sobota, 26 października 2013

Uwolnić bestię...

... i patrzeć, co się wydarzy.

Witajcie!

Cóż, Tidźka się za często w internetach ostatnio nie pojawia, ale ma na to mało czasu. O tytule za chwilę, najpierw nieco więcej ogółów.

Otóż od poniedziałku nieco zmieniłam swoje zachowanie. To znaczy, odbiło mi. Najgorszy poniedziałek w moim życiu. Chyba. Tak sądzę. Ale jest szansa, że poprawi się parę bardziej przyziemnych spraw. Ale niech zainteresowany tamtą poniedziałkową rozmową na mnie więcej nie liczy. Bo ja nie mam siły bawić się w teatrzyk, w którym udaję kogoś, kim już nie będę. Bo ja jestem Tidzią, a nie tą Kasią, za którą mnie do tej pory uważał. Tamta Kasia była zbyt naiwna do tego interesu.

Jeśli chodzi o uwalnianie bestii, to tytuł zaczerpnięty żywcem z Unleash the Beast Saxona, którą się ostatnimi czasy zainteresowałam w kategorii płyty. Saxon ogólnie jest ostatnio przeze mnie przeczesywany pod kątem nowych dobrych kawałków; powiedzieć muszę, że się raczej nie ma na czym rozczarować. Co oznacza więc użycie tegoż sformułowania "Uwolnić bestię"? Oznacza to totalne przemianowanie i zmianę osoby. A raczej uwolnienie tego, co we mnie siedziało, a do czego bałam się przyznać. Do wrażliwości, ogólnie do "dziwnych" cech typowych dla ludzi, których spotykam na co dzień na szkolnych korytarzach. Bo dziwaczność i nienormalność to jak się okazuje pojęcia zupełnie bezsensowne. Zależące do tego od subiektywnego poglądu danego człowieka. Bezsens!

No więc, się doczekałam, że właściwie nie ma już osób nazywających mnie per Kasia (i chwała im za to). Nigdy nie lubiłam swojego imienia. Tiga - znacznie lepiej.

Przeszłość ucieka i jasno, przejrzyście zamyka się w osobnych ramach. Zaczynam to doceniać.

Co do poprawy spraw zupełnie przyziemnych i niskolotnych, że tak to nazwę, to odzyskałam telefon oddany 2 tygodnie temu do serwisu z uszkodzonym gniazdem słuchawkowym (katorga! musiałam się z tym uszkodzeniem męczyć kolejne 2 tygodnie wstecz przed oddaniem do naprawy, bo nie miałam telefonu zastępczego, a brak muzyki dla mnie wiązał się ze stanem bliskim obłąkaniu); pomijam fakt, że od wczoraj wieczorem wgrywam na niego wszystkie aplikacje i ponownie ustawiam wedle swojego uznania, bo wrócił zresetowany... poza tym udało mi się zamówić nowego laptopa, bo niestety mój aktualny rzęch już ledwo się chce włączać, a nawet, jeśli to łaskawie uczyni, dość często jego praca kończy się odcięciem zasilania, bo nic poza tym do niego nie dociera.

Pozdrowienia dla Soula i dzięki za telefon, bo choć słabo mi się z nim współpracowało, to jednak od obłędu z powodu braku muzyki mnie wyratował, no i oczywiście pełnił funkcje komunikacyjne.

A może by tak słowniczek walnąć? Re-re-recenzzzzja też będzie. Miał być Crusader, to będzie!

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:
- I'b got to rock
(I've Got to Rock)
- gta (taa)
- chodżą (chodzą)
- teleatia (telepatia)
- khehr (khehe)
- Dafuq in the jar
(Dafuq i Whiskey in the Jar połączone z "No whisky" zamiast "No release" z Sacrifice Saxona... znowu Sacrifice...)
- klej do ploteg
(klej do plotek, przeróbka kremu do protez)
- Megadesthu (Megadethu)
- dafu, daquf (dafuq)
- umarałam (umarłam)
- okaz (okayz)
- dfauq (dafuq po raz kolejny...)

A do bonusu zalicza się epicki tekst Soula:
Jokasta: Edyp... I'm your mother.

Swoją drogą, Sofokles sprawił tym swoim epickim dziełem, że miałam schizy w nocy.

Co do schiz, współlokatorki (przede wszystkim nasza droga Hari, Sophie się tylko śmieje, a nasza pokojowa Kapucynka trochę pomaga tej pierwszej) przeprowadzają na mnie ostatnio jakieś dziwne eksperymenty. Zaczęło się na Sophie, a potem były próby na mnie, żeby wmówić mi coś przez sen. Po połowie im się to udało, ale tylko po połowie. Wmówiły mi bowiem po tym felernym poniedziałku, że jestem szczęśliwa, i przez cały dzień po owym eksperymencie byłam w miarę wesoła, bo szczęśliwa na pewno nie... Ale wmówić mi, że będę śpiewała "Jesteś szalona" już im się nie udało.

Pozdrawiam Was moje drogie, z dużym akcentem na wtorkową wpół do 2-gą w nocy i bieganie po korytarzu wrzeszcząc, a później straszenie się w pokoju. ;>

Także tego!

Recenzyja.


Płyta: Krzyżowiec (Crusader)
Wykonawca: Anglosasi z Yorkshire (Saxon)
Rok: 1984
Skład: Może zawierać Biffa Byforda, Paula Quinna, Nigela Glocklera, Grahama Olivera i Steve'a Dawsona; jest to skład niezwykle klasyczny dla starych dobrych fanów bandu, choć moim zdaniem wcale nie najlepszy.
Gatunek: Heavy metal, ale zajeżdża jeszcze tym, z czego właściwie Saxon się wywodzi, czyli mieszanina wczesnego heavy metalu z hard rockiem.

Jedna z najbardziej reprezentacyjnych i znanych płyt Saxon. Bardzo kontrowersyjna - z jednej strony, w stosunku do aktualnych dokonań czyli ostatniego pierdyliona albumów (powiedzmy, jakichś ostatnich 8, z naciskiem na nowszą połowę tych ośmiu) Crusader wymięka pod kątem doświadczenia, jakie już panowie mają za sobą, pod kątem przesteru i basu, którego w ogóle nie słychać (do teraz nie wiem, po cholerę im był Dawson przez pierwsze 9 lat twórczości płytowej, bo faceta słychać jedynie okazjonalnie, podczas kiedy Nibbsa słychać zawsze, w mniejszych lub większych fragmentach, ale jednak)... Za to na pewno przebija na głowę albumy takie jak Metalhead, Killing Ground i Lionheart pod kątem perkusji. Dlaczego? Łatwo się domyśleć, że na tych trzech albumach zabrakło pana Glocklera, który był i jest niewątpliwie mocną stroną zespołu zarówno na Krzyżowcu, jak na nowych albumach po 2007 roku. Kończąc lanie wody - album przesłuchać należy parokrotnie, żeby przyzwyczaić się do słabszego brzmienia; bowiem nie jest ono na pewno gorsze pod względem riffów czy melodii. Wokal Biffa przemilczę, ponieważ facet radził sobie, radzi i będzie zapewne sobie radził.

The Crusader Prelude - to co bardzo lubię u Saxów to fakt, że dają intra na większości płyt. Wprowadza to w atmosferę krążka i mniej więcej daje znać, czy będzie mrocznie, wesoło czy historycznie. Tu akurat intro zbyt sugestywne nie jest, bo teksty historyczne są chyba tylko dwa... Ale najwyraźniej panowie lubią wrzeszczących anglosaskich wojów. Dobrze, niech im będzie.

Crusader - Tekst jest cokolwiek kontrowersyjny jak dla mnie, ale to też można panom przebaczyć, bo jest zarówno bardzo... chrześcijański? jak i bardziej patriotyczny, a po obserwacji działalności naszego heavy metalowego monstrum można stwierdzić, że patriotami są na pewno. Jak to Anglicy. Genialny wokal, to zaznaczam od razu, szczególnie refreny i przejścia riffów, Biff radzi sobie świetnie i to nabiera klimatu, nabiera sensu, daje wrażenie, jakby ten tekst faktycznie śpiewał człowiek chcący uczestniczyć w wyprawie przeciw Saracenom. Perkusję kocham i do dzisiaj ubóstwiam Nigela za ten krążek, z bębny tutaj. Gitary są niesamowicie nastrojowe, za solówkę należy się nobel. Coś jeszcze? Ah no tak, okazjonalnie w refrenach słychać brzdąkającego niezbyt skomplikowany motyw Dawsona. Ciary idą po plecach od klimatu i majestatyczności utworu (i od solo!). Kawałek będący elementarzem dyskografii tego zespołu.

A Little Bit of What You Fancy - cóż, wrzaski Biffa na początku są dość dziwne i byłam na początku skłonna myśleć, że ktoś go torturuje. Ale tak ogólnie, tekst jest świetny i typowo rockowy, o niepokornych synkach tego gatunku. Wokal świetny, na różnych wysokościach, z chrypą i bez, wycie i megalitycznie niskie rejestry. Świetny riff, lekko swingowy, tak jak i swingowo zalatuje od perkusji - zajeżdża ona troszkę stylem gry Clive'a Burra z Maiden z czasów Number of the Beast. Szalona solóweczka i kolejne wrzaski Biffa. Bas słychać! Cud nad Tamizą.

Sailling to America - świetny, nastrojowy kawałek z dużą ilością wstawek solówkowych, dobry tekst i niesamowity wokal pana Byforda. Przyczepiłabym się tu jedynie do tego, że znowu ledwo słychać bas i jest on raczej, że tak to ujmę, kijowy. Bardzo dobrze robią tu czyste partie (no dobra, nie takie znowu czyste, bo na moje ucho z delayem) gitar. Perkusja niezbyt popisowa jak na Saxon, ale tutaj popisowość bębnów jest raczej niewskazana. Genialna solówka i nagłe wyrwanie z zamyślenia następujące po niej. Refreny są jednym z mocniejszych punktów zarówno tego utworu jak i tej płyty, pięknie zaśpiewane i dobrze skomponowane. A jednak, dość melancholijnie jak na zespół metalowy.

Set Me Free - tu chyba wreszcie zaczyna się dziać coś na poważnie, robi się bardziej na szybko. Ten kawałek potężnie zalatuje Number of the Beast Maidenów. Perkusja daje odniesienie do Gangland i Invaders; wokal bardzo dobry, różnorodne partie i sporo chórków. Cover bo cover, ale dobry. Saxonowi zawsze wychodzą dobre covery. Brzmi to wszystko trochę jak bonusy z tego krążka (głównie demówki utworów finalnie zamieszczonych na podstawowej wersji płyty) i ma to demówkowe brzmienie, ale dajemy radę. Fajne, chaotyczne ale jednocześnie ma urok.

Just Let Me Rock - jeden z moich ukochanych kawałków w ogóle. Świetny, życiowy i cholernie głęboki tekst, który przynajmniej dla mnie jest odzwierciedleniem uczuć jako osoby, która kocha muzykę rockową i miewa z tego powodu czasami nieprzyjemności w towarzystwie. Poza tym, jest to też tekst odnoszący się do dwulicowości ludzi w naszym życiu, z czym też można się utożsamić i zrobiłoby to pewnie wieeleee osób. Bas jest wyjątkowo wyraźny, czyste, spokojne gitary w zwrotkach i właściwie jedynie praca wokalu i bębnów, które tutaj są typowe dla Nigela i są wręcz pokazem siły. Gitary są niezwykle nastrojowe i dopasowane do sytuacji. Pamiętam, że ten kawałek zmusił mnie do uważnego wysłuchania całej płyty, za którą jeszcze wtedy nie przepadałam
(biedna, posłuchałam najpierw Sacrifice, co spowodowało szok po przeskoku na znacznie słabsze brzmienie). Just let me rock!

Bad Boys (Like to Rock 'n' Roll) - są różne wersje tytułu, jedni wierzą w "Like to Rock 'n' Roll" inni w "Live to Rock 'n' Roll"... Tak czy owak, genialny tekst, dynamiczny utwór z usiłującym się przebić basem, świetnym, typowym Biffowym wokalem - wycie jest na miejscu. Strasznie podobają mi się tu chórki i odniesienia Biffa do tych, którzy je śpiewają, nadaje to temu kawałkowi nieco koncertowy charakter. Zawadiacki i dynamiczny, ze świetną i jak zwykle nieogarniętą, chaotyczną solówką. Perrrrkusja? Mam dziwne wrażenie, że nieco mniej zwraca się na nią uwagę przez wrzaski i gitary, ale niewątpliwie jest dobra. Chociaż za chwile będzie znacznie lepsza.

Do It All For You - pomijając komercyjność utworu tytułowego, który uważa się za najlepszy na płycie i za kawałek iście legendarny - uważam, że to jest utwór niedoceniony. Niejednokrotnie poryczałam się przy nim tak, jak za pierwszym razem. Niesamowity tekst, jeden z piękniejszych jakie znam, choć niesamowicie prosty. Prostota właśnie tutaj jest genialna - bo nie ma patetycznych przejść,solówek, stwierdzeń. Piękna solówka jest i owszem, nastrojowe gitary, bębny i nawet bas, który przez spokojną balladę się przebija. Wokal jest cholernie wiarygodny i jest to świetna robota. Najlepszy na płycie razem z kawałkiem tytułowym.

Rock City - niesamowity kontrast między tym, a poprzednim utworem. Wesoły, z pewnym ustalonym rytmem, który jest wyznaczany głównie przez wokal Biffa i jego jęki, które przedziwnym trafem brzmią niezwykle dobrze. Fajny tekst, znów rockowy hymn, tylko że mniej na poważnie niż Just Let Me Rock - przeciwnie, na bardzo niepoważnie, jak Bad Boys. Dobrze robi to krążkowi - Do It All For You jest oplecione z obu stron wesołymi rockowymi utworami. Daje to trochę równowagi. Poza tym? Gitary dobre, chociaż rytmika nieco za cicha, jakby za bardzo wpleciona w tło, już nawet bas się miejscami lepiej prezentuje. Wokal świetny przez owe trzymanie rytmu. Perkusja bez zarzutu, jedziemy do końca.

Run for Your Lives - niesamowicie dobry zamykacz puszki z napisem Crusader. Dobry wokal, dużo melodyjnych wstawek solówkowych, bas zbyt mechaniczny, ale ujdzie. Nawet go trochę słychać, co powoduje, że Nigel nie jest jedynym trzymającym główną rytmikę utworu. Najlepsze niewątpliwie są wstawki chórku złożonego zapewne z gitarzystów i basisty (a może i garncarza, kto wie), zaraz po drugim refrenie i na sam koniec - brzmi to trochę jak dopingowanie ulubionej drużyny piłki nożnej, co nie zmienia faktu, że jest cholernie chwytliwe i człowiek sam zaczyna to śpiewać. And they were singing: Alay-oooh-oh!


Jedyne 39 minut. Tylko i wyłącznie. Jak na stary format winylowy przystało. Ocena? Biorąc pod uwagę słabą jakość, można by zjechać nawet do 7/10, z tym, że jednak to nie zależało od zespołu - zwykłam, słusznie lub nie, twierdzić, że jakie czasy, taki przester. Dlatego śmiało stawiam 9/10, bo jedynym mankamentem tutaj jest brak basu, chociaż i tak na Crusaderze Dawsona słychać całkiem nieźle. Bywało gorzej. Poza tym oryginalność tekstów mogłaby nieco odstawać od rocka, panie Byford! No ale niech panu będzie. I tak uwielbiam pański zespół i ten krążek.

Także to już tyle na dzisiaj. Adios amigos i niech moc będzie z Wami!
~Tiga