niedziela, 24 marca 2013

Grypomania...

... czyli dlaczego znów tak długo mnie nie było.

Witam serdecznie po mojej niezauważonej dłuuuugiej nieobecności.

Dla niewtajemniczonych - trwającej ponad 2 tygodnie. Otóż miałam (nie)przyjemność zachorować na wyjątkowo złośliwą grypę, która skończyła się tonami prochów, w tym antybiotykami i właśnie 2-ma tygodniami w łóżku. Ot, co.

Niestety (albo stety...) jutro wracam do szkoły. Na 3 dni ale jednak.

Ciekawym jest, co Aga wyprawia. W związku z gorączką, jaką miałam okazję posiadać, mama kazała mi się teleportować do ich pokoju na kanapę. W tymże pokoju znajduje się również posłanie Agi, a na kanapie ostatnio często śpi kot. Oprócz tego obok kanapy jest fotel. Kiedy ja leżałam w łóżku i zdychałam, na fotelu obok usadowił się mój wierny "stary piernik" - czyli Gacek, który ewidentnie mnie pilnował. Kiedy zaczęłam brać prochy i nie musiałam już leżeć na płask z zimnym okładem na głowie, Aga zaczęła podstępnie wskakiwać na kanapę. Teraz robi to już totalnie bezszelestnie i incognito, bo nie zauważyłam kiedy, a ona teraz znowu leży obok, chociaż 30 minut temu ją stąd przegoniłam. Oprócz tego w prezencie przyniosła mi już dwie swoje zabawki - kosteczkę i kawałek obszycia koca z jej posłania, który odgryzła i namiętnie się nim bawi. To tak na pocieszenie mi przyniosła. Kot, który teraz stracił miejsce do spania, mimo wszystko usiłował położyć się w moich nogach - kładzie się zawsze tak, że nie mogę się ruszyć i spadam z kanapy. Dzisiaj w nocy już tego nie wytrzymałam i wierzgnęłam nogami tak, żeby kocur spadł z kanapy. Udało się, jednak kot się zbytnio nie przejął i za chwilę leżał DOKŁADNIE w tym samym miejscu.
 Z ciekawszych numerów z udziałem Gacka i kota było to, kiedy kot wskoczył wieczorem, po ciemku na kanapę i stał do mnie tyłem, kiedy wyciągnęłam rękę i chciałam go pogłaskać. Kiedy go dotknęłam, aż podskoczył ze strachu i stęknął, a Gacek, który za kotem nie przepada, uznał to za zamach na jego właścicielkę i przebiegając mi po głowie rzucił się na kota. Innym razem, kiedy tacie w kuchni nad ranem coś wypadło z ręki i wpadło z hukiem do zlewu, mój pieseczek z przerażeniem wskoczył mi na głowę. Widocznie uznał, że wtedy będę bezpieczniejsza. Aga z kolei któregoś dnia, kiedy chciałam sobie uciąć południową drzemkę, wskoczyła na kanapę (nikogo nie było w domu poza mną i czuła się samotna) i położyła mi się na plecach. Dodam tylko, że waży już 12 kilo, a ja tylko niecałe 4 razy więcej.


Takie tam, pierdółki.

Jeśli chodzi o dzisiejszy 3 dzień kalendarzowej wiosny, to nawet nic nie chcę wspominać, bo aktualnie choć słońce właśnie wyszło, to za ciepło nie jest. Wzrokiem nie sięgam termometru więc nie wiem ile dokładnie, ale w nocy było -15...

Dzisiaj z nudów i braku weny będzie recenzja dość nietypowa. Ani Helloween, ani Maiden, ani Metallica, ani nic z tych rzeczy. Co prawda, będzie powiązanie z Helloween, ale gdyby nie było, to nie byłabym sobą.

Płyta: Kryształowe Imperium (Crystal Empire)
Wykonawca: Zew Wolności (Freedom Call)
Rok: 2001 (wg niektórych źródeł 2000)
Skład: Chris Bay, Sascha Gerstner, Ilker Ersin, Dan Zimmermann
Gatunek: power metal zdecydowanie, wali Helloweenem, Gamma Ray itp. na kilometr.

Wnikliwi i zainteresowani na pewno od razu zauważą, że coś tu jest nie halo. Konkretnie pod adresem "Skład". Pomijam, że skład może zawierać śladowe ilości orzechów arachidowych, ale przede wszystkim zawiera duże stężenie gitarzysty, który obecnie piłuje gryf w mało znanej kapeli Fanów Zupy z Dyni, czyli innymi słowy zespole pieśni i tańca Helloween. I nie, nie dlatego ten album zalatuje Helloweenem, że gra w nim Sascha Gerstner - bowiem ten album wydano w momencie, w którym skład Helloweenu właśnie rozpadł się z 5-ciu na 3-ech członków, bowiem Weikath wywalił Kuscha i Grapowa, do tego mailem. Natomiast pan Gerstner odszedł z Freedom Call zaraz po skończeniu tournee po albumie Crystal Empire i dwa lata później dopiero zaczął rzępolić z Dyniogłowymi. Wiem, zawiłe.

Mam niejasne wrażenie, że największy wpływ na brzmienie tego albumu (jako kompozytor w końcu) miał ówczesny perkusista Freedom Call i Gamma Ray, Dan Zimmermann. Skoro był z tak czołowej formacji power metalowej, to nie dziwić się, że Kryształowe Imperium brzmi jak skrzyżowanie zespołu Doro Pesch z Gamma Ray i Helloween, z baardzo niewielką domieszką Judas Priest.

Zachowam się bardzo nieprofesjonalnie i nietaktownie, gdyż nie zacznę recenzji od intra "The King of Crystal Empire" tylko od razu przejdę do pierwszej pieśni właściwej, czyli do Freedom Call.

Freedom Call - zaczyna się tak ckliwie. Dan na perkusji i gitara prowadząca pana Pestkera. Basu na tym albumie prawie że nie słychać, więc po co im był basista... Nie wiem. Wiem, że już ten utwór robi bardzo miłe wrażenie o całości krążka. Głos Baya i jego gitara rytmiczna brzmią świetnie, z naciskiem na to pierwsze - chłopak ma fajną barwę głosu, podchodzącą pod Hansena z Gamma Ray, z tym, że mniej zapitą. Poza tym charakterystyczną dla Freedom Call (jako zespołu) rzeczą są chórki wykonywane właściwie przez cały band, łącznie z wokalistą właściwym. Ogólnie - pierwsza porządna pieśń na krążku, niesamowite przejścia, dobrze wkomponowane klawisze i pianino, świetne partie gitary prowadzącej, która, jak się później okaże, dopiero się rozkręca.

Rise Up - mam nieodparte wrażenie, że ten album zieje takimi klasycznie power metalowymi kawałkami - glory, memory i przetwory. Jest baaardzo podniośle, a jednak energicznie i nawet wesoło momentami. Podoba mi się to, co później będzie istniało w Helloween z Saschą w roli solowego wymiatacza - jest dużo wypełnień melodii, takich jakby podkreśleń melodii za pomocą partii gitary prowadzącej. Tutaj jest bardzo energicznie i bardzo w stylu Promieniotwórczej Ekipy pana Hansena. Sascha z resztą wycina na tej gitarce tak, jak to robi Kai, szybko i tak, żeby nikt broń Boże nie nadążył. Ogólnie solo wg Hansena to solo, w którym panuje totalny chaos. Z tym, że tutaj Sascha zastosował tą zasadę do tych podkreśleń melodii, jest potwornie chaotycznie jeśli chodzi o riffy, natomiast solo należy do jednych z najprostszych i zrobionych od niechcenia. Jest proste i powolne. Dan na bębnach wali w swój instrument jak popadnie, choć mechanicznie to nawet ładnie mu to wyszło.

Farewell - cóż, podkreślenie melodii w intro jest już doprawdy solidne. Oprócz tego Szyszak w przerwach, pod słowa "...wild on the run" wycina cuda na gryfie. Tak żeby zapełnić. Chris jak zwykle śpiewa dobrze, może i piskliwie momentami, może płaczliwie, ale ogólnie sobie chłopak radzi. Sooooooolooooo. Świetne, breakdown z mini solówką i podkładem Baya - leżę. Perkusja już jest bardziej przemyślana, ale ździebko mechaniczna, schematyczna. Mimo wszystko jest wesoło i przyjemnie. Fajne oderwanie od rzeczywistości przed następną, patetyczną pieśnią.

Pharao - ajajajajjj, mam dreszcze. Riff i chórki, perkusja. Nie wiem, czy nie najlepszy na krążku utwór. Zastanawiałabym się jeszcze nad konkurencją w postaci The Quest. Ale na pewno czołówka. Perkusja dalej jest nieco schematyczna, albo tylko przyzwyczaiłam się do Daniego Loeble - obie wersje prawdopodobne. Genialny tekst, świetnie zaśpiewany. Chris radzi sobie świetnie to raz, a dwa, że świetne chórki. Pomijam już nieziemski breakdown "I'm the river, the giver of life", który jest jakby wypowiedziany szeptanym growlem, ale tylko do połowy - potem już Bay śpiewa to anielskim głosem, który pięknie kontrastuje. A na koniec Sascha serwuje świetne solo. Masterpiece.

Call of Fame - jedna z lepszych znowu, choć trudno jest tu cokolwiek porównywać - bardzo wyrównany poziom płyty, wszystkie utwory go trzymają, tylko dwa czy trzy na prawdę wybijają się ponad resztę. Zaczyna się nieco patetycznie, ale potem już jest bardzo w stylu Gamma Ray, bardzo wesoło, dynamicznie, chociaż tekst wcale nie taki wesoły, raczej podniosły, typowo power metalowy - chwała, odwaga, rycerskie cnoty itepe. Breakdown "Riding on the wings of time" rozwala system, jest niezmiernie chwytliwy. Solo Saschy również, jak zawsze. Perkusja jest nieco mniej schematyczna i chwała Danowi za to. Do wokalu się przyczepić nie mogę, a basu i tak nie słyszę. :)

Heart of the Rainbow - zbliżamy się do wywołującego ciary kawałka, a ten utwór jakby go zapowiada. Ten, jak i następny utwór zaczynają się pianinem. Tyle, że tutaj prawie od razu pojawiają się gitary i jest dynamicznie, mniej wesoło, bardziej w stronę Helloween. Dużo klawiszy. Wszystko mistrzowsko wyśpiewane. Chórki dodają razem z gitarami w przejściu przed refrenem i w samym refrenie atmosfery. Znów mamy do czynienia z pianinem i znów z szeptanymi, jakby growlowanymi kwestiami. Potem pisk Chrisa i jest już po staremu. Ogólnie bardzo ckliwe zwierzę, dość wdzięczne mimo stosunkowo ciężkich gitar. Piękna współpraca solówek klawiszy z gitarą prowadzącą. Jest tak, jak być powinno. Nieco patetycznie, ale bardzo wdzięcznie.

The Quest - słów mi brak, bo ten utwór wywołuje u mnie osłupienie, ciarki, gęsią skórkę i różne inne ciekawe efekty uboczne. Zaczyna się bardzo delikatnymi partiami pianina, gitary nie wchodzą w paradę. Potem głos Baya, niezwykle wiarygodny, smutny, delikatny. Paradoksalnie do słów "Hear my silent cry" Chris wydziera się na całe gardło i wchodzą gitary, już wtedy mocne. Ale riff, który za chwilę wydobędą, to dopiero potężne i do tego niezmiernie chwytliwe partie. Głowa sama headbanguje. BAS SŁYCHAĆ! Przez chwilę, razem z ciężkimi riffami. Oprócz tego genialnie wyśpiewane i dobrze zagrane na perkusji. Sascha rozwala system solówkami. Czyste partie gitar też dodają uroku. Jest świetnie. To jest jeden z tych wybijających się kawałków.

Ocean - baaardzo lubię ten utwór. Głównie chyba ze względu na klawisze i gitarę Pestkera. Jest wesoło, nawet bardzo. I tak wdzięcznie, jakoś urokliwie, chociaż gitary najlżejsze nie są. Ładny tekst. Dobra perkusja, bardzo - szczególnie przy breakdownie "Distant places..." przy którym są również, nota bene, genialne chórki. Wokal niesamowicie wpasowany. Lubię głos Baya i nic na to nie poradzę. Solówka Saschy zwieńcza całość, jest wręcz skoczna, śliczna, delikatna. Ten kawałek swoją chwytliwością ciągle pakuje się do odtwarzania go. Nic dodać nic ująć, po prostu świetny.

Palace of Fantasy - chórki overloaded. Ogólnie, krótko i w żołnierskich słowach - znowu jest zasada glory, victory, memory i przetwory, jest ciężko, melodyjnie, dobrze zagrane i wyśpiewane, nawet perkusja troszkę mniej schematyczna. Usta same wyśpiewują przejścia i refren. Gitara Szyszki znowu podtrzymuje melodię, do tego gra bardzo dobrą solówkę. Chwilami słychać bas, konkretnie po "telling me tales from the past". Jest świetnie.

The Wanderer - no niestety, to nie Helloween, epickich zamykaczy nie ma. Chociaż powiem szczerze, że jest fajnie, bardzo fajnie. Znowu nieziemsko chwytliwie, nieco zalatuje barokiem, a raczej barokową muzyką. Świetnie zaśpiewane, rytmicznie. Dużo chórków zgodnie z tradycją. Dobry tekst. Powtórzę się - świetna solówka. Ale pan Gerstner nie gra złych solówek. Choć prosta, to ładna. Dobry zamykacz, zachęca do posłuchania płyty jeszcze raz.

Ocena ogólna? Cóż, ja bym tam dała 8.5/10... Dlaczego? Po pierwsze schematyczna perkusja, czego nie lubię (partie perkusyjne Daniego z Helloweenu mnie rozpieszczają) i brak basu, totalny. Tego biedaka w ogóle nie słychać, kilka razy udaje mu się przebić przy galopie gitar / cięższych riffach.

Ciekawostkę rzucę - jest to druga i ostatnia płyta Freedom Call z Gerstnerem w składzie. Tak, to już zdążyłam napisać, ale ciekawe jest również to, że właściwie Sascha do końca 2002 roku / początku 2003 roku nie udzielał się jako muzyk w zespołach power metalowych. Ponoć zarzekł się, po odejściu z Freedom Call, że nigdy już nie będzie grał w żadnym zespole metalowym. Czyżby stało się coś, co go tak dotknęło, że nie chciał się w to więcej pakować? Ponadto w jednym z wywiadów (zamieszczonym na polskiej stronie fanów Helloween, przeprowadzony specjalnie dla nich) Sascha nie chciał mówić na temat Freedom Call, potwierdził, że nie ma kontaktu z bandem odkąd odszedł. Jednak w Helloween nie czuje się chyba najgorzej - w wywiadzie z grudnia 2012 powiedział, że nie widzi powodu zmian w składzie Dyniogłowych, że gra im się bardzo dobrze razem.

Takie tam dziwne pierdółki.

Powtarzam się. A na koniec nowy odcinek słownika.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezentować:

- żafba (miało być żadba, czyli już występujące w słowniku hasło)
- Babbath (Abbath)
- dorba (dobra)
- kiuedy (kiedy)
- ejst (jest)
- gdzi (gdzie)
- ograniam (ogarniam)
- imprerium (imperium)
- jakiby (jakby)
- posłać (posłuchać)
- Brazlyli (Brazylii)

CDN.

Dobranoc.

~Tiga

P.S. - fajne słowo na zimę - określenie taty wobec kota - ciućmok.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz