mowa.

Sleepwalking - że pop metal? Że co? Że pop? No chyba kogoś tu pogięło. Tym bardziej, że przestańmy się wreszcie, do cholery, ograniczać do jednego gatunku. Metal metalem, ale taka monotonia przyprawia o zawroty głowy i wymioty (skonsultuj się z lekarzem lub psychiatrą). Piękny duet Cloudy Yang z Tobim Sammetem. Cloudy jest jakby w całej tej historii uosobieniem miłości, nad którą też rozważa główny bohater, Aaron Blackwell. A właśnie. Popełniłam zasadniczy błąd - nie wspomniałam, że cała ta "opera" jest swoistą opowieścią - tak jak The Metal Opera - tym razem jest rozważaniem głównego bohatera, którego gra Sammet, nad życiem, bogiem, wiarą, czasem, miłością, wartościami umownymi a namacalnymi. Jest naukowcem, zastanawia się, w co powinien w końcu wierzyć - w swoje serce, w Boga, w naukę? Sleepwalking to piękny dialog, piękny utwór. Zwieńczony solówką Saschy, nastrojową. Krótki i delikatny, z pięknym wstępem, na koniec to już totalna improwizacja i upust emocji. Podbija serce. Szczególnie polecam osobom, które mają dla kogo żyć i mają kogoś ala "the rhytm of love".

Savior in the Clockwork - monstrum, bo ma 10 minut. Zaczyna się tajemniczo, lekko nie z tej ziemi. Tutaj znów Blackwell prowadzi konwersacje z Nauką, choć i nieziemski, potężny głos Byforda grającego Powód (Reason), też się pojawia. Ogólnie mocno rozbudowana, ze zmianami tempa, pierwszym solo gitarowym w wykonaniu Bruce'a Kulicka, drugim granym już przez naczelnego solowego wymiatacza, czyli Saschę Paetha. Dużo chórków... Przy zmianie tempa na słabsze, jeszcze przed 1-szym solo, niesamowite wejście Biffowego głosu, potem Tobi, aż Biff wydziera się i w tym momencie wchodzi solo Bruce'a. Genialnie to wtedy brzmi. Jeden z lepszych momentów następuje, gdy po drugim solo Byford delikatnie wyśpiewuje "Don't you hear the voice: I'm with you, I'm everywhere and real". Geniusz. Choć i tak najlepsza dla mnie jest Czarrrna Orchidea. W pewnym momencie wchodzi ckliwe trio - Michi jako Antykwariusz (Antiquarian), Tobi i Biff. No bo pan Kiske musi sobie popiskać.

Invoke the Machine - jeden z tych utworów, które bardziej lubię. Bo jest swoistą wariacją Tobiego na temat Helloweenowej Nabataei. Jak słowo daję, że brzmi potwornie podobnie w riffach tuż przed solo. Ale zacznijmy od początku. Zaczyna się dynamicznie, są solówkowe riffy, zaczyna Blackwell, potem Nobleman (czyli niesamowity Ronnie Atkins). Nad Atkinsem zatrzymać się trzeba, bo śpiewa tu genialnie. Mówcie wszyscy co chcecie, bo to indywidualna sprawa co się komu podoba, ale ten utwór jest jednym z lepszych, bardziej dynamicznych i przede wszystkim - jeśli idzie o gitary oczywiście - chyba najmocniejszy. Wstawki skrobiącego sobie dziwne riffy Saschy, podczas kiedy toczy się prawdziwa wokalna walka. A potem ten genialny riff, najpierw zza mgły, delikatniejszy a bardziej melodyjny, po czym uderza niesamowita siła motywu brzmiącego niemalże jak naśladowanie riffu z Nabataei. Niesamowite. No i te solówki! Perkusja w tym miejscu, przy tym megalitycznym riffie jest moooocarrrnaa.

What's Left of Me - jeeny, jak ckliwie. Jest delikatnie, chociaż momentami, choćby w refrenach już nie do końca. Początek jest niesamowicie delikatny i czuły. Niesamowita modlitwa, płacz, żal. Świetna robota wokalna, o co zadbał Eric Martin, ale i też Tobi Sammet. Świetne zejścia orkiestry przed solo, gdy Tobi śpiewa "God and glory...". Solo jak na Paetha przystało, dobre. Żeby nie powiedzieć bardzo dobre. Lubię ten kawałek.

God 'n' glory. Glory, memory, przetwory, potwory i otwory, czyli ogólnie zanurzamy się już w power metal. Jeszcze tylko pana Hansena ze swoimi wrzaskami brakuje.

Dweller in a Dream - e. Eee. Tekst może i nawet... ale mam dziwne wrażenie, że ten utwór powstał dla samego powstania. Instrumentalizacja nie najgorsza, wokal Tobiego - zastrzeżeń nie mam. Z większą chrypą jest, z większym pazurem. Ale za refrenem nie przepadam, on marnuje to, co było przed nim. Psuje nastrój, jest jakiś nie od kompletu. Poza tym refren, który istnieje dla samego wycia Kiskego? Ee. Lepiej to wygląda, kiedy Michi zaczyna śpiewać zwrotkę, jakoś lepiej jest. Ogólnie zwrotki tu są dobre. Ale ten refren... On jest z innego utworu. Solo mi się nawet podoba, choć jest ździebko za krótkie. Ja tam za tym zbytnio nie przepadam, ale to już prywatna ocena...

The Great Mystery - tu to się pół składu zleciało. A tak serio, to znowu 10 minut. Świetne wejście, świetny tekst. 4 wokale, solo gitarowe wykonuje Bruce Kulick. Ale od początku. Pełno chórków, pełno różnorakich riffów, są zmiany tempa, wyciszenie w trakcie trwania utworu, by uderzył potem ze zdwojoną siłą, dynamicznie, żeby zabrzmiało solo. Refren jest po prostu nieziemski i wywołuje ciary. Tobiasowy głos też jest świetny. I ZNOWU! Znowu potężna orkiestra wchodzi i uderza w momencie, gdy wchodzi głos Biffa. Facet przyciąga orkiestry symfoniczne. I Bruce'a, bo co ciekawe, chyba we wszystkich kawałkach z wokalem Biffa jakiś udział ma Bruce Kulick. Ciekawe. "What if it's nothing but a dream? The great mystery..." Świetny zamykacz. Żegnam się z płytą by znów jej posłuchać.


Absolutnie, nie żałuję zakupu. Płyta była warta pieniędzy. Ocena 9/10 - 9 ścieżek na 10 jest świetnych, przy czym właściwie ta jedna nie przyćmiewa uroku całego krążka. Ogłaszam wielki, ale na prawdę wielki powrót Sammetowej Avantasii. Wielki powrót w wielkim stylu.

Tylko tyle dzisiaj bo padnięta jestem po zajęciach artystycznych. Bigos amigos!

~Tiga

czwartek, 30 maja 2013

O wloknach...

... czyli jak wyglada robienie prezentacji na chemię w skladzie Tiga, Bloody, Rafael and Damiano.

Dobry~

Piszac tytul bylam jeszcze na owej prezentacji, jednak reszte dopisuje dnia nastepnego, tj. 31 maja. Jutro dzieen dzieeckaaa. Kto sie cieszy lapka w gore.

Zrobilo sie prezentacje na chemie, zaczelo sie robic album na technike... Ogolnie, bylo co robic przez te 4 godziny. Potem po powrocie do domu Bloody... eh. Ryczalam jak wariatka. Humor ostatnio perfidny, czasu na rekonwalescencje brak. Dopoki nie nadejdzie 28 czerwca, nie bedzie lepiej. I nie chodzi tu bynajmniej o zmeczenie szkola, bo teraz to juz wlasciwie jest koniec, tylko ze teraz czlowiek zamartwia sie z kolei egzaminami do liceum. Bywa.

Recenzja The
Mystery of Time bedzie dzis wieczorem, jak wroce od Bloody. Przynajmniej postaram sie ja napisac, bo mam zwolniony transfer danych sieci w domu. Albo tez dzisiaj ja napisze, a jutro wrzuce na bloga. Niewykluczone tez, ze przy okazji walne recenzje Crusadera Saxona albo Rabbit Don't Come Easy Helloweenu. Nastepne cele plytowe? Jak juz wspominalam, chce doczekac nowej plyty Avenged Sevenfold, a po rozczarowaniu nowymi Sabbs na miejsce ich 13 wskoczyl Super Collider Megadeth.

Dzieki i pozdrowienia dla Wiktorii (i jednej i drugiej) za wsparcie i troske, bo na prawde nie znioslabym tego sama. Tak samo dla Blood, ale Ty to tam mucho wiesz...

Zawsze fajnie wiedziec, ze z racji faktu ze nie zdaje mojej mamusi raportow telefonicznych co godzina, jak wylaczylam telefon na czas szalejacej burzy, zaangazowala mojego ojca, babcie i ciocie, zeby do mnie wydzwanialy i szukaly, po czym dzwonila do Rafaela pytac, czy nie zna naszego aktualnego miejsca pobytu. Zawsze spoko wiedziec, ze jest sie inwigilowanym i nie mozna w wieku 16 lat choc na chwile oderwac sie od czujnej mamusi. Fajnie.

Apropo burzy - wlasciwie, to pol burzy przeplakalam u Bloody w pokoju, drugie pol przesiedzialysmy w kuchni na dole, bo zarowno my jak i mama Blood balysmy sie, ze bedzie powtorka z 7 sierpnia i pamietnej traby powietrznej. A pokoj mojej muchy jest na poddaszu... wyjasniac dalej nie bede, bo raczej nie musze.

To zabawne, ze jedna osoba z 7 miliardow ludzi na tym swiecie moze zmienic caly swiat innej, szarej jednej siedmiomiliardowej. Diametralnie.

Tyle na razie. Czas isc na sniadanie. Za brak polskich znakow przepraszam po raz kolejny - telefon.

~Tiga

niedziela, 19 maja 2013

O bananach i bojowych morelach...

... czyli to i owo o wycieczce na Noc Muzeow.

Dzien dobryy~

Jutro dzien nie bedzie taki dobry, bo po przejsciu prawie 10 kilometrow bedac spiacym i zmeczonym po przejsciu Muzeum Narodowego i stadionu narodowego, moje nogi umra.

Jesli chodzi o tytul, to zaczne od tego, ze w szesc osob z naszej klasy zajelismy sobie tyl autokaru - panowie Adrian, Wojtek, Kuba i Kamil siedzieli na ostatnich 5-ciu siedzeniach, a my z Rafaelem siedlismy tuz przed nimi. Ze wzgledu na kolor swetra Rafael otrzymal najpierw ksywke "zolty", jednak panom sie to chyba znudzilo wracajac z basen... stadionu narodowego w strone starowki, wiec nazwali go "banan". Kiedy potem wracajac odezwalam sie na temat poczynan panow za moimi plecami, zostalam nazwana (ze wzgledu na kolor kurtki) "bojowa morela". Takze tego.

Kiedy dowleklismy sie wreszcie kolo 2 w nocy do autokarow, bylismy zlachani jak ten pies co szalal w studni. Oczywiscie zaserwowalam sobie maraton z Saxonem, zeby nie zasnac, bo taka byla umowa (do teraz nie wiem dlaczego, bo jak w koncu w Skarzysku zaczelam przysypiac to nikomu to nie wadzilo). Sluchac Do It All For You z plyty Crusader przy powoli czerwieniacym sie wschodnim niebie... cos magicznego. Tak samo Nomad Maidenow w trasie, czy The Wicker Man jadac E7 i obserwujac kleby mgly na polach wokol...

Zdjecia zalaczam, zobaczymy co z tego wyniknie - raz, ze nie mam pojecia jak to funkcjonuje w appce bloggera na Androida, a dwa, ze jakosc pozostawia wiele do zyczenia.

Pozdrawiamy z kolegami pana, ktory szedl mostem Poniatowskiego i mijajac nas, mruknal urokliwie - "turysty j**ane". :)

Salwa smiechu, jaka co chwile wybuchala w autobusie w naszej grupce po wjechaniu do Warszawy - bezcenne. Wojtek, zeby wstydu w Narodowym nie bylo, usilowal co jakis czas nas uciszac, a sam ryczal ze smiechu. "Uspokojcie sie" wywolalo tylko kolejny wrzask. Przed samym muzeum chlopaki slaniali sie ze smiechu i zeby uciec przed ewentualnym uchwyceniem ich rozbawienia przez kamere tvn24, chowali sie za mna i Rafaelem. W koncu w Narodowym udalo nam sie w miare nie smiac. Za to kiedy sie wszyscy pogubilismy w Muzeum Wojska Polskiego, to podziabaly mnie komary. Cala szyja w bablach. Chyba lato nadeszlo...

To tyle by bylo z mojej strony na teraz. Jak mi sily starczy to moze jeszcze napisze...

~Tiga

czwartek, 16 maja 2013

Nowa era...

... czyli o tym, jak Tidzia idzie z duchem czasu.

Bry.

Mam perfidny humor, wiec bedzie krotko.

Za brak polskich znakow najmocniej przepraszam, ale pisze z telefonu. A wlasnie. Tidzia ostatnio ochrzanila postep techniki. Znaczy, po prostu sie nad nia zastanowilam. Mimo to, czasy same zmuszaja do pojscia torem postepu. Dlatego i ja ide z duchem czasu i teraz notki bede mogla dodawac rowniez w podrozy...

Wiec ma to swoje zalety.

W sobote bedzie okazja, bo jade ze szkolnej wycieczki na noc muzeow, a bede jechac w towarzystwie panow Rafaela, Igora i Adriana.

Tsaa... mam zwalony humor, bo dzisiaj zmarl czlowiek z mojej szkoly. Moje kondolencje dla rodziny i przyjaciol... To niesprawiedliwe.

No coz, nie bede zanudzac.

Trzymajcie sie...

~Tiga

poniedziałek, 13 maja 2013

Sweet sixteen...

... czyli przyszłam sobie trochę ponarzekać, że jestem staraaa.

Dobre późne popołudnie.

Wnikliwi po tytule wywnioskują, że Tidzia ma dzisiaj urodziny. Szesnaste, warto dodać. Dostałam już masę życzeń i miłych słów. Nawet nie sądziłam, że mam tyle kochanych osób, tylu ludzi, o których wartości i wadze w moich oczach przekonałam się teraz, dzisiaj, tutaj. Jak ja do cholery mogłam nie docenić, że mam tak wiele. No jak ja mogłam?

Żądam sześćset sześćdziesięciu sześciu batów od samej siebie. Psychicznych. Będę to sobie teraz wypominać.

Zdałam sobie rano sprawę, że jestem już potworną, starą jędzą. Dlaczego? Bo chodzę tylko i zrzędzę, że za moich czasów życie wyglądało inaczej. To jest niesamowite i jednocześnie przerażające, że jeszcze te 10 lat temu, kiedy byłam szkrabem, dzieci grały na Pegazusach w Mario, a grafika nie była wyżej ceniona ponad fabułę. Że te 10 lat temu telefony miały czarno białe ekrany, 3 dzwonki do wyboru i żadnych gier, a jeśli już, to kółko i krzyżyk. Jeszcze te 10 lat temu ludzie potrafili wysłowić się po ludzku, nie potrzebowali limitu 140 znaków, potrafili normalnie do siebie dzwonić, nie potrzebowali kamerki wideo albo sms'ów. Jeszcze te 10 lat temu książki się czytało na papierze, a nie na ekranie i trzeba było samemu pisać wypracowania, bo zadane.pl jeszcze nie funkcjonowało. Jeszcze te 10 lat temu bajki dla dzieci miały jakiś sens, morał, a nie tylko polegały na trzech kreskach i dyskryminacji, odmóżdżaniu, znęcaniu się nad zwierzętami albo przysładzaniu. Pamiętam jeszcze płyty winylowe, pamiętam gramofony, choć były już wtedy tylko ozdobą, albo pozostałością po latach 70-tych i 80-tych. Pamiętam, że uczono mnie od dziecka korzystania z map, bo nie było GPSów, a przynajmniej nie w telefonach i nie w takiej ilości. Woziło się mapy w samochodach, takie papierowe. Od kilku ładnych lat nie widziałam, żeby ktoś poza moimi domownikami używał normalnej mapy. Jeszcze 10 lat temu nie było samochodów, które kazały Ci inaczej parkować, skręcić, uważać, wierzyć w to, co on mówi. Dzieci spędzały dnie na podwórkach, jeżdżąc na rowerach, hulajnogach, rolkach. Dziewczyny i chłopaki chodzili po drzewach, bawili się w policjantów i złodziei, dziewczyny potrafiły sklecić dom z niewidzialnymi ścianami i meblami. Wystarczała wyobraźnia, której nikomu nie brakowało. Osiedla były zamkami, w których mieszkały księżniczki. Życie było może mniej namacalnie kolorowe, ale te kolory były wywołane w wyobraźni i były jaskrawsze, ciekawsze, różnorodniejsze niż te, które mamy dziś, choć te dzisiejsze są rzeczywiste. Jeszcze 10 lat temu laptopy nie były tak powszechne, a Windows 98 czy 2000 nie był muzealnym. Jeszcze 10 lat temu ja i moje koleżanki same szyłyśmy lalkom ubrania. I powiem szczerze, że nie chciałabym być dzisiaj dzieckiem kilkuletnim, nie chciałabym mieć takiego dzieciństwa, jakie mają młodsze ode mnie osoby. Może technika nie była tak zaawansowana i może nie nosiło się ze sobą wszędzie iPadów, iPhone'ów, mp3-ek, telefonów i innego badziewia. Człowiek jadąc na wczasy zabierał namiot i strój kąpielowy, a nie laptopa i gry komputerowe. Żyło się normalnie, szczęśliwie, coś się działo. Dzisiaj jesteśmy powoli zamykani w ramy cyfrowego świata. Bo ci, którzy nas w tych ramach usiłują uwięzić, wierzą, że wszystko można sprowadzić do pikseli i kodów. A człowieka nie da się napisać, to nie program. Można co najwyżej stworzyć jego marny obraz, jego algorytm. Tylko, że życie nie jest algorytmem. Jeden uskok poza algorytm i poza program, a taki obraz człowieka staje się bezradny.

Recenzji znowu nie będzie i nie wiem, czy w najbliższym czasie cokolwiek napiszę. Mam dużo na głowie... Od wakacji będziecie mieli recenzji po uszy. Oj na pewno.

Idę wkuwać na rosyjski i biadolić, że jestem starą babą.

~Tiga