niedziela, 29 czerwca 2014

Holiday break...


Witam po przerwie dłuższej, niż sądziłam.

Pewne zbiegi okoliczności ścigają mnie jak szalone, nie sądziłam, że tak długo mnie nie będzie. Po pierwsze, muszę poprawić sprawozdanie z urodzin - po tym, jak do Was napisałam, otrzymałam jeszcze tort z muffinek (tak! nie przesłyszeliście się) i życzenia od dziewczyn z internatu, a nawet był z nimi jeden z profesorów. Zdjęcia będą, ale na razie internet za słaby. Innym razem, jak najszybszym mam nadzieję.

Druga sprawa - zdałam! Nie no, dobra, aż tak trudno nie było. Co prawda średnia 4.41 mnie zupełnie nie cieszy, ale postaram się żeby było lepiej. Końca roku nie żałuję, ale na pewno trochę tęsknić do szkoły będę. Jutro robię wielkie porządki po 10 miesiącach, praktycznie rzecz biorąc, nie mieszkania w swoim pokoju. Tonę w kablach, ciuchach, reklamówkach... i pajęczynach. Tych ośmionogich delikwentów to ja serio muszę wykurzyć. Dosłownie.

Trzecia sprawa - mam nowy kolor włosów. Pofarbowałam się na, jak to głosiło opakowanie od farby, "ognisty czerwony". Podoba mi się ten kolor, będę pewnie w nim łazić dłużej. Poza tym byłam wczoraj na folkowym festiwalu "Wschód Kultury" w Rzeszowie, fajnie było nawet. Najlepszy był występ gruzińskich śpiewaków z zespołu Naduri - było ich tylko trzech, a śpiewali za cały, 15 osobowy, zespół. Była moc.

Po fafdziesiąte, jadę na ten cholerny Saxon w Progresji w listopadzie. I nie ma bata, ja tam muszę się pojawić.

A właśnie, Saxon. Saxon.... hehehe, miała być recenzja Inner Sanctum. No to trudno, będzie...

Nie mogę znaleźć motywacji dla swoich działań. Na razie odsypiam cały rok szkolny i odpoczywam, potem pewnie będzie szaleństwo.

Słownika dzisiaj raczej nie będzie, bo materiałów brak, a Soul nie ma internetu. Smuteg! Za to ostatnimi czasy znalazłam się w otoczeniu bardzo rozrywkowego towarzystwa - Amaya, dzięki za zapoznanie z całą bandą, wesoło było i mam nadzieję, będzie. :) No i żeby nie było, Kaśka, cwaniaku - do Ciebie też się postaram wbić.

Cholera, ja w te wakacje będę musiała się chyba sklonować.





Recenzja!

Płyta: Wewnętrzna świętość (The Inner Sanctum)
Wykonawca: Saksofon... znaaczy Saxon
Rok: Nieszczególnie szczególny (2007)
Gatunek: Heavy metal. Czysty jak łza, brytyjski jak nie wiem
Skład: Mocarny, niezastąpiony. (Byford, Scarratt, Quinn, Carter, Glockler)

Ta... Wróćmy pamięcią do roku 2004. Po wydaniu Lionheart, Saxon rusza w trasę z perkmanem Jorgiem Michaelem, który mimo wszystko zaczął myśleć o powrocie do Stratovariusa. Źle mu pewnie z kolegami brytyjczykami nie było, ale z jakichś powodów zaczął skłaniać się ku temu. W sumie, został perkmanem pewnie tylko na trochę, żeby po wylaniu Randowa ktoś na tej płycie zagrał, ewentualnie na trasie. Biff bowiem zaczął nakłaniać naczelnego lenia, czyli Nigela, żeby wrócił na stare śmieci, jako że stan jego barku się poprawił. Oczywiście, Nigel jak to Nigel, pokwękać sobie trochę musiał, zanim wrócił, ale musiał też chyba stęsknić się za starymi kumplami, bo w końcu go przywiało.

 Łatwo nie było i tym razem, choć może trochę łatwiej niż przy Lionheart. Zmiana perkusisty na starego, dobrego Glocklera była tu o tyle łatwa, że wiadomo było, że pod kątem brzmienia nie zawiedzie, pod kątem pozostania w zespole też, jak widać, nie zawiódł. Jednakże, niedługo przed skończeniem prac nad płytą, Biffowi spłonął jego dom we Francji. Ciekawostką, może nieco odbiegającą od tematu jest tu fakt, że Byford obudził się w nocy słysząc, że jakiś głos go woła - gdyby nie to, pewnie zbyt późno poczułby czy zobaczył kłęby dymu, rozprzestrzeniające się po domu. Do tego prawdopodobnie odnosi się piosenka Voice z następnej płyty, Into the Labirynth.

Mimo trudności Saxon nagrał nową płytę, w najsilniejszym chyba składzie. Dokładnie 10 lat po ostatniej z tym składem płycie Unleash the Beast, powstaje swoista kontynuacja. Nie było to zamierzone i niewielu to pewnie dostrzega, ale moim zdaniem The Inner Sanctum to zaspokojenie niedosytu, jaki zostawiła Unleash the Beast - potężna i szybka płyta, odmienna od wcześniejszych i późniejszych. TIS ma wszystkie cechy charakterystyczne, które zawierało też Uwolnienie Bestii - chwytliwe, ciężkie riffy gitarowe dźwigane przez Douga i Paula (szczególnie ten pierwszy wypada tu rewelacyjnie, tak jak na Unleash), niesamowite, nastrojowe solówki, potężna perkusja z własnymi popisami, szalona, galopująca, a do tego bas Nibbsa, który nareszcie nie jest przytłumiany przez gitary, ale idzie w partie perkusji, gitarzyści zostawiają mu tu i ówdzie oddech na własne 3 grosze. Wszystko zwieńcza wokal Biffa, który jest coraz silniejszy i pewniejszy, a do tego niesamowita okładka i mroczny nastrój płyty. Znów witamy w gotyku, tak jak 10 lat wcześniej. Witamy w świecie 10 utworów z The Inner Sanctum.


1. State of Grace - otwieracz. Zaczyna się śpiewem mnichów, pojedynczymi i tajemniczymi dźwiękami czystej gitary, potem perkusją i stopniowo rozpędza się w dynamiczny i bardzo nastrojowy utwór. Chwytliwy, gwałtowny riff obydwu gitar jest dopełniany przez wokal Biffa i ustępuje czasem slide'om po gryfie basu Nibbsa (którego z resztą rewelacyjnie tu słychać). Riff z refrenu to jeden z najlepszych Saxonowskich. Cały utwór jest dość długi, trwa dobrze ponad 5 minut, a zdaje się galopować przez co najmniej 10. Współpraca garów i basu jest nieziemsko skuteczna. Solo jest tak cholernie klimatyczne, że ciary to nieodwołalny element odsłuchiwania tego utworu. Zostajemy wprowadzeni w tajemniczy świat rodem z okładki.

2. Need for Speed - gra o tym tytule mogłaby spokojnie być reklamowana przez ten kawałek. Największego kopa daje mu chyba Nigel, który maltretuje swój zestaw perkusyjny tak, jakby chciał go jak najszybciej rozwalić. No i gitary. Doug też maltretuje tu swój instrument, Nibbs bardzo elegancko podbija rytm niezbyt skomplikowanym riffem, Biff wyje jak umie najlepiej, w ogóle, czego tu chcieć więcej? Krótki przerywnik wyrywający człowieka z osłupienia po wysłuchaniu ścieżki nr 1, a przygotowuje nas na podkręcenie tempa w utworze nr 3.

3. Let Me Feel Your Power - jak to pierwszy raz usłyszałam, to perkusja z basem w czasie solówek trzęsła mi podłogą. Kocham grać to na gitarze, choć często zdarza mi się wylecieć z rytmu - do tej pory Saxon chyba nigdy nie nagrał kawałka tak szybkiego, który bardziej pasuje pod jeden z zespołów Big 4, niż pod brytyjski zespół heavy metalowy. Tu wszystko jest idealne. Perkusja Nigela rozwala mózg, Nibbs i chłopcy gitarzyści zachrzaniają jak szaleni. Riff dość prosty, a jak cieszy. No i brawa dla wokalu. Tekst obrazuje genialnie uczucia zespołu, a w sumie szczególnie uczucia frontmana i wokalisty, w czasie koncertu. Utwór zmusza wyobraźnię do działania, ma się taki koncert przed oczami. Ścisła czołówka najbardziej chwytliwych, typowo koncertowych kawałków.

4. Red Star Falling
- jeśli Saxon gra ballady, wiedz, że coś się dzieje. W sumie, zdarzało im się, ale jako zespół, który z założenia chciał zostać najgłośniejszym i najostrzejszym zespołem na świecie (jak mówili muzycy w roku 1979, kiedy wyszli z debiutancką płytą), raczej rzadko nagrywali coś spokojniejszego. Prędzej ballady w stylu Hold On (z płyty Dogs of War). To w sumie też dość ciężka rzecz, głównie ze względu na nieziemsko silny i przeszywający głos Biffa, potężny riff z refrenu, wyszczególniony bas i nieskomplikowaną (jak na Nigela) i dość ciężką perkusję. Ale i tak nobel należy się za refren i wokal w nim. Ciary gwarantowane.

5. I've Got to Rock (To Stay Alive) - tego utworu są dwie wersje. Wersja albumowa i wersja teledyskowo singlowa, która zawiera wokale Lemmy'ego, Andiego Derisa i Angry Andersona. Ja osobiście wolę wersję albumową (bo kocham wokal Biffa i nic na to nie poradzę), która jest inaczej poukładana i chyba mniej chaotyczna, niż ta z gośćmi. Ale tam. Gitaryyyy! TE CHOLERNE GITARY! Riff główny jest tak genialny i chwytliwy, że ciężko nie pokochać tego kawałka. No i moment w drugiej zwrotce, gdzie gitary, bas i perkusja milkną, Biff się wydziera, i razem z jego wydzieraniem Nigel wali jak opętany po garach - jest moc! Nigel udowodnił w tym utworze, kto jest królem heavy metalowych perkusistów. Nibbs też nie daje o sobie zapomnieć. Uwielbiam ten utwór, ale ciężko na tej płycie wytypować go jako lepszy, bo krążek jest niemiłosiernie zrównoważony jeśli idzie o przebojowość i poziom utworów.

No i ten tekst. I'VE GOT TO HAVE MORE ROCK'N'ROLL!

6. If I Was You - tego też są chyba dwie wersje. W każdym razie - tekst jest dość dziwny, ale nie wiem czemu pasuje mi do gwiazdy tego utworu - Nibbsa. A tak, Nibbsa, którego bas nadaje charakter temu utworowi, razem z riffem gitar pod koniec każdej zwrotki. Początek bowiem nie zwiastuje, że będzie aż tak ciężko. Raz wariacka prędkość, raz swingowy riff, raz heavy metalowa ballada, a raz ciężki jak nie wiem riff, do którego ciężko nie machać dynią. Kolejny przebojowy numer, który na koncerty nadaje się genialnie. Sorry Nigel, tutaj twój gwiazdorski powrót został przyćmiony przez holy trinity Carter, Scarratt, Quinn.

7. Going Nowhere Fast - Biff lubi pisać kawałki o kolejkach, a szczególnie chyba o schizach z tym związanych. Serio. To nie jest jedyny tego typu utwór. Ale mniejsza o tekst - Going Nowhere Fast to specyficzny numer na tej płycie. Jest w sumie dość wesoły, podczas gdy większość płyty jest raczej mroczna i ciężka. Mamy tu bardzo Saxonowski, ale przy tym raczej hard rockowy riff, dudniący spokojnie bas i typową Nigelowską, lekko swingową perkusję. Kawałek w stylu płyty typu Innocence is no Excuse albo coś w tym guście. Ale jest mimo wszystko chwytliwy i miły dla ucha, choć trochę odstaje od reszty. Ale nie przeszkadza to zbytnio, biorąc pod uwagę mimowolną ciężkość i ostrość gitar.

8. Ashes to Ashes
- (chciałoby się krzyknąć "Death to all!", cnie Soulu?) utwór zaczynający się nieco w stylu Ride Like The Wind, znów w atmosferze mocno koncertowej (z resztą, był grywany na Wacken), z niewymagającymi partiami gitar i perkusji, bas idzie w stronę partii Nigela, przez co Dougie i Qunnie nie dominują kawałka, dając większą szansę na popisy wokalne Biffa. Refren cholernie chwytliwy i akuratni na koncerty. Eleganckie solo i jak wspominałam, bardzo dobry tekst. Kolejny fajny, miły dla ucha kawałek, bardzo Saxonowski. Bardziej niż bardzo. I ten breakdown przed solo...

Kocham tą płytę.

9. Empire Rising - półminutowa wstawka przed utworem dziesiątym, w sumie wnosząca tylko klawiszowy wstęp, mający na celu podkręcenie nastroju i tajemniczości. Nic nie zapowiada tak mocarnego i długiego zamykacza (pewnie przez jego długość Empire Rising zostało wydzielone jako osobny utwór). A tu nagle...

10. Attila the Hun - no nie ma, nie ma holender na tym świecie bardziej zrównoważonej płyty heavy metalowej. No nie i już. Tu jest tylko jeden numer wybijający się bardziej niż nawet State of Grace. Attila łączy w sobie genialny kunszt tekściarski Byforda, z jego niesamowitym wokalem, najgenialniejsze partie basu Nibbsa, niesamowite i nastrojowe riffy i solówki Douga z Paulem, oraz ciężką, rozbudowaną partię perkusyjną Nigela z jego klasycznymi zagrywkami rodem z Crusadera. Połączenie State of Grace, Let Me Feel Your Power i If I Was You z domieszką orientalnego riffu. Na prawdę, w szoku byłam i jestem do tej pory, choć znam ten utwór już ponad rok. Uwielbiam Attila the Hun i stwierdzam, że nie ma płyty Saxona z lepszym zamykadłem niż to. Amen.

Ocena płyty: 10/10. Obowiązkowa pozycja dla nowych fanów Saxona. Od tej płyty może nie powinno się zaczynać (bo słuchanie starszych po przesłuchaniu tej może się skończyć szokiem i zniechęceniem), ale na pewno powinno się jej posłuchać jak najszybciej. Najlepsza płyta najmocniejszego składu, udany pokaz siły bandu po tylu zawirowaniach w składzie, po wygraniu procesu ze starymi członkami Saxon i zapowiedź: my wam jeszcze pokażemy!

No i pokażą, oj pokażą.



Na dzisiaj to tyle by było. Niech moc będzie z Wami!
~Tiga