poniedziałek, 3 lutego 2014

To i owo o poniedziałkach...

 ... czyli jak miło jest siedzieć sobie w poniedziałkowe późne popołudnie / wczesny wieczór, sącząc herbatę, słuchając muzyki i nic w sumie nie robiąc.

Dobry... wieczór?
Pogmatwane to jak projekt ustawy. Ale mniejsza.

Moja koszulka z napisem "I hate mondays!" przestała być aktualna, bo odkąd poszłam do liceum to nawet lubię poniedziałki (mam najmniej godzin w poniedziałki i wtorki), a kiedy są ferie, to już w ogóle je ubóstwiam.

Jedynym mankamentem tych ferii jest fakt występowania błędu. Error 404 - Soul not found.

Dzięki takiemuż Soulowi mam kolejne hasła słownika na dziś, a do tego parę ciekawostek. Na przykład, doszłyśmy do wniosku, że mam własny pierwiastek. Ti. TiO2 - dwutlenek Tydziaka. Tudzież Tiganium.

"Łacina łacina, łacina khra!"

Ale za toooo, w przyszłą środę będzie mroczny zjazd. Soul musi przetestować mój nowy piec gitarowy. Ja w sumie też muszę, bo u siebie staram się grać cicho... Jak dobrze pójdzie, zwieńczę przyszłą środę obejrzeniem Heavy Metal Thunder - The Movie. Oj chciaaałaaabym. A wtedy kto wie, może będzie recenzja filmu? Po raz pierwszy i podejrzewam jeden z ostatnich; chociaż, z drugiej strony, mogłabym napisać już teraz z miejsca recenzję Flight 666... Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce.

Eresz keresz meresz. Zaczynam podejrzewać Węgrów o to, że sprowadzili do Polski słowo talerz.

I tak nic nie pobije stolicy Sri Lanki~ Najbardziej porąbane "słowo" świata. Konstantynopolitańczykowianeczka to przy tym nic.

Coś ostatnio mówiłam o zdjęciach... Bęęęędą. A jakże.







Takie tam po nadejściu marznącego deszczu, który przykrył moje okolice 3cm warstwą lodu.


Spaceeee truckin' ~ Wersja Ironów jest chyba fajniejsza od Purple'owej. Chociaż...

Słownik Przejęzyczeń klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma przyjemność zaprezentować:

- maralstwa (malarstwa)
- bia (bai)
- maty, magty (matmy)
- sumbag (scumbag)
- prztpomniałaś (przypomniałaś)
- zarąbisya (zarąbista)
- bad tass (bad ass)
- bligu (blogu)
- icznia (ucznia)
- amelineum (amelinium)
- ineskończoność, itneskończoność (nieskończoność)
- kalpnij sobie brachu (klapnij sobie brachu)
- poidejrzewam (podejrzewam)
- Ȣ__Ȣ  (odpowiedź soula na powyższe, do tej pory nie wiem, co to było i skąd się wzięło)
- O͜͜͜͜͜͜ ͜O (po raz kolejny dafuq)
- jeśtę (jestę)
- umieran (umieram)
- klawiatra, kalwiatra, kalwiaytra (klawiatura)

Tyle na dzisiaj, coby nie umrzeć. Ze śmiechu.

Garage days... re-recenzejszyn.
Płyta: Lwie Serce (Lionheart)
Wykonawca: Saksofon anglosaski (Saxon)
Rok: Mało ekscytujący (2004)
Skład: Dziwny. W sumie, zawiera standardową zawartość: Petera "Biffa" Byforda, Timothy'ego "Nibbsa" Cartera (jak ja kocham jego prawdziwe imię), Douga Scarratta i Paula Quinna. Oprócz tego, co dziwne, zamiast zawierać genialny pierwiastek garncarski (Nigel Glockler), w skrócie Ni, zawiera jakiś izomer garncarski - Jörg Michael, w skrócie Jm. Ale na szczęście, Nigel wcale focha nie strzelił, po prostu bolało go ramię, więc zniknął sobie z garów na 7 lat, ale cały czas wtrącał swoje 3 grosze do muzyki. Jego ponoć spory udział słychać w pierwszej ścieżce albumu.
Gatunek: Prawdziwy, patriotyczny i bezkompromisowy brytyjski heavy metal.


Nigela nie było. Niby nie było, bo wtrącał się jak przystało na troskliwego koleżkę, sugerował, proponował poprawić. Ale jednak, gdyby na tym albumie perkusja była nie tylko wymyślona ale i zagrana przez niego, można by śmiało okrzyknąć album arcydziełem. Po beznadziejnej produkcji Killing Ground (3 lata starszego, dobrego albumu, który jednak kiepsko brzmi przez prawdopodobnie kiepskie studio, albo kiepskie miksowanie), nad którą ubolewał Paul Quinn, nadszedł czas na całkiem dobry krążek z niezłą produkcją. Jest i ciężko, momentami szybko, momentami delikatnie, momentami baaaardzo ciężko i powoli. Płyta jednocześnie zróżnicowana, ale i spójna. Jak oni to zrobili - pieron jeden wie. Może przyczynia się do tej spójności motyw historyczny, który w sumie pojawia się w większości utworów; w Witchfinder General, Lionheart, w pewnym sensie w To Live by the Sword (Biff musiał przecież w końcu gdzieś wepchnąć swoje glory memory o wojownikach, innej opcji nie ma), w pewnym sensie w Jack Tars i English Man o' War.
 Długi wstęp przy tej recenzji ma swoje zalety - warto podkreślić, że jest to ostatni album Saxona z Nigelem "na wygnaniu"; nawet na trasie po tej płycie Nigel już się za perkusją pokazał. Poza tym, mam wielkie uznanie dla panów z Sax, za to, że mimo nieprzyjaznych okoliczności nagrali tak dobry album. Co to za okoliczności? Chociażby fakt niewiele wcześniej rozstrzygniętego procesu z Oliverem i Dawsonem (patrz skład Saxon od 1977 roku do 1985 roku, ew. do roku 1995) o nazwę zespołu, problem z perkusistami (jeden odszedł przez problemy z barkiem, jego zastępca niewiele wcześniej został wyrzucony za alkoholizm, trzeci przyszedł ale zaraz sobie poszedł, bo o ile pamiętam, Stratovarius czekał). Ogółem - problemów nie mało, a jednak album wyszedł. I to dobry. Koniec lania wody.

Witchfinder General - pierwszy raz usłyszałam go oglądając "Heavy Metal Thunder" ze zlepkami koncertów na Wacken Open Air. Biff powiedział wtedy "Damy wam trochę wytchnąć... przy Witchfinder General!". O ironio. Utwór na płycie zaczyna się potwornym jękowrzaskiem gitary Douga, potem wchodzi genialna perkusja i riff-zabójca. Dodajmy do tego niesamowity klimat utworu, pojawiający się prawdopodobnie z tych ciężkich gitar, silnego głosu wokalisty i mrocznego tekstu o czasach palenia "wiedźm" na stosach. Bas Nibbsa ledwo słychać, zagłusza go tercet
Jörg, Dougie i Paul. Nieziemskie solo poprzedzone obłąkanymi jękami Biffa... Confess... Confess... Zdecydowanie świetny otwieracz. Sprawdza się również koncertowo.

Man and Machine - za tym kawałkiem nie przepadam, chociaż nie jest jakiś bardzo zły. Za dobry też nie; w sumie, mogłoby go tu nie być. Jedyny utwór na tej płycie, który wyraźnie ucieka od pozostałych. Być może jest to kwestia tekstu... bo jeśli chodzi o gitary czy perkusję jest ciężko i jest całkiem niezły riff, bas dobrze słychać. Biffowy wokal bez zarzutu, jednak breakdown przed refrenem, lub też tego refrenu początek, "Blue water, white lightning..." mógłby spokojnie nie istnieć. Nie pasuje tam. Breakdown przed solo urokliwy, ale też wyrwany z kontekstu. Samo solo już znacznie lepiej. Tak więc ten utwór raczej przemilczmy. Jest, ale nie za długo.

The Return - jedna z lepszych "wstawek" Saxona przed jakimś potworem; dość często te wstawki są intrami do albumów, czasem poprzedzają utwór tytułowy. Na tym albumie są dwie takie wstawki - jedna przed kawałkiem tytułowym, jedna przed English Man o' War. The Return jest tak nieziemsko klimatyczna i tak urokliwa, że ciężko przeskoczyć od razu na następny utwór. W sumie, jest to niewykonalne. Gitara jest przecudowna, chórki zapowiadają nadejście Lionheart, klawisze przenoszą w czasie...

Lionheart - i jedziemy. Jak na Saxonowskiego potwora przystało, szczególnie tytułowego, jest długo, klimatycznie, miejscami równie ciężko jak na Witchfinder. Refren zwala z nóg, zarówno pod kątem gitar, wokalu, perkusji jak i basu. Zwrotki spokojniejsze, mocniejsze refreny i mocny breakdown po solo. Trochę narzekałabym na tej płycie na brak oddechu dla kunsztu Nibbsa, który okazał się niewymiernie dobrym basistą, okazując światu swoje cudowne solo w Killing Ground z krążka o tym samym tytule. Tu takich popisów raczej nie ma, a szkoda. Ale za to jakie solo Douga! Ten gość jest niewiele większy od swojej V'ki, a przy koledze od basu wygląda jak krasnoludek... ale wie, jak grać dobre solówki. Numer jeden wraz z jeszcze jednym utworem.

Beyond the Grave - prosty technicznie, ale za to ciężki i niewymiernie klimatyczny utwór. Nieco psychodeliczny, ale nie odskakuje tematyką od krążka - jest mroczny, tak jak w sumie cała reszta, nawet Lionheart jest jakby ilustracją "ciemnych" czasów w historii Anglii. Po tym utworze zaczęłam zdawać sobie sprawę, jak wielką rolę na wszystkich krążkach Saxon odgrywa pan Scarratt, który tutaj robi definitywnie za gwiazdę. Daję 66 punktów za jego partie w zwrotkach i za solo. Poza tym ten cudowny, zachrypnięty, zapity i schizofreniczny śpiew... Jeden z lepszych utworów, zarówno tu jak i ogółem w dyskografii Orłów.

Justice - to jest kawałek równie dziwny w zestawieniu jak i Man and Machine, ale chyba jednak bardziej tu pasuje. Sprawia wrażenie chaotycznego, jakby został napisany po nieźle zakrapianej imprezie. A jednak, gitary i bas napędzają całość - perkusja tu trochę psuje, jest zbyt mechaniczna i miejscami brzmi jakby Jörg nie nadążał za resztą. Biff mógł też zaśpiewać to niżej, bardziej drapieżnie by wyszło. Nadrabiamy dobrym breakdownem przed solo i samą solówką. Tekstem również. Fason trzymamy, ale mogliśmy to zrobić lepiej.

To Live by the Sword - nigdy nie narzekałam na teksty Biffa nawet, jeśli czasami są synonimem innego tekstu i w sumie są o tym samym. Bo gość ma ewidentnego bzika na punkcie rock 'n' rolla i wojowników (ciekawe połączenie), no może jeszcze motoryzacji. I dzięki temu oddaniu dla tego, co pisze, wychodzi mu to świetnie. Gitary tutaj, wokal i tekst robią swoje. Kolejna próba podjęcia rękawicy rzuconej przy Witchfinder. I tym razem zakończona powodzeniem. Jest w miarę szybko, ale bez przesady. Nisko zagrane i w miarę nisko zaśpiewane, z wyjątkiem refrenów, szczególnie tych z wyciem. Mimo tego, to wycie świetnie tam pasuje. Jest bardziej wiarygodnie jakoś. I z większym uczuciem. Bardzo ładnie, oj bardzo. Nibbs znowu za bardzo poszedł w gitary - kiedy grają z Nigelem, grał więcej pod perkusję i przez to lepiej było go słychać. Ale dobra tam. Dougie uratował sytuację. Solówką, rzecz jasna.

Jack Tars - hmm. Znowu wstawka. Jest świetnie. Zestawienie gitary akustycznej z dobrym wokalem. Jest klimat. Jest dobrze! Gdyby nie to intro, następny utwór byłby bez sensu. Tworzą jedną całość.

English Man o' War - noooo nareszcie. Mój ulubiony, najlepszy obok Lionheart utwór na tej płycie. Wszystko tu jest perfekcyjne. Bas, gitary, wooooookaaaal! Ten wokal, jest nieziemski. Perkusja może i po Nigelowemu byłaby lepsza, ale i tak tu się całkiem nieźle sprawuje. Geniusz w każdym calu. Każdy najmniejszy element English Man o' War jest arcydziełem. Najlepsze są chyba breakdowny przed refrenami, refreny i potężne solo pana Scarratta. Podkład pod jego solówkę jest powtórzeniem riffów, ale świetnie się sprawdza. Nic dodać, nic ująć. Numer jeden.

Searching for Atlantis - Doug sam przyznał się do współtworzenia tego utworu jako tekściarz i muszę przyznać, że czuć tutaj "obcą" rękę. Poza tym niesamowite gitary. Ten utwór jest cholernie klimatyczny, i wbrew pozorom nie ma nic do Atlantydy jako takiej - jest to po prostu metafora poszukiwań ideału, poszukiwań swojego miejsca na ziemi, poszukiwań odpowiedzi na pytanie jaki jest cel naszego życia. Za ten tekst kłaniam się nisko Dougiemu. Perkusja mi tu bardzo przypasowała, może dlatego, że gitary grają mniejszą rolę, są mniej agresywne. Ciężkie i owszem, ale nie czuć tej wściekłości riffów, jej tu po prostu nie ma. Jeśli miałabym zdefiniować heavy metalową balladę, posłużyłabym się przykładem tego utworu.

Flying on the Edge - kocham ten utwór nie tylko ze względu na chaos na końcu i potężne riffy, nago brutalną perkusję i powolny, ale dobitny wydźwięk. Nie pamiętam już, ale chyba pan Scarratt przyznał się również, że jest to tekst z życia wzięty - i za wydarzenia, które opisuje, kłaniam się jeszcze niżej Orłom. Chodzi tu bowiem o jeden z koncertów bodaj z trasy po Killing Ground, kiedy jednego dnia grali koncert we Francji (przed południem) a potem w Niemczech (wieczorem). Niestety, złe warunki pogodowe uniemożliwiły lot wyczarterowanym małym samolotem, musieli pchać się na jakiś rejsowy samolot. Dotarli na backstage w końcu bodaj około 10 minut przed koncertem. Za zawziętość i dążenie do zagrania koncertu - szacun.

Ogółem za album 9/10. Za brak Nigela (tu jestem mocno oburzona, leń jeden, mógł grać, ale mu się nie chciało) i za Man and Machine, którego tam w ogóle nie powinno być. Rocking hard and crazy, metal filled the air~

Dzisiaj długo, bo nie mam co robić, a jutro nie wiem, czy napiszę. Się zobaczy. Na razie - jeśli ktoś to czytać będzie - ma co czytać.

Dobranoc, w takim razie!
~Tiga