sobota, 1 czerwca 2013

Obiecane...

... to trzeba naskrobać.

Bry!


Będzie, będzie recenzja The Mystery of Time. Wreszcie, choć zapowiadana od kwietnia.

Płyta: Zagadka Czasu (The Mystery of Time)
Wykonawca: Tobias Sammet's Avantasia (lub po prostu Avantasia)
Rok: aktualny (2013)
Skład: Dobryy. Tobias Sammet (wokal, gitara basowa, chórki), Sascha Paeth (gitara prowadząca jak na Saschę przystało, if you know what I mean), Russel Gilbrook (perkusja). 
Skład gościnny:
Joe Lynn Turner, Biff Byford, Michael Kiske, Ronnie Atkins, Bob Catley, Eric Martin (wszyscy wokal), Cloudy Yang (wokal, chórki), Amanda Somerville (chórki), Olivier Hartmann (chórki, gitara), Bruce Kulick, Arjen Lucassen (obydwaj gitary), Ferdy Doernberg (organy Hammond), Michael Rodenberg (klawisze, pianino)
Gatunek: melodic metal, symphonic metal (a tak właściwie to jak zwykle, co do głowy komu przyjdzie)


Spectres - well, zaczyna się osobliwie. Jakby ktoś otwierał starą szafę. Narnia normalnie. Potem chóry, wchodzą intrumenty iście rockowe, jednak harmonizacja nie jest ani trochę wyciszona. Urokliwy śpiew Sammeta zawsze mnie rozpuszczał, ale początek Spectres jest szczególny. Delikatny początek zwrotki, pianino, jest ckliwie. I te przejścia przed refrenami, delikatnie śpiewane i znów tylko harmonizacja i pianino. Refren silny, dosadny, ale jednak urokliwy dzięki chórkom. Niesamowite przejście przed solo, a potem samo solo gitary z syntezatorem. Sascha Paeth robi swoją robotę podręcznikowo. Ogólnie, wkraczamy w śnieżną, otoczoną mrokiem zimowej nocy krainę, która trzyma w sobie jakąś niepojętą i groźną tajemnicę.

The Watchmaker's Dream - ah jak wesoło. Najpierw klawisze, potem gitara prowadząca grają bardzo wesoły, rozpędzający się motyw. Zaczyna Joe Lynn Turner i powiem, że wychodzi mu świetnie. Tobi wchodzi dopiero w słowach "Simplify simplicity", co z resztą brzmi genialnie. Jest dynamicznie, żywo. Świetnie wyśpiewane refreny. Super solo gitarowe, potem świetne i wesołe solo klawiszy. Potem znów lecimy z wokalami. Ogólnie jest super dynamicznym i wesołym kontrastem dla następnego, epickiego kawałka.

Black Orchid - daję nobla Biffowi Byfordowi za Sacrifice, ale to, co on tutaj wyczynia i wyczynił na całej The Mystery of Time, to już się podpisuje pod 6 nobli. GENIUSZ ABSOLUTNY. Padłam. Prawie nic nie znaczą tu gitary. Są tłem razem z perkusją dla potężnej, przytłaczającej, zmiatającej wszystko ze swej drogi orkiestry, która gra nieziemsko chwytliwy i wręcz groźnie brzmiący motyw. Zaczyna Tobi, nic jeszcze nie wskazuje, że będzie aż tak dobrze. Jest pięknie już od początku wokalu, Sammet daje z siebie wszystko, żeby brzmiało nieziemsko. Ale kiedy wchodzi wokal Biffa - padam. Refren "The final hour..." w jego wykonaniu brzmi mocarnie, jeszcze do tego ta orkiestra. Panowie, nie można tworzyć AŻ tak dobrej muzyki. Nie da się. To jest niemożliwe. Końcówka daje kopa - Biff naprzemiennie z Tobim - już właściwie wrzeszczący desperacko, wyśpiewujący z całym ogromnym ładunkiem emocji, ten niesamowity tekst. Na koniec emocje są tak duże, tak silne, że człowiek wyobraża sobie niemalże walkę o życie, coś się stało. To jest nie do opisania. Numer jeden tutaj, na tej płycie.

Where Clock Hands Freeze - zaczyna się lekko grobowo, ale wejście od razu w wesołość mogłoby wywołać szok po wysłuchaniu poprzedniej ścieżki... A gdyby pan Michi Kiske nie piał na dzień dobry, nie byłby sobą. Fajny kawałek, wyluzowanie po tym, jak Black Orchid wprawia w osłupienie. Jeszcze człowiek ma ciary, a tu hop, pan Piske... przepraszam, Kiske, zaczyna sobie wyć, potem pan Sammet kontrastuje i prostuje, bo gdyby był sam Michi, to tego nie dałoby się słuchać. Piski są fajne, ale do czasu. Z resztą, notoryczne wibrowanie krtani Kiskego robi się nudne. Kawałek fajny, chociaż szczerze przyznam, że słucham go dla solówek pana Paetha, Hartmanna i podwójnego solo. Bo szczerze, mam już lekko dość Michiego. Odkąd zerwał z Dyniogłowymi to jakoś nie mam siły go słuchać. Poza tym, cieszę się, że nie muszę już go słuchać na płytach Fanów Pestek z Dyni...

Ale nie o Helloweenie dzisiaj mowa.

Sleepwalking - że pop metal? Że co? Że pop? No chyba kogoś tu pogięło. Tym bardziej, że przestańmy się wreszcie, do cholery, ograniczać do jednego gatunku. Metal metalem, ale taka monotonia przyprawia o zawroty głowy i wymioty (skonsultuj się z lekarzem lub psychiatrą). Piękny duet Cloudy Yang z Tobim Sammetem. Cloudy jest jakby w całej tej historii uosobieniem miłości, nad którą też rozważa główny bohater, Aaron Blackwell. A właśnie. Popełniłam zasadniczy błąd - nie wspomniałam, że cała ta "opera" jest swoistą opowieścią - tak jak The Metal Opera - tym razem jest rozważaniem głównego bohatera, którego gra Sammet, nad życiem, bogiem, wiarą, czasem, miłością, wartościami umownymi a namacalnymi. Jest naukowcem, zastanawia się, w co powinien w końcu wierzyć - w swoje serce, w Boga, w naukę? Sleepwalking to piękny dialog, piękny utwór. Zwieńczony solówką Saschy, nastrojową. Krótki i delikatny, z pięknym wstępem, na koniec to już totalna improwizacja i upust emocji. Podbija serce. Szczególnie polecam osobom, które mają dla kogo żyć i mają kogoś ala "the rhytm of love".

Savior in the Clockwork - monstrum, bo ma 10 minut. Zaczyna się tajemniczo, lekko nie z tej ziemi. Tutaj znów Blackwell prowadzi konwersacje z Nauką, choć i nieziemski, potężny głos Byforda grającego Powód (Reason), też się pojawia. Ogólnie mocno rozbudowana, ze zmianami tempa, pierwszym solo gitarowym w wykonaniu Bruce'a Kulicka, drugim granym już przez naczelnego solowego wymiatacza, czyli Saschę Paetha. Dużo chórków... Przy zmianie tempa na słabsze, jeszcze przed 1-szym solo, niesamowite wejście Biffowego głosu, potem Tobi, aż Biff wydziera się i w tym momencie wchodzi solo Bruce'a. Genialnie to wtedy brzmi. Jeden z lepszych momentów następuje, gdy po drugim solo Byford delikatnie wyśpiewuje "Don't you hear the voice: I'm with you, I'm everywhere and real". Geniusz. Choć i tak najlepsza dla mnie jest Czarrrna Orchidea. W pewnym momencie wchodzi ckliwe trio - Michi jako Antykwariusz (Antiquarian), Tobi i Biff. No bo pan Kiske musi sobie popiskać.

Invoke the Machine - jeden z tych utworów, które bardziej lubię. Bo jest swoistą wariacją Tobiego na temat Helloweenowej Nabataei. Jak słowo daję, że brzmi potwornie podobnie w riffach tuż przed solo. Ale zacznijmy od początku. Zaczyna się dynamicznie, są solówkowe riffy, zaczyna Blackwell, potem Nobleman (czyli niesamowity Ronnie Atkins). Nad Atkinsem zatrzymać się trzeba, bo śpiewa tu genialnie. Mówcie wszyscy co chcecie, bo to indywidualna sprawa co się komu podoba, ale ten utwór jest jednym z lepszych, bardziej dynamicznych i przede wszystkim - jeśli idzie o gitary oczywiście - chyba najmocniejszy. Wstawki skrobiącego sobie dziwne riffy Saschy, podczas kiedy toczy się prawdziwa wokalna walka. A potem ten genialny riff, najpierw zza mgły, delikatniejszy a bardziej melodyjny, po czym uderza niesamowita siła motywu brzmiącego niemalże jak naśladowanie riffu z Nabataei. Niesamowite. No i te solówki! Perkusja w tym miejscu, przy tym megalitycznym riffie jest moooocarrrnaa.

What's Left of Me - jeeny, jak ckliwie. Jest delikatnie, chociaż momentami, choćby w refrenach już nie do końca. Początek jest niesamowicie delikatny i czuły. Niesamowita modlitwa, płacz, żal. Świetna robota wokalna, o co zadbał Eric Martin, ale i też Tobi Sammet. Świetne zejścia orkiestry przed solo, gdy Tobi śpiewa "God and glory...". Solo jak na Paetha przystało, dobre. Żeby nie powiedzieć bardzo dobre. Lubię ten kawałek.

God 'n' glory. Glory, memory, przetwory, potwory i otwory, czyli ogólnie zanurzamy się już w power metal. Jeszcze tylko pana Hansena ze swoimi wrzaskami brakuje.

Dweller in a Dream - e. Eee. Tekst może i nawet... ale mam dziwne wrażenie, że ten utwór powstał dla samego powstania. Instrumentalizacja nie najgorsza, wokal Tobiego - zastrzeżeń nie mam. Z większą chrypą jest, z większym pazurem. Ale za refrenem nie przepadam, on marnuje to, co było przed nim. Psuje nastrój, jest jakiś nie od kompletu. Poza tym refren, który istnieje dla samego wycia Kiskego? Ee. Lepiej to wygląda, kiedy Michi zaczyna śpiewać zwrotkę, jakoś lepiej jest. Ogólnie zwrotki tu są dobre. Ale ten refren... On jest z innego utworu. Solo mi się nawet podoba, choć jest ździebko za krótkie. Ja tam za tym zbytnio nie przepadam, ale to już prywatna ocena...

The Great Mystery - tu to się pół składu zleciało. A tak serio, to znowu 10 minut. Świetne wejście, świetny tekst. 4 wokale, solo gitarowe wykonuje Bruce Kulick. Ale od początku. Pełno chórków, pełno różnorakich riffów, są zmiany tempa, wyciszenie w trakcie trwania utworu, by uderzył potem ze zdwojoną siłą, dynamicznie, żeby zabrzmiało solo. Refren jest po prostu nieziemski i wywołuje ciary. Tobiasowy głos też jest świetny. I ZNOWU! Znowu potężna orkiestra wchodzi i uderza w momencie, gdy wchodzi głos Biffa. Facet przyciąga orkiestry symfoniczne. I Bruce'a, bo co ciekawe, chyba we wszystkich kawałkach z wokalem Biffa jakiś udział ma Bruce Kulick. Ciekawe. "What if it's nothing but a dream? The great mystery..." Świetny zamykacz. Żegnam się z płytą by znów jej posłuchać.


Absolutnie, nie żałuję zakupu. Płyta była warta pieniędzy. Ocena 9/10 - 9 ścieżek na 10 jest świetnych, przy czym właściwie ta jedna nie przyćmiewa uroku całego krążka. Ogłaszam wielki, ale na prawdę wielki powrót Sammetowej Avantasii. Wielki powrót w wielkim stylu.

Tylko tyle dzisiaj bo padnięta jestem po zajęciach artystycznych. Bigos amigos!

~Tiga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz