środa, 1 stycznia 2020

Podsumowania...

... są nieuniknione.

Witajcie!

Minęło półtora roku niemalże. Długo. Ale czy tak długo? Dopiero co zaczynałam studia, a tu bach, robię licencjat. Czas leci, nie ma co.


W zasadzie nie do końca wiem jak zacząć, ani nie do końca wiem, czemu piszę tego posta. Mniemam, że ilość postów podsumowujących 2019 rok na social mediach zarówno moich znajomych jak i ludzi, których poczynania obserwuję - muzyków, artystów, producentów i tak dalej i dalej - trochę mnie do tego popchnęły. A drugą rzeczą, jaka mnie do tego pcha jest... potrzeba wypowiedzi.

Widzicie, ten rok był jednym z najbardziej, przepraszam za słowo, posranych lat w moim życiu. I tu się zacznie sroga prywata, więc jeśli kogoś to razi, tutaj jest dla Was szansa. Później możecie mieć pretensje tylko do siebie. 

Nie mam ostatnio czasu ani okazji, a tym bardziej serca zawracać komuś czterech liter swoimi dennymi przemyśleniami, których artykulacja w moim przypadku krócej wyjdzie w słowie pisanym, niż mówionym, bo jak wiadomo, ja mówić mogę długo i namiętnie. Ale ten rok i w sumie parę ostatnich lat było tak zwariowanych, że duszą się we mnie emocje, myśli, których nie mam komu przekazać. A coraz częściej, czytając podobne słowa u innych ludzi dochodzę do wniosku, że warto, bo może ktoś przechodzi przez coś podobnego lub to samo i potrzebuje, jeśli nie pomocy, po prostu usłyszeć lub przeczytać, że nie jest sam. Nie jest dziwadłem, nie jest osamotniony.

Przez moje, relatywnie krótkie, 22 letnie życie przewinęły się tuziny ludzi. Począwszy od takich, których bardzo pokochałam i do tej pory gdzieś tam są, jeśli nie namacalnie, to w moim serduszku - skończywszy na tych, których odcięłam od siebie i którzy wywołują we mnie skrajnie negatywne emocje. W tym roku, na samym jego początku podjęłam cholernie trudną decyzję o odcięciu od siebie toksycznej dla mnie osoby, z którą byłam w bardzo, bardzo trudnej, ale w jakiś chory sposób ścisłej relacji przez 3,5 roku. Nazwałabym to klasycznym syndromem sztokholmskim, bo nikt mnie chyba tak w życiu nie upokorzył, nie zranił i jednocześnie do kogo bym aż tak bardzo chciała przylgnąć na stałe, mimo wszystko. No więc na szczęście dla mnie, jakieś siły wyższe chyba nad ludźmi czasem czuwają. Moje opiekuńcze siły oderwały ten plaster szybko i bezboleśnie, echa bólu przyszły dopiero dużo później. Ale zrozumiałam wtedy, analizując to wszystko, że jeśli sama nie poczuję się ze sobą dobrze, nic mi nigdy w życiu nie wyjdzie tak, jakbym tego chciała. Szczęśliwie były też przy mnie bosko ziemskie istoty, w tym ta jedna najważniejsza, która była ze mną już wcześniej, ale jakoś nie docierało do mnie, że jest. Dopiero w tamtym momencie zaczęłam doceniać jej byt, ale o tym zaraz.

Tak czy inaczej od tej jednej decyzji, od tego ryzykownego posunięcia, od kompletnej utraty gruntu pod stopami i szoku, który szczęśliwie powstrzymał nagłą histerię o kilka tygodni, od tego jednego dnia zaczęła się jazda bez trzymanki. I wierzcie mi, warto czasem zrozumieć, że najbardziej zależy Wam na sobie. Nie w złym sensie, ale jeśli nie zależy Wam na sobie i nie zadbacie o siebie, nikogo nigdy nie będziecie kochać, nikomu nie pomożecie, będziecie ranić ludzi odłamkami własnych problemów i własnej poszarpanej duszy.

Potem pojawiła się w moim życiu radosna iskierka, którą z początku bałam się w ogóle osiągnąć, bałam się ją stracić. Iskierka będzie wiedziała, że o nią chodzi. Właśnie pochwaliła ten szaleńczy pomysł pisania tego wszystkiego, więc będzie wiedzieć. Był początek nowego semestru i początek wiosny, która dla mnie w tym roku okazała się faktycznie momentem odrodzenia. I nagle mnie to trafiło, jak piorun, że można mieć z kimś tak wspaniałą relację, że mogę dzielić z kimś swoją największą pasję i miłość - do tworzenia, do sztuki. I stopniowo zaczęło mnie to wręcz przerażać, jak bardzo połączonym można być z drugą osobą - choć w tym bardzo dobrym sensie, tym, który czułam pierwszy raz jadąc sama samochodem, pozytywnego przerażenia, ekscytacji. Rozumienie się prawie bez słów, myślenie o tym samym, wspólne marzenia, a stopniowo współpraca na polu artystycznym, która tak mnie cieszyła. Fajnie jest robić coś samemu, ale to co wtedy zaczęłam, jest stokrotnie lepsze. Kiedy dwoje ludzi działa jak jeden organizm, myśli jak jeden organizm i jest w tak dużym stopniu zgodne. Ze zdrową dozą bezpiecznika - różnicy zdań, ale nie takiej agresywnej, nie polegającej na niszczeniu swoich poglądów nawzajem.

Wiele w tym roku było radosnych powrotów. Powróciłam do pewnych rzeczy, które zarzuciłam i których nie miałam odwagi dalej ciągnąć, a także do pewnych marzeń i dążeń. Wróciłam też na drugi plener pod Olsztynkiem, który był jednym z bardziej fantastycznych wyjazdów w moim życiu. Bawiliśmy się tak dobrze, czuliśmy się tak swobodnie i świetnie, chociaż lało większość czasu i marzliśmy na kość. Żałowałam pewnych rzeczy, które się wtedy i chwilę później, w konsekwencji, wydarzyły - ale teraz jestem pewna, że wyszło na dobre, zarówno dla mnie, jak i dla osób z tym związanych. Jeśli kiedykolwiek natrafią na ten tekst, też będą wiedziały, że o nie chodzi. Uwolniliśmy się od siebie i mam wrażenie, że nie była to relacja spasowana. Ja zawsze odstawałam i to nic złego - zdarza się. Doceniam gesty, doceniam to co dobrego się stało, ale lepiej, że każde poszło w swoją stronę. Dzięki temu mogłam zmienić środowisko i nie mogłam wyjść na tym lepiej. Mogłam wreszcie poświęcić się ukochanej osobie, pracy z nią, wspólnym celom, a także ludziom, z którymi po prostu czuję się mniej wyalienowana, bo są bliższe charakterem do mnie. 

Potem przyszła kolejna trudna decyzja. I kolejna toksyczna osoba, której się pozbyłam. I pewnie wiele osób, wiedząc, że była - nie bardzo chcę użyć słowa jest, ale żeby nie było, nie jest martwa - członkiem mojej rodziny. Jednak problem tkwi w tym, że konwenanse społeczeństwa wmawiają nam, że rodzinie wybaczyć można wszystko. Alkoholizm, zdrady, przestępstwa mniejsze i większe, przemoc domową i tak dalej. Ja padłam ofiarą jakiejś chorej wizji świata, być może wynikającej z problemów psychicznych tej osoby, będąc zmuszoną do mieszkania 2 lata pod dachem z nią. Byłam ofiarą przemocy psychicznej, moje życie było maksymalnie utrudniane - przez mniejsze lub większe złośliwości, od trzaskania drzwiami z powodu za cichego przywitania się, po zabronienie swobodnego dostępu do kuchenki czy pralki. I nagle, w połowie roku, gdy kończyłam studia, po jednej z licznych awantur, nie wynikających z mojej winy, zrozumiałam, że to tylko konwenans trzyma mnie w tej toksycznej relacji. Tylko przeświadczenie, że rodzinie wybacza się wszystko. Nawet wieloletnie działania z premedytacją, pozbawione wyrzutów sumienia czy skruchy. Manipulacje, szantaże emocjonalne, poniżanie, psucie mojego dobrego imienia w oczach ludzi, którzy znają mnie tylko z opowieści i którym nie mogę pokazać, że nie jestem diabłem. Miałam dość udowadniania, że nie jestem złem. Wyprowadziłam się, zerwałam wszelki kontakt i postanowiłam nigdy więcej nie dać się wyzyskiwać i niszczyć wampirowi, bo tylko tak mogłabym tą osobę nazwać.

Przeprowadziłam się. Stres, walka o jakieś w miarę dobre i niedrogie lokum, a wierzcie mi, w Warszawie bywa to wyzwaniem. I nagle, w drugiej połowie roku - pstryk. Koniec. Już. Jestem wolna. Jestem w dobrym miejscu, złapałam Pana Boga za nogi, jestem w otoczeniu przyjaciół, ukochanej osoby, mam dobre perspektywy na licencjat, wiem, co chcę robić i z kim, mam pracę i robię tyle nowych, wspaniałych rzeczy. Nie ograniczam się, nie zamartwiam, nie słyszę ciągłego trzaskania drzwiami, złorzeczenia, klątw pod nosem; nie muszę się martwić o spokojny sen. I wiecie, co było najbardziej kuriozalne? Pewnego dnia, po jakimś czasie mieszkania w nowym miejscu, z przerażeniem uderzyła we mnie myśl.

Jestem szczęśliwa.

Po 22 latach pomyślałam to chyba pierwszy raz. Ogarnął mnie szok i paniczny strach, że to długo nie potrwa. I wiecie co? Nie potrwało.

Ale. Chociaż straciłam pracę - miałam okazję przez kilka miesięcy pracować jako nauczycielka rysunku dla dzieci i poznałam wspaniałe dzieciaki, to była fantastyczna przygoda. Potem przyszły problemy zdrowotne i finansowe - ale był przy mnie jeden jedyny człowiek, na którego obecności mi zależało i nie odstąpił mnie na krok, trzymał za rękę w najgorszych momentach, chodził ze mną do lekarzy, pocieszał kocykiem i ciepłą herbatą, kiedy wracałam wymęczona do domu. Kiedy znów podjęłam pracę, szybko okazało się, że nie wyrabiam z nauką i pracą nad dyplomem, a to przecież licencjat. Znów stanęłam przed ryzykowną jak cholera decyzją. Biłam się z myślami, ale postawiłam wszystko na przeczucie, na jedną kartę swojej własnej intuicji. Ale nawet wtedy okazało się, że pracodawcy rozumieją to i jeśli kiedykolwiek będę chciała wrócić - będzie dla mnie miejsce. Kiedy rodzice zaczęli dawać mi w kość walką między sobą, awanturami od których nie potrafią się powstrzymać nawet, kiedy wracam tylko na kilka dni do domu - podjęłam kolejną karkołomną decyzję, że spędzę pierwszy raz Święta poza domem. I wiecie co? Pomijając chorobę, jaka na mnie spadła w ostatni tydzień roku, to były najlepsze Święta od dawna. Rodzice ukochanej mi osoby zaprosili mnie do swojego domu, kompletnie mnie nie znając, ja sama podołałam po raz pierwszy przyrządzeniu potraw na Wigilię - a wiedzcie, że jestem z gotowania noobem, jak Sims, który dopiero uczy się przygotowywać tosty. Spędziłam Święta oglądając serial na kanapie z ludźmi, którym zależało na moim towarzystwie. I nawet, gdy się rozchorowałam, gdy było bardzo źle i panikowałam, przy moim łóżku czuwał mały anioł stróż. Nie zostałam sama.

A to wszystko, wszystkie te wspaniałe rzeczy, które mnie w tym roku spotkały, wszystkie projekty na studia, które zrobiłam sama lub z moją lepszą połówką (zaraz się zacznie kłócić, że to nie prawda, ale to prawda), które spotkały się z dużą aprobatą ludzi i naszych opiekunów... to wszystko spotkało mnie dlatego, że zaryzykowałam. Że podjęłam jakąś przerażającą decyzję, której się bałam, ale postanowiłam się odważyć i jej dokonać, z góry akceptując, że moje przeczucia mogą nie być słuszne. Ale były. I są. Bo każde z nas ma chyba taki bezpiecznik w sobie, że jeśli się wsłuchamy we własne odczucia, we własną intuicję, to jesteśmy w stanie dokonać wyboru dobrego dla nas samych. Czy po drodze są jacyś ludzie, których nasze decyzje nie satysfakcjonują? Oczywiście, multum. Ale tak na prawdę jeśli im się to nie podoba, to najlepszym dla obu stron będzie jak najszybsze pójście w różne strony. Po co się szarpać, jeśli nie czuje się bluesa? Nie ma sensu. I to rani nie tylko Was. To rani też ludzi dookoła.

Pamiętam, że kiedyś ktoś mi powiedział, w ramach obelgi oczywiście, że jestem tchórzem. I wiele w tym prawdy. Jestem strasznie strachliwa. Rok temu na myśl o tym, że będę wychodziła z kumplami i też obcymi ludźmi na pogaduchy o północy pod gołym niebem, że będę uczyła kogoś rysować i szerzyła pasję do kreatywności w dzieciach, że odważę się na tyle rzeczy, na które się odważyłam - na taką myśl wtedy prychnęłabym szyderczym śmiechem albo uznałabym to za wymysł i niemożliwy sen. A jednak to się zdarzyło, jednak tam byłam. Więc albo zaczęłam, niczym Marty McFly w Powrocie do Przyszłości, trochę mniej tchórzyć, albo moje lęki i tchórzostwo wynikały z tego, w jak opłakanej sytuacji tkwiłam, nie wiedząc, że mogę się z niej wyrwać relatywnie łatwo.

Z całą stanowczością mogę stwierdzić, że rok 2019 był porąbany i był absolutnie nieprzewidywalny, wywrócił całe moje życie do góry nogami. Ale jednocześnie był rokiem tak wielu pozytywnych zaskoczeń, zmian i rozwoju, przyniósł tak wiele nowych, ekscytujących umiejętności czy pomysłów. Był rokiem nowych wspaniałych relacji, wypadów, rokiem stanowczo udanym, w którym najpierw nauczyłam się ufać sobie, a potem ludziom dookoła.

I chociaż w zasadzie tylko z Lotką z mojej internacko-plastycznej bandy udało mi się w tym roku trochę pobujać, to definitywnie zrozumiałam, że na pewno jeszcze kiedyś na siebie wpadniemy, nie ma na to siły - a jeśli mnie spotyka tyle fantastycznych rzeczy i nowych ludzi, to ich na pewno też i nie ma co wyrywać ich na siłę stamtąd, ani mnie stąd. Na wszystko przyjdzie czas, może znów to będzie kwestia jednej decyzji podjętej bez nadmiernego rozważania, ale polegającej na przeczuciu? Kto wie.

Życzę sobie i Wam, żeby ten rok też był udany. Sobie życzę, żebym dalej podejmowała jak najwięcej tych dobrych decyzji i dalej polegała na sobie, a nie na konwenansach społeczeństwa czy na widzimisię innych ludzi. Oby dalej moje życie się rozwijało, a nie kurczyło, obym już nigdy nie była więźniem swojej własnej głupoty. Chociaż głupie rzeczy na pewno robić będę, jak każdy człowiek. Ale obym już nigdy nie była tym spętana jak dzikie zwierzę w zbyt małej klatce.

Szczęśliwego, kochani.
~Tiga


PS. Jeśli ktoś to w całości przeczytał, możecie sobie śmiało nadać order im. Elizy Orzeszkowej.