wtorek, 10 lutego 2015

Slash 'em all...

... czyli wreszcie obiecane recenzje.

Witajcie!


Dzisiaj będzie krótko, w sumie tylko o tych recenzjach. Dodać mogę jeszcze, że pracuję nad czym się da - tu recenzja, tam opowiadanie, tam prace w digitalu. Jak skończę robić "Huntera" to Wam tu zaspamię z nim i screenami z pracy nad nim.


Więc. Re-re-recenzja, czas start!

(pisałam ją ponad 2,5 godziny)


Płyta: Apokaliptyczna Miłość (Apocalyptic Love)
Wykonawca:
Slash i spółka (tzw. SMKC - Slash, Myles Kennedy & The Conspirators)
Rok: Apokaliptyczny (2012)
Skład: Cudowny i niezastąpiony, hardrockowi jajcarze klasy najwyższej w jednym bandzie: Saul Hudson (zwany Ukośnikiem), Myles Kennedy, Todd "Dammit" Kerns, Brent Fitz
Gatunek: Niby hard rock, ale i tak Slash jest dla mnie heavy metalowcem, jeśli chodzi o jego aktualne poczynania muzyczne

Płyta 2: Świat w Płomieniach (World on Fire)
Rok: Niedawny (2014)
Gatunek: Tu już na bank to nie jest hardrock. To jest wszystko, co się da.



Zacznijmy od tego, skąd to się wszystko wzięło. Slash w 1996 roku ogłasza wypowiedzenie z Guns 'n' Roses (chwała mu za to). Potem formuje Slash's Snakepit i takie tam. Jego droga nierzadko krzyżuje się z dawnym kumplem z Różyczek - Duffem McKaganem. Ale tak ogólnie to jako człowiek tak szanowany w biznesie rockowym, a przy tym wielka postać niewątpliwie - gra z kim się da. I choć ma tyle pieniędzy, że do końca życia mógłby NIC nie robić, zbierał co rusz nowe pomysły i nowych muzyków. Aż tu nagle wpadł na pewnego chudego, wysokiego szatyna z 4 oktawowym głosem. W 2010 roku konkretnie, podczas nagrywania jego pierwszej solowej płyty, Ukośnik zaprasza do Back From Cali Mylesa Kennedy'ego, wokalistę i gitarzystę Alter Bridge, nota bene pracującego z Markiem Tremonti. Ale kij z AB na razie - panom tak się spodobała współpraca, że Myles pojechał ze Slashem w trasę. Już wtedy towarzyszyli im Todd Kerns i Brent Fitz - dwóch czarnowłosych zwariowanych kolesi, którym też się chyba nudzi. Ale nawet dobrze im to idzie - bo ciekawe rzeczy robią.

Tak czy owak - bum, w 2012 roku wychodzi Apocalyptic Love, swego rodzaju dżołk z całej famy dookoła końca świata. A co do bandu jeszcze - skąd taka głupawa nazwa, The Conspirators? Z racji, że Slash był Slashem, Myles występował z nim jako wokalista, a band był po prostu bandem Slasha, coś trzeba było wymyśleć do zapowiedzi na koncerty. Bodaj właśnie Hudson wymyślił taką nazwę dla jaj, żeby cokolwiek było, a przy tym fajnie brzmiało. I od tamtej pory band towarzyszący nazywał się Konspiratorami, których szybko pokochał cały świat - gdzie szukać drugiej takiej drużyny, która mimo jawnego grania bardziej dla zabawy niż na poważnie, robi to z wyczuciem godnym braw. I zaryzykowałabym twierdzenie, że aktualne muzyczne dokonania Slasha i Konspiratorów lepiej wychodzą dla wszystkich, łącznie z fanami, niż lekko toksyczny związek Ukośnika z Guns 'n' Roses.

Myles jest przynajmniej chudy....

Ahhem. To tego, zaczynamy!


Apocalyptic Love - no nie wiem, czy można robić bardziej chwytliwe otwieracze niż Slash. Nie wiem czy to jest możliwe. Kiedy pierwszy raz usłyszałam płytę w całości, w prawidłowej kolejności nagrań - zamurowało mnie. Ten na pozór piszczący Myles owszem, drze się w niebogłosy. Ale bardzo melodyjnie, potrafi takie rzeczy z głosem robić, że głowa mała. Todd i Fitzy szaleją, chyba szczególnie Fitzy. Slash napełnił całą płytę standardową, typową dla niego, pływającą i zalatującą bluesem gitarą. Chwytliwy riff, super wokal, refren w sam raz na koncerty. Ja się rozpływam od tego głosu, no!

One Last Thrill - ta płyta chyba miała być popisem kolejnych umiejętności kolejnych członków zespołu. Myles pobija tu rekordy jeśli chodzi o prędkość, sposób i wyrazistość wyśpiewywania tekstu. I niech mi ktoś powie, że ktokolwiek w SMKC jest normalny. Tak się nie da. Po wysłuchaniu tego reszta płyty, łącznie z dość żwawym otwieraczem wydaje się wolna jak doom metalowe, 20 minutowe utwory. To jest jeden wielki pęd, zawirowania, piski, krzyki, wstawki. A przecież nie jest znowu tak szybko. To wszystko przez Mylesa. Brent w swoim żywiole, Toddy'ego trochę kiepsko słychać. Ale tylko basowo, bo chórki robi. Bardzo przyjemne z resztą. Solówki w większości pomijam, bo cholera - to jest Slash, on nie gra solówek, które nie byłyby świetne conajmniej.

Warto dodać, czego zapomniałam wcześniej - Apocalyptic Love była nagrywana sposobem "na żywo". Cały band grał wszystko na raz, bez podziału na osobne sesje dla gitar, wokalu itd. Co z resztą wyszło świetnie, bo jest bardzo spontanicznie. A przy tym dobrze wyszło. Takich sesji "całościowych" chyba było 3 albo 4. Ale za każdym razem wszystko na żywca. Jak set na koncercie. Co z resztą słychać w przejściach utworów, kiedy Fitzy prawdopodobnie dyktuje następny rytm.

Standing in the Sun - mimo tego, że to nie ballada, jest jak dla mnie dość melancholijny. Dużo efektów, bardzo 'drobny' riff, przyjemny, niski, refren z kolei trochę wyższy niż reszta - dopasowany do wyższego śpiewu Mylesa. Chociaż ja kocham, jak Myles śpiewa nisko... Anyway. Dobry utwór do odpoczęcia przed następnym zestawieniem. Standing in the Sun i We Will Roam to chyba takie właśnie trochę do odpoczynku są. Zajeżdżające bardziej bluesowo niż reszta, bardziej rockowe niż reszta. Solooooo tu trzeba wymienić. Jest cudowne. Slash ma niesamowitą płynność jeśli chodzi o zaczynanie solówek z głównego riffu i wpływanie z powrotem do niego pod koniec. Niektórzy gitarzyści grają cokolwiek, byle pasowało do tempa, Slash dopasowuje się do wszystkiego a przy tym jest to jednak inne.


You're a Lie - jak ja kocham ten utwór! Jak ja go uwielbiam! Jeden z dwóch - trzech utworów na tej płycie, które są bardziej metalowe. To jest istne szaleństwo. Mocny, dobitny, niby powolny - ale tylko pozornie. Świetny riff, chwytliwy jak cholera, geniaaaaalny wokal Mylesa, świetne chórki Todda, bas lepiej słychać, Fitzy... Fitzy po prostu szaleje za garami. I pokazuje, że nie musi grać tylko swingowo, może dowalić tak, że buty spadają. Świetny tekst, z autopsji Mylesa zdaje się, ale na prawdę cudowny. No i te wstawki solówkowe Slasha. Masterpiece po całości. Wybija się poza margines, stanowczo. Jeden z lepszych. Cudowny breakdown i solówka. Geniusz!


No More Heroes - tu tekst jest w sumie też bardzo dobry i dość ciekawy. Fajny, przyjemny utwór. Wydaje się spokojny, głównie przez solówkowy riff Slasha. Bas słychać doskonale. Niski wokal Mylesa lekko próbuje powrócić, przede wszystkim jest bardzo delikatny przez większość czasu. Dopiero w sumie refreny są silniejsze. Fajne zaakcentowanie w stosunku do tekstu. Refren jest chyba drugim najfajniejszym elementem. I tak najbardziej podobają mi się zwrotki.


Halo - Najlepszy w kategorii "Nie-ballada". Jak to pierwszy raz usłyszałam, oszalałam na punkcie SMKC i obiecałam sobie zdobyć tą płytę po trupach. Słuchałam tego non stop przez 3 tygodnie. Wokal jest obłędny, Myles wykorzystuje swoją parę w 100% procentach, jego głos jest piorunujący. Dwa - riff. Też jest obłędny. I bas. I REFREN. To musi być jeszcze bardziej obłędne na koncertach. Fitzy jak zwierzaczek za perkusją. Szaleństwo po całości, niesamowicie składające się w genialną całość. Breakdown z mruczącym, przesterowanym głosem Mylesa. I SOLO. Padam na kolana i chylę się przed Slashem, Mylesem i Konspiratorami.  But the time has come, to burn your halo down!


We Will Roam - mrucząca gitara Slasha, otaczająca powoli słuchającego - najpierw jeden kanał, potem drugi, potem wchodzi perkusja, bas w tle. Spokojny głos Mylesa w refrenach przechodzi w jego charakterystyczny, wysoki ton. Fajny, melodyjny przerywnik. Nie jest jakiś szczególny, ale widać muszą być przerwy między dwoma geniuszami, bo inaczej bania by eksplodowała... Ale na prawdę nie jest źle. I to nawet nie jest wypełniacz. To jest coś do chilloutu.

Anastasia - cóż, o kunszcie gitarowym Slasha legendy można by opowiadać, w sumie jest już legendą chodzącą po ziemi. Wstęp na akustyku jest dla mnie zbyt misterny. Przynajmniej narazie. Ale jest też niesamowicie klimatyczny. Cały utwór jest na pograniczu ballady - jeśli chodzi o tekst, tematykę i ten właśnie klimat - a dość solidnego, hard rockowego utworu. Zalatuje muzyką klasyczną jeśli chodzi o solówkowe riffy i same solówki. I ten głos Mylesa. Tak dynamiczny, wiarygodny. Płaczliwy wręcz. Refren rytmiczny, chwytliwy. I główną gwiazdą jest tu podejrzewam Kennedy, bo to co znowu wyprawia z głosem przechodzi ludzkie pojęcie. A druga gwiazda to oczywiście Slash i jego gitara. Brent i Todd się tu trochę uspokajają, nie wybijają przed szereg. Są dopełnieniem dla Saula.


Not For Me - no i mam dylemat. Do tej pory. Chociaż znam album na pamięć. Do tej pory nie wiem, która z tych ballad jest lepsza - ta, czy zamykająca, o której zaraz. Tu mamy do czynienia z dość kontastową budową ballady - bardziej metalowej - wstęp najpierw ciężki, potem lekki, spokojny, potem znów przechodzi w silny, długi utwór. NIIIIISKI głos Mylesa, trochę wysokiego. Padam. Niesamowity głos. I świetna, nastrojowa gitara Slasha. Dopasowanie i nastrojowość Todda i Fitzy'ego też godna wspomnienia. Świetny tekst, świetny kawałek. Nic dodać, nic ująć. Wyróżnia się solidnie. I soooloooo. Dobre, dobre. Świetne. Chyba postawię sprawę neutralnie - numer jeden w kategorii ballad ex aequo z zamykadłem.


Bad Rain - przepis na chwytliwy, hard rockowy utwór jest taki: posadzić za perkusją Brenta i czekać, aż wymyśli coś hardrockowo - swingowego, a potem postawić obok Slasha z Les Paulem i czekać na świetny riff, aż w końcu dodać genialnego Todda, który natychmiast wpasuje się w utwór i dobrze będzie go słychać, a na końcu dodać świetny tekst Mylesa i samego Mylesa. I mamy!  Można ewentualnie zrobić do tego animowany teledysk. Mrrrucząca gitara i mrrrruczący Myles, do tego Todd. No i Fitzy z tymi garami... No masterpiece.


Far and Away - To. Jest. Nie. Do. Opisania. Nie da się krytykować czegoś, co już lepsze być nie mogło. Nie za długa, nieziemska ballada, zaczynająca się spokojnie, smutno. Jest ogólnie smutna, bo tekst taki. Czuć tą melancholię, ból. Myles przebił wszystko, samego siebie ze 2 razy. To co wyczynia tutaj jest nie do przejścia. Delikatny, przechodzący czasem w silniejszy wokal, na samym końcu, kiedy zaczyna się jedno wielkie szaleństwo, płacz i wrzask, solo, wtedy już wyje jak pies do księżyca. Ale wychodzi mu to super. Bas nastrojowy jak nie wiem, perkusja delikatna i spokojna, rozkręca się dopiero pod główne, potężne solo. Numerr jeden w kategorii ballada, razem z Not For Me. Kończymy tym smutnym akcentem debiutancką płytę SMKC.



WORLD ON FIRE



   Warto przed samą recenzją parę słów jeszcze, stricte o albumie. Slash w jednym z wywiadów, dla Teraz Rocka albo Gitarzysty bodajże (już nie pamiętam), opisał że to dla niego nowość. Mimo, że World on Fire nagrano w tradycyjny, studyjny sposób, to nie został tam użyty żaden efekt gitarowy poza przesterem. Może w jednym utworze wykorzystano wah-wah. Slash stwierdził, że to dla niego nietypowe, ale dzięki temu WoF jest znacznie drapieżniejszy i surowszy niż Apocalyptic Love. Poza tym ogólnie, riffy są bardziej heavy metalowe. No i druga sprawa to pisanie materiału - wcześniej materiał pisał Slash, teksty Myles. Teraz w pisanie materiału wkręcił się Todd, co jak wspominałam, jest dziwne - bo akurat jego Shadow Life jedzie Alter Bridge.  Trzecia sprawa - długość. Płyta składa się raczej z krótkich kawałków, ale jest ich... 18. To tak, jakby były w sumie 2 płyty. Zwykle płyty z takimi ilościami utworów to albo wydania z bonusami, które zwykle są koncertowymi wydaniami niektórych utworów z podstawowej wersji, albo coverami, albo demo. A tu podstawa ma 18 utworów, ani jeden nie jest wypełniaczem. Po prostu chłopcy mieli wenę i dużo czasu.


World on Fire - jak już wspominałam, otwierające, chwytliwe jak diabli utwory to chyba domena Slasha. Był to pierwszy singiel z tej płyty. Ukośnik dobrze powiedział - pewne riffy z tej plyty nie dadzą o sobie zapomnieć, jak już się je raz usłyszy. Nieziemski, chwytliwy, dynamiczny i dość ciężki riff, dobrze słyszalny bas i dobrze nagrana perkusja. Fitzy zachowuje się tu totalnie jak Zwierzaczek z Muppetów. To pokazuje, że band stać na więcej, niż pokazała Apocalyptic Love. Ale to dobrze świadczy. Ukłon się należy tutaj również za kochany, mraśny wokal Mylesa. I za chórki Todda. I za refren ogółem. Jadziem z zawrotną prędkością i z niesamowitą klasą. I think it's time to set this world on fire!


Shadow Life - zapowiada się ciekawie, spokojnie. Przesterowany głos Mylesa i czyste gitary. A tu nagle.... Dość swingowy, mocny riff, z silną perkusją. Wokal Mylesa i gitary w zwrotkach, refrenie szczególnie - jedzie Alter Bridge. O ten refren to już w ogóle. Ale jest genialnie. Świetny, potężny utwór. A mimo to dość dynamiczny, barwny. Bas wreszcie słychać i dobrze, bo Toddy dobrym basistą jest i fajnie to podkreśla charakter płyty. Fitzy robi pokaz siły za perkusją, Slash z lekkością wydobywa ze swojej gitary zarówno swingowe, jak i alternatywne riffy, a potem solo. Dobre solo.

Automatic Overdrive - czy można robić lepsze hardrockowe kawałki? To jedzie trochę One Last Thrill, ale dzięki temu jest chwytliwe. Miły dla ucha riff, dynamiczny utwór, nie nudzi. Myles oczywiście daje z siebie wszystko. Fajnie nagrane gitary. I ten refren. Fitzy musiał mieć niezły ubaw grając partię perkusyjną, bo ta radocha aż płynie razem z dźwiękiem. Basu trochę brak, bo gitary i Myles trochę przytłumiły. Ale można im to wybaczyć, bo to co robią jest świetne. Świetne solo zaczynające się trochę w stylu Chucka Berry'ego. Po solo głos Mylesa... No świetne no!

Wicked Stone - z początku ciężko mi było go słuchać. Może dlatego, że nie jest tak łatwy w odbiorze jak World on Fire czy Automatic Overdrive. Jest inny. Niby dynamiczny, wesoły, rockowy. Ale po dłuższym wsłuchaniu się przekonałam. Genialne partie gitarowe. Trochę zaczepne, drapieżne. Perkusja typowo rockowa, fajnie podkreśla melodyjność. Rytmiczną melodyjność. Wokal świetny, na poziomie najwyższym. Bas się raz przebija, raz nie, ale jakoś to można przeżyć. Super breakdown w połowie 2 minuty. Wyciszający, melancholijny. Jak zwykle dobre solo. Może trochę przydługi utwór, można by go nieco obciąć, może dlatego tak łatwo nie wpada w ucho. Próg powyżej 4 minut prawie zawsze jest mniej chwytliwy.


30 Years To Life - no geniusz, masterpiece, omg, umarłam. Riff stulecia. Rockowy, trochę oldschoolowy. Wokal i chwytliwość riffu ze słowami "So the story goes..." - level 1000. Niesamowita dynamika, a przy tym melodyjnosć. Myles wypada genialnie. Refren nieziemski, głównie dzięki riffowi solówkowemu. Chórki Todda, jego bas, Fitzy podkreślający charakter utworu. Geniusz! Całość jest tak wesoła, choć tekst może nie do końca. Ale na prawdę, świetny kawałek na koncerty. Za partie gitarowe należy się Nobel. I ZA SOOOOOOLOOOO. Ono jest niewymiernie obłędne. Pewnie część ludzi zarzuciłaby Slashowi komercyjność tego utworu... Nie, on po prostu jest genialny.


Now I'm growing old
18 years I've got to go
I waste way in this cage
I'm all alone
That's how the story goes
This is a tale that must be told
For what could be your destiny
You'll never know


Bent to Fly - dobra, wracamy do trochę smutniejszej rzeczywistości niż w wesołym riffie poprzedniego kawałka. Uroczy wstęp, na pół akustyczny. Delikatna zaśpiewka Mylesa. Ballada, krótka, nie całkiem czysta, delikatna i bez przesteru. Bo potem jest drapieżniej.  Ale klimat zachowany. Dość smutny tekst, świetne partie gitarowe, niezawodny Myles. Fajne połączenie lekkich riffów, akustyki z przesterowanymi wstawkami solówkowymi. Bas delikatnie mruczy w tle. Fitzy spokojniej, ale nie na długo. Ten utwór może nie jest jeszcze dokładnym przykładem barwności płyty, ale widać, że wracamy do tematu mocniejszych, heavy metalowo zalatujących ballad, jak Not For Me z Apocalyptic Love.


Stone Blind - super kawałek, super riff, super wokal. Trochę bardziej drapieżny, w stronę Halo, ale bez przesady. W sumie, bardziej w stronę No More Heroes niż Halo. Ale ogółem - Myles wraca w typowy dla niego głos, Toddy pobrzdąkuje razem z riffem Slasha, niskim i melodyjnym. Brent przygrzewa na perkusji i to konkretnie. Całość ma bardzo rock'n'rollowy styl. Znowu bardzo wesoło, przed kolejnym trochę mroczniejszym utworem. Znów przeplatanki czystych gitar na pogłosie z przesterem, świetne solo. Po nim świetny breakdown. Jak miło.


Too Far Gone - trochę cięższy riff na wstępie, dość ciężka perkusja. Niższy głos Mylesa. Bas dobrze słychać, fajnie rozbujał całość. Ja co prawda nie uważam tego kawałka za wybitny, ale wypełniaczem nie jest. Jest całkiem przyjemny, bardziej hardrockowy. Stopniowo od Stone Blind, przez Too Far Gone zbliżamy się do jednego z cięższych i najmroczniejszych utworów na World on Fire. Niewątpliwie tutaj gitary za fajny, rozkołysany riff powinny dostać wyróżnienie. No i Myles. Ale on zawsze jest absolutnie niezawodny. Dobry breakdown przed solo, chwytliwy.



Beneath the Savage Sun - Nooooo. To się nazywa pieśń. Chociaż dłuższy, świetny. Zaczyna go Toddy i jest w sumie oparty na basie. Nieziemski riff. Świetnie zrobiony pod względem wokalnym, z tymi zaśpiewkami Mylesa, co po prostu kocham. Klimatyczny, ciężki, dynamiczny, mroczny. I znów wokal - zwrotki. Ten głos. Ajj. Ogólnie całość jest tak rozbujana i melodyjna, że to się w głowie nie mieści. Refren szybszy, ale przy tym chwytliwy i melodyjny. Znowu zaśpiewki i miejsce dla riffu. Dobry tekst, oj dobry. Bardzo rozbudowany w środkowej części, z klimatycznym spowolnieniem i riffem basu, a potem anielskim wokalem Mylesa. Nic dodać nic ująć. A nie! Nobla wszystkim za udział. Mylesowi to wiadomo, Brentowi za perkusję, Slashowi za gitary, Toddowi za dźwiganie całości na basie i za to, że go słychać!


Withered Delilah - wracamy do tematu "Slash i jego 50 sposobów na zrobienie super chwytliwego riffu". Bo to na prawdę ludzkie pojęcie przechodzi. Oprócz tego na tej płycie Fitzy popisał się bardziej niż na poprzedniej. Brzmi to wszystko bardzo elegancko. W zwrotkach raczej prowadzi Myles i jego wokal ma największą rolę. W refrenie to już jest totalna radocha, niby spokojnie, a jednak melodyjnie jak nie wiem. Znowu rock'n'rollowy utwór, kontrastowy dla sąsiadów - poprzednika i następcy.


Battleground - no geniusz totalny pod kątem ballady. Numer jeden w tej kategorii. Wokal Mylesa jest nieziemski, tekst świetny, gitary nastrojowe i delikatne. Bas podkreśla wokal, perkusja uderza dopiero z przesterem gitar w refrenie. Niesamowita całość, świetne solo. Ja umarłam. Kocham ten utwór i zdania nie zmienię. Dziękuję, tyle mam do powiedzenia.


Dirty Girl - no świetny. No po prostu nie ogarniam. Rockowy, z genialnym wstępem perkusji i później równie genialną partią bębnów. Super wstawki wokalne, sam wokal bardzo dopasowany, zróżnicowany. Riffy gitarowe godne podziwu, jeśli chodzi o melodyjność. Człowiek sam z siebie buja się do tego. Bas wchodzi w partie gitar, więc nie wybija się za nadto. Świetne solo i dobre posunięcie z delikatnym podkładem pod nie. Potem dość nastrojowe i delikatne przejście. I super. Mamy to.


Iris of the Storm - w pierwszym momencie nie wiedziałam, co o tym kawałku sądzić. Nie umiałam go ocenić. Ale w sumie, dość ciekawy. W stylu No More Heroes mieszanego ze Standing in the Sun. Pół ballada. Fajny, solówkowy riff główny i dobry refren, wykorzystujący siłę głosu Mylesa. Biedny Fitzy, znowu musiał trochę zwolnić w zwrotkach, a potem jego odreagowanie słychać w refrenach i przejściach różnorakich. Bas raz słychać raz nie, ale jak już, to bardzo elegancki. Dość spokojny w sumie utwór, trochę drapieżniejszy riff przed solo i pływająca solówka z użyciem efektu wah-wah. Typowa dla Slasha. Ogólnie, utwór typowo Slashowy.


Avalon - szaleństwo. Wokalne głównie. Ale i gitarowe. Zaczyna się od dynamicznego, drapieżnego riffu. Znów jest bardziej hardrockowo, rytmicznie, chwytliwie. Myles robi co się da - wyje, wrzeszczy, śpiewa nisko, wysoko. Wszystko jedno. On i tak robi to nieziemsko. Cały czas towarzyszy rozbujana perkusja, która czeka na refreny, żeby się trochę wyszaleć. Ah to solo! Bas jakoś mi zniknął. Słyszę chórki Todda, ale basu nie bardzo.


The Dissident - trzeba umieć. Zaczyna się osobliwie, od puszczenia jakiegoś starego country rodem z Texasu, z winylowej płyty. Trzeszczącej płyty winylowej. A potem typowy Slashowy utwór. Podręcznikowy. Niski, przesterowany riff z drugim solówkowym. I świetna zwrotka, ze świetnym, nastrojowym, niższym śpiewem Mylesa. A potem nananana! Refren! Tak melodyjny i tak chwytliwy, że samemu chce się śpiewać. Aż żal, że taki krótki. Z jakiegoś powodu ten utwór ma w sobie klimat tego, co puszczone zastało na wstępie. Nie wiem, co, ale zajeżdża trochę country. Może przez wokal. Ale i tak jest ciężko dość.

Safari Inn - świetna, niespełna 3 i pół minutowa instrumentalna perełka Slasha. Głównie oparta na bluesowo zalatujących riffach i solówkach, wstawkach, zagrywkach. Z bardzo przyjemnym tłem czystej gitary, basu i swingowatej perkusji. Perełka, dosłownie.

The Unholy - świetny zamykacz. Zaczyna się od śmiechów, krzyków i pisków dzieci. Potem delikatny, ale niepokojący i klimatyczny riff czystej gitary. A potem klimatyczny śpiew Mylesa. Niski, w sumie dość mroczny. Spokojnie, bez pośpiechu. Wstawki szepczącego Mylesa z pogłosem. I jadziem. Z całej siły, wrzeszcząc, przywalając w gary, jadąc na ciężkich akordach, z przebijającym się ciężkim basem. A potem znowu lekko. Klimatycznie jak cholera. Tekst genialny, świetnie przełożony w muzykę. Świetny fragment na początku 3 minuty. A potem wyciszenie przed mini solo. Siłą tego numeru jest niewątpliwie wokal i klimat. Potężny, długi, dopracowany zamykacz. Masterpiece, zaraz po Battleground, bo to w sumie ciężka, heavy metalowa ballada. Świetnie się kończy i świetnie zwieńcza całość. Long live Slash!


Więc tak, ocena ogólna:
Apocalyptic Love: 8/10 (trochę pojechało za małą różnorodność płyty, a trochę za brak basu, trochę za słabszą perkusję)
World on Fire: 9,5/10 (prawie ideał)

Tyle by było w tym temacie.


Niech moc będzie z Wami!
~Tiga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz