poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Don't worry, be unhappy...

... czyli ogólnie, jest beznadziejnie.

Dzień, bo dobry to on raczej nie jest.

Zacznijmy od tego, że narastają konflikty, których chciałoby się uniknąć. Dla własnego i innych dobra. Że staram się zmienić człowieka, który się nie zmieni. Staram się to zrobić z miłości, a jednocześnie czuję, że znienawidziłam tą osobę. "The thin line between love and hate".

Dzisiaj będzie o tyle dennie i krótko, że nie mam siły, weny ani nastroju.

Czeka mnie robienie Adze nowego "pencełka" bo stary dzisiaj został w bitwie Tiga vs. Aga mocno poszarpany. Może jakbym dostała trochę waty gdzieś i kupiła jakiś materiał, to zrobiłabym jej taką szmaciankę do gryzienia. Lepiej, żeby gryzła szmaciankę, niż mój kabel od ładowarki, który dzisiaj rano został ostatnimi siłami zreanimowany przez tatę, bo ja niestety taśmą klejącą już nie byłam w stanie mu pomóc.

Sącząc colę z kieliszka mogę śmiało brać się za recenzję. A tak, bo na nic kreatywniejszego nie mam pomysłu, a że dostałam do używania duże słuchawki taty, dźwięk jest niesamowicie przejrzysty, a ze słuchawek łatwiej recenzować, bo nie zagłuszają muzyki żadne odgłosy domowe.

Płyta: Ostateczna Granica (The Final Frontier)
Zespół: Panienka do Prasowania (Iron Maiden)
Rok: 2010
Skład: Najlepszy zdecydowanie (Dickinson, Smith, Murray, Gers, Harris, McBrain)
Gatunek: Heavy metal, choć ludzie twierdzą, że Iron Maiden pogubili się na tym albumie. Ja stanowczo bronię tezy, że właśnie się znaleźli, bo ten album jest bardzo dojrzały muzycznie.

Największe kontrowersje w tym albumie wzbudza chyba okładka. Tak myślę. Fani, w tym ja, niezbyt ucieszyli się, że ich ukochany pupil Edward the Head przybrał tak makabryczną i odrażającą postać (bowiem sam w sobie nie jest aż taki straszny... chyba, że na okładce The X Factor,
ale cóż... Pan Harris miewa dobre, ale i złe pomysły). Na szczęście było to jedynie chwilowe rozwiązanie, przynajmniej na plakatach promujących Maiden England, czyli aktualną trasę koncertową, Eddie ma się świetnie. Albo i rozwiązanie nie było chwilowe, ale panowie widząc protest ze strony swojej odmłodzonej publiczności, woleli się nie narażać dla jednego wrednego, chudego blondyna, który za psie pieniądze występuje na ich okładkach i robi za błazna na trasach koncertowych.



Satellite 15... The Final Frontier - genialny otwieracz. Zaczyna się basem i bębnami. Pół tego utworu to Satellite 15, czyli coś jakby nagranie z próby zespołu w studiu - totalna improwizacja, ale niesamowicie chwytliwa i dobra w brzmieniu. Schizofreniczne krzyki Dickinsona wskazują na większe już przemyślenie, a jednak nadal utwór sprawia wrażenie odmaterializowanego. Tak czy owak, za chwilę wkroczymy w doskonałą część The Final Frontier, doskonałą pod względem wokalu (choć wiek już nie ten i gardło nie to, Bruce radzi sobie doskonale, trochę mniej idzie w górę, więc wokal nabrał większego "mroku"), gitar, basu i bębnów. Jestem oczarowana. Amen.

El Dorado - i piękne, epickie wywalenie słuchacza ze słuchawek / pokoju. Niesamowity utwór. Był pierwszym, jaki usłyszałam będąc nowym fanem, utworem nagranym przez 6-cio osobowe Irons. No dobra, Dance of Death wcześniej było i No More Lies. Ale pierwszy, jaki zdobyłam z The Final Frontier. Chciałam sprawdzić, czy album wart jest słuchania. Nie wiedziałam, gdzie uciekać. Zalatywało mocną Metallicą z Death Magnetica, tylko trochę wolniejszą. Gdyby nie charakterystyczny bas i wokal pomyślałabym, że to Saxon albo Metallica. W skrócie o utworze - GENIUSZ wokalu, totalny. Ciary po plecach, kiedy Bruce z nonszalancją wyśpiewuje ten świetny tekst. Gitary... Janickowa i bas Harrisa szczególnie, świetnie współpracują. No i solówki. Od tamtej pory moim marzeniem było posłuchać całej tej płyty.

Mother of Mercy - tu nieco się zawiodłam na samym początku posiadania płyty, ze względu na wokal. Refreny troszkę wymęczone. Tekst niesamowicie mądry i przemyślany, warstwa muzyczna, szczególnie wstęp wywołują dreszcze. Zwrotki były wyśpiewane genialnie, raczej w dołach, chociaż i piski, kwiki i takie różne się zdarzały. Szkoda mi trochę, że nie było do tego teledysku, bo ten utwór na to zasłużył. Dzięki tej atmosferze, jaką stwarza wokal w zwrotkach i gitary plus cichy bas i delikatne pukanie w talerze perkusji, widzę na oczy sytuację z tekstu. Ogólnie lubię ten utwór - bardzo lubię tą płytę za brzmienie, takie bardziej... dojrzałe właśnie, z pazurem, zachrypłe jak Janickowa gitara. Ten utwór mocno przypomina mi Paschendale z Dance of Death. Fajnie jest, troszkę zabrakło czadu w refrenach, ale muzycznie utwór nadrabia te niedociągnięcia. Dobrze jest.

Coming Home - nie wiem, czy nie najbardziej wzruszający i poruszający mnie utwór na tym krążku. No, poza When the Wild Wind Blows oczywiście. Ale ten tekst, który traktuje ewidentnie o trasach Iron Maiden, ten niesamowity wokal, nastrojowe gitary, perkusja, bas w ogóle nie zagłusza... Niesamowite, od początku mam ciarki. Delikatność i czułość, jaką zieje ten utwór mnie totalnie rozbrajają. I myślę, że każdy, kto obejrzał choć raz uważnie Flight 666, czyli dokument o jednej z największych tras Iron Maiden, będzie musiał zbierać popękane serce z podłogi po wersach traktujących o wylocie samolotem nad ranem i pięknie opisaną atmosferę i uczucia pilota do jego maszyny. Tego, co człowiek czuje słuchając Coming Home nie da się opisać. Minister zdrowia ostrzega przed tym utworem, grozi poważną depresją, jeśli ktoś jest człowiekiem wrażliwym lub po przejściach.

The Alchemist - jak gdyby nigdy nic, po tym wywołującym łzy ckliwym kawałku, Janick wyskakuje z propozycją super wesołego i energicznego utworu, choć tekst wcale taki wesoły nie jest. Ta sama sprawa, co z Montsegur (znów Dance of Death) - Janickowy wesoły przerywnik między dwoma epickimi kawałkami, w tamtym przypadku między No More Lies i Dance of Death, tutaj między Coming Home a Isle of Avalon; obydwa choć wesołe to z dość ponurymi tekstami. The Alchemist jest tak skoczne i chwytliwe, że na pierwsze riffy człowiek zaczyna się kołysać i śpiewać cały tekst razem z Brucem, szczególnie refreny. Jest wesoło i po Janickowemu (co na jedno wychodzi). Genialna perkusja gwiazdą tego kawałka, zaraz po niej trio gitarowe.

Czy mi się wydaje, czy strasznie przyrównuję ten album do Dance of Death? Ha, ciężko tego nie robić, kiedy ten album niezmiernie go przypomina. Bynajmniej nie brzmieniem, ale znów jest trochę ponuro. Na A Matter of Life and Death było chyba mimo wszystko mniej przytłaczająco, chociaż atmosfera równie trupia. Ten album okrutnie ciąży nad słuchaczem, zmusza do refleksji, same uszy nie wystarczają. Samymi uszami człowiek tego krążka nie polubi.

Isle of Avalon - napisał Adrian, to i jego gitara i jego partie są tu najważniejsze. Davey i Jan właściwie nie mają nic ciekawego do roboty, bo drugi najlepszy gitarzysta heavy metalowy rozpuszcza publikę solówkami i riffami. Świetny utwór, przede wszystkim pod kątem gitar(y) oczywiście, ale również pod kątem niesamowicie wyśpiewanego niesamowitego tekstu - zasługa pana Dickinsona, który specjalizuje się w dobrym śpiewaniu dobrych tekstów. Jeśli chodzi o same słowa, to są one na początku nieco dziwne i niezrozumiałe, ale po wczytaniu się można coś ogarnąć. Wielkie brawa należą się tłu gitary pana Smitha - kwartetowi wesołych panów, czyli wyżej wymienionym gitarzystom, basiście i perkusiście. Jakby tak pana solowego wymiatacza wyłączyć, to ten kwartet i tak brzmiałby świetnie sam.

Starblind - miałam bardzo mieszane (nie wstrząśnięte :) uczucia co do tego utworu, kiedy słuchałam go pierwszy raz. Przez jakiś czas mi się to utrzymywało, jednak przekonałam się przede wszystkim po gitarach - bowiem tu akurat muszę ochrzanić naszą syrenę lotniczą, bo sobie Bruce mocno odpuścił. O ile gitarowo jest coraz lepiej, wprost proporcjonalnie do trwania utworu (im dalej tym lepiej), tak na początku wokal jest niezły, później nie jest za ciekawie. Tak jakby Bruce nie mógł się zdecydować, jaką intonację przyjąć i czy śpiewać wysoko, czy nisko. Ogólnie ten utwór jest dość... schizofreniczny i taki jakby... zagubiony. Gitary na prawdę dobre, perkusja i bas (jestem pod dużym wrażeniem, bo pan Harris pierwszy raz w życiu przez całą płytę cicho mruczy w tle i nie zagłusza kolegów) też... Oczywiście, są i bardzo dobre momenty w wokalach, ale ogólnie to brzmi to tak, jakby Dickinson się mocno męczył. Ale solówki mi wynagradzają, i to jak!

The Talisman - Janick nie przestaje mnie zadziwiać i mnie nie zawodzi, bowiem po tak długim czekaniu na drugie Dance of Death dostałam 75% Tańca Umarłych. Chłopaczyna napisał kolejne 9-cio minutowe monstrum, tak rozbudowane i tak niesamowite, że ciary idą przez całą długość grzbietu, a włosy się jeżą. Zaczyna się akustycznie z doskonałym wokalem Bruce'a i świetnym tekstem. Potem uderza w nas burza - bowiem tekst traktuje głównie o walce ze sztormem, więc i taka gitarowo - perkusyjno - basowa zawierucha trafia również w słuchacza. Ten kawałek niesamowicie obrazowo ukazuje temat tekstu - człowiek przez 9 minut jest bohaterem tej sytuacji, jak to bywa przy Gersowych kompozycjach. Ten facet jest jakimś X-Menem, bo większość jego kompozycji jest tak właśnie magicznie obrazowa, że przenosi w inny świat. Skrótowo - wstęp rzuca na kolana, galopujące gitary i wyjąca syrena lotnicza dobijają do ziemi, a solówki nokautują do tego stopnia, że już się nie sposób podnieść.

The Man Who Would Be King - niesamowite gitary to zaznaczam od początku. Delikatne na wstępie, razem z spokojnym i delikatnym wokalem. Nieco klawiszy i tworzy się magiczna atmosfera. Napisał Mr. Murray, więc jest jak z Reincarnation of Benjamin Breeg - gitary doskonałe, pozornie spokojny wstęp a potem jedziemy galopem w stylu starego dobrego Maiden z czasów Somewhere in Time, tylko głos tego tam, co opowiada te niesamowite perypetie, jest znacznie dojrzalszy i głębszy, co dodaje jeszcze silniejszego, nieodpartego uroku. Można mówić, że to już żywe muzeum, że Maiden to już dziadki, które uciekły z domu starców. Ale ja powiem tak - Iron Maiden jest jak wino. Im starsze, tym lepsze. Tak ku zwieńczeniu całości muszę powiedzieć, że po breakdownie z 4-tej minuty już milczę jak zaczarowana i słucham niesamowitego kunsztu gitarowego.

When the Wild Wind Blows - Stevie dawno nie napisał czegoś tak dobrego. Ostatnim jego popisem było No More Lies, a jeszcze wcześniej Blood Brothers. Zostałam oczarowana tak, jak wtedy, gdy usłyszałam No More Lies właśnie. Jeszcze nie wiedząc, że When the Wild Wind... to Harrisowy potworek, czułam, że to musi być jego sprawka. Geniusz gitarowy, chwytający za gardło, wzruszający wokal i wzruszający tekst. Gitary też we wstępie są niezmiernie ckliwe. Leżę totalnie, a nokautują mnie ostatnie słowa w utworze, padające już w 10-tej z 11-tu minut, wyśpiewane niesamowicie delikatnie i magicznie. Helloweenowe zamykacze to epickie potwory dające kopa na do widzenia, natomiast ten utwór bije je wszystkie na głowę, jeśli chodzi o atmosferę. Tylko Żelazna Dziewica posiada w swoich utworach taką moc, atmosferę, ducha. Best band ever.


Ocena ogólna? Z racji faktu, że jest to najdłuższy w historii Maiden krążek i że When the Wild Wind Blows ma 11 minut - 9/11 za to Mother of Mercy i Starblind.


Dziękuję za uwagę, życzę lepszego wieczora, niż ja miałam dzień.

~Tiga

P.S - z dedykacją dla Bloody Revenge, dzięki której to poznałam, bo bardzo mi się spodobało, szczypta Edguy. I przepraszam jeszcze raz za dzisiaj. Ale błagam, nigdy więcej mnie tak nie strasz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz