czwartek, 7 marca 2013

Zbóje idą...

... czyli o tym, jak w poniedziałkowo-wtorkową noc zostałam omyłkowo wzięta za włamywacza.

Bry~

17 minut po dwunastej. To zaczynamy referacik.

Więc tak - znów długo mnie nie było. Ale ostatnio ilość rzeczy do zrobienia jest niemożebnie długa i nie miałam kiedy napisać. I szczerze powiedziawszy - będąc w stanie depresji, której głębokość porównywalna jest z rowem mariańskim, nie za dobrze się pisze.

Z polskiego się chyba nie dostałam, bo wyniki są, ale tylko niecałe 70 osób jest zapisane, a później są puste kratki arkusza kalkulacyjnego, tak jakby miało być więcej. Gratuluję koleżance, bo jeśli to jest tylko lista osób do III-go etapu, to ona jedyna z 4-ech reprezentantek się dostała i miała niezły wynik, choć twierdziła, że się nie dostanie. Uśmiejecie się, ale ja tam się cieszę, że nie muszę iść na trzeci etap. Bo STRASZNIE nie chce mi się zakuwać. 

Tak więc tego.

Apropos włamywaczy - w poniedziałek już się nie za dobrze czułam, bolał mnie cały dzień brzuch *bo nie wspomniałam jeszcze, że jestem chora*. W nocy obudziłam się czując się doprawdy fatalnie. Mdłości, ból głowy i te sprawy. Chciałam się jakoś "uśpić", więc w tym celu studiowałam wnikliwie opracowanie "Wesela" Wyspiańskiego. Mogłam właściwie wziąć "Nad Niemnem" Orzeszkowej, które stoi na regale i się kurzy - po pierwszej stronie bym zasnęła. No, ale że na to nie wpadłam, a "Wesele" nie pomogło, a mi było na domiar wszystkiego zimno, postanowiłam pójść do sypialni i obudzić mamę. Wyszłam po cichu z pokoju (otwieranie po cichu starych drzwi mojego pokoju, które niezmiernie trzeszczą, opanowałam przez te 5 lat do perfekcji) i postanowiłam nie zapalać światła, żeby nie obudzić Agi a przede wszystkim taty, bo on w przeciwieństwie do mamola śpi snem płytkim, a jak się obudzi to nie może zasnąć. Ja tu z dobrego serca po cichu i po ciemku jak ten czarno czarny wchodzę do kuchni i dostaję zawału, bo tą upiorną ciszę przerywa WRZAAAAASK naszej Agi. Jeszcze jak weszłam do pokoju to rzuciła się w moim kierunku i nadziała swoje szpilkowate zęby na rękę, którą wystawiłam, żeby poznała mój zapach. Niestety najpierw poznała po smaku. Mama poderwała się jak oparzona, a Aga z zakłopotaniem lizała moją ugryzioną rękę. Całe szczęście, że się od razu połapała, że to jednak nie zbóje tylko stara Tidźka, bo nie ugryzła mnie mocno - nawet skóry nie przebiła. Z resztą - mit o tym, że psy rozrywają skórę i mięśnie ofiary to tylko i wyłącznie bajka. Pies gryzie i puszcza, chyba, że to, co ugryzie zaczyna się miotać. Człowiek, kiedy pies go ugryzie, nie powinien się z nim szarpać, bo wtedy będzie trochę nakłuty, ale nie straci swoich ścięgien, mięśni, etcetera etcetera. Dobrze, że spodziewałam się, że mnie ugryzie, bo też bym była pokaleczona gdybym próbowała cofnąć rękę.

Czuję się jak Rumcajs.

Run
Live to fly, fly to live
Do or die
Won't you?
Run
Live to fly, fly to live
Aces high

~ Aces High, Iron Maiden


Śnieg zszedł i odkrył ziarno pod karmnikiem, które rozrzucały całą zimę wróble. Teraz te same wróble, mazurki, a i trznadle, buszują w tym miejscu wydziobując wszystko z takim zapałem, jakby to były amerykańskie zawody w jedzeniu na czas.

Słownik Przejęzyczeń Klawiaturowych autorstwa Soul, Tiga & Klawiatury CO. ma zaszczyt zaprezeeentowaać:

- dmona (demona)
- mantikotze (mantikorze)
- potaram (postaram)
- magnezator (Megazetor)
- Natychmiastium (Nachtmystium)
- Helmuth von Dżagodziabath
- szcześćliwsza (szczęśliwsza)
- dark trhony (dark throny)
- pevercie (pervercie)
- Zero Osie Wojna (Zero Osiem Wojna)
- argamadon (armagedon)

CeDeeN.

Re-re-recenzja? Bydzie.

Płyta: Nowy, wspaniały świat (Brave New World)
Wykonawca: Panienka do prasowania (Iron Maiden)
Rok: Apokaliptyczny (2000)
Skład: Najlepszy, ostatni (Dickinson, Smith, Murray, Gers, Harris, McBrain)
Gatunek: Heavy metal (z domieszkami wszystkiego, co się w głowach znajdzie)


     Kilka słów gwoli wyjaśnienia.
Wielu twierdzi, że to najlepszy po powrocie marnotrawnych Smitha i Dickinsona krążek, nawet, że najlepszy w ogóle. Ja i tak nie zmienię zdania - Dance of Death, wydany po 3 latach od Brave New World, dla mnie jest faworytem. Ale ten właśnie nowy, wspaniały album uplasował się w moim rankingu na drugim miejscu najlepszych płyt Irons.
  Skąd pomysł na tytuł płyty? Myślę, że do jego nazwania przyczynił się też nowy skład i nowy rozdział w historii Żelaznej Dziewicy. Oficjalnie jednak pochodzi od jednej z pieśni z tegoż krążka o tym samym tytule. A skąd się wziął ten utwór i pomysł na kierunek płyty, na poruszane na nim problemy? Bruce wypowiadał się na ten temat w ten sposób: 


Czytałem kiedyś o wymieraniu tych pięknych żurawi w Japonii, gdzie one są jakby narodowym symbolem i nikt się tym nie przejmował. Zapytali ich: „Czy obchodzi was to, że przez zanieczyszczenia umierają wasze żurawie?”, a oni odpowiedzieli: „Cóż, mamy ich zdjęcia w muzeach, więc nie ma dla nas znaczenia to, czy one rzeczywiście istnieją”. To jest właśnie pieprzony Nowy, wspaniały świat.
Pan Air Raid Siren nie takie już miewał pomysły na teksty i problematykę utworów. Swoją drogą dobrze, że ktoś zwrócił uwagę na tą rosnącą znieczulicę i egoizm ludzi. Tak więc taki jest wzór matematyczny na ten album:

Nagranie Virtual XI i The X Factor = Kryzys w Maiden + wywalenie Blaze'a Bayleya;
(Wywalenie Blaze'a + kryzys w Maiden + powrót pana Dickinsona x Adrian Smith) + Janick Gers, Steve Harris, Dave Murray + Nicko McBrain = nowe Iron Maiden + Brave New World 

Zaczynamy~


The Wicker Man - już kiedyś, przy recenzji Fear of the Dark wspominałam, że Fear... to ostatnia pieśń (kolejnością na albumach licząc, nie kolejnością nagrywania) przed the Wicker Man nagrana z Brucem na wokalu. W Strachu Przed Ciemnością tkwi swoista groźba - "on tu jeszcze wróci!" . Efekt tego jego wracania jest taki, że otwieracz płyty powala swoją radością, spowodowaną jakby powstaniem nowego składu. Choć tekst jest iście złowieszczy, to radocha płynąca z riffów i wesoła melodia utworu zdaje się witać właściwych ludzi na właściwych miejscach - tak radośnie witać, jak witał ojciec swego syna, "który choć zaginął, to odnalazł się". Warto zwrócić uwagę na to, że teraz są 3 kanały gitar - lewy należy do pana Murraya, prawy do pana Gersa, a na środku popiskuje sobie pan Smith. Utwór jest niesamowitą mieszanką wybuchową, która sama zmusza słuchacza do śpiewania z pełnym pewności siebie głosem Bruce'a. ŻYJEMY!


Ghost of the Navigator - zacznijmy od faktu, że napisał to pan Gers. Jak on to napisał, to ja już leżę na samą wieść o tym. Główną rolę gra tu właśnie Janickowa "zachrypnięta" gitara. Basu co ciekawe czasem w ogóle nie słychać, co dla zagłuszającego siebie i otoczenie pana Harrisa jest dziwne i nietypowe. Jak ja kocham duet zachrypniętej, głębokiej, gadającej i chaotycznej gitary Gersa z głosem Bruce'a i to nowe trio gitarowe. W kilku słowach - przecudowna pieśń, niby balladopodobna, ale jednak silna, dudniąca. Solówki to mistrzostwo. Pan McBrain starym zwyczajem ukazuje swój talent i kunszt perkusyjny. Atmosfera tego utworu jest tak silna, że pamięta się ją jeszcze w następnym utworze.


Brave New World - no i wywołałam wilka z lasu, bo przyszedł po mnie Nowy, Wspaniały Świat. Zaczyna się tak niepozooornie, tak delikaaatnie, tak spokooojnie. Delikatny i czuły głos Bruce'a wywołuje ciary, potem wracamy do normalności - piski, kwiki, chrypa, wrzaski. Swoją drogą nie wiem, co mnie bardziej zwala z nóg - kiedy Bruce wyje jak syrena lotnicza, kiedy sięga najniższych rejestrów, czy kiedy śpiewa tak spokojnie, ciepłym, miłym dla ucha głosem? Wszystko chyba. Znaczy, na pewno, ale nie umiem powiedzieć, co gorsze. Jeśli chodzi o bas i gitary - tsaaa, długo pana Harrisa nie było. Już go doskonale słychać. Nie, przeciwnie - ja bardzo pana Harrisa lubię, ale nie lubię, kiedy zagłusza wszystko dookoła (a w tym, co prawda nieświadomie, jest mistrzem). Gitary? Panów solowych wymiataczy nie da się opisać. Geniusz, jaki im przypadkiem wychodzi przez ten tercet, jest nie do opisania słowami ludzi. Tekst - jak na pana Dickinsona przystało, powala.


Blood Brothers - narażę się, jeśli powiem, że dla mnie tytułowy kawałek stoi niżej, niż to i dwa utwory jeszcze. Tekst Harrisa, nawiązuje do jego przeżyć, wtedy jeszcze niedawnych. Niesamowite partie gitarowe i wokal. Tutaj gitary to bohaterowie pierwszoplanowi. Solówki, breakdowny, wszelakie solówkowe riffy - geniusz overloaded. Nawet bas się bardzo elegancko wpasował i nie jest klasycznie wyalienowany. No i wokal - w połączeniu z riffem z refrenu wywołuje ciarki na całej powierzchni mojego kociego grzbietu. Kontrastująca w tym utworze delikatność z siłą heavy metalowego utworu, piękno solówkowych riffów z grubo ciosanymi. Jest na sali lekarz? Zemdlałam. Z wrażenia.


The Mercenary - tekstu jeszcze nie zdążyłam przeczytać, proszę więc o wybaczenie, że go pominę. Płytę mam od niedawna i dopiero co zdążyłam się obeznać z warstwą muzyczną i pewną częścią tekstów. Jeśli chodzi o muzykę - jest żywo, dynamicznie, trochę brutalniej niż na poprzednim kawałku. Janickowe, ale się pan Gers słabo postarał. Jest dobrze, ale mogłoby być lepiej. Troszkę ten utwór ustąpił reszcie. Refren ratuje honor, bo jest na poziomie całości krążka. Tylko w zwrotkach czegoś mi zabrakło. Ale tak to nie jest źle. Odpuściliśmy sobie nieco, ale zaraz uratujemy honor.


Dream of Mirrors - ahhh, te kilkuminutowe potwory Maidenów. Tutaj mamy do czynienia z utworem długości 9:21. Nieziemsko podoba mi się podział tego utworu na schizofreniczne gitary, ograniczoną do talerzy perkusję, cicho dudniący sobie bas i nieziemski wokal; a potem już wziuuu, jedziemy po staremu. Znów jest spokojnie, kontrastujemy kolejnym walnięciem. Potem galopujące gitary, bas, dudniąca perkusja podbijająca rytm. That solos. Instrumentalnie jest świetnie. Dobry tekst. Ogólnie - od tego utworu spokojnie można się uzależnić. Raz posłuchasz, od razu wpada w ucho. Jedyny mankament - znów mamy przyjemność z wielorazowym powtórzeniem refrenu i "I only dream in black and white". Pic cały polega na tym, że jednakowoż nie stanowi to większości utworu, jedyne jego tło. I nie jest powtarzane w takich ilościach jak w Don't Look to the Eyes of the Stranger. A nawet jeśli, to nie jest tak męczące. Może dlatego, że lepiej zaśpiewane...?


The Fallen Angel - i znów 4-ro minutowy przerywnik między dwoma monstrualnymi utworami. Z tym, że tu chyba jest mocniej niż na The Mercenary. Jest drapieżniej jeśli idzie o gitary, bas znów wściekle usiłuje zagłuszyć otoczenie. No i wokal Bruce'a. Szczególnie drapieżny na końcu, kiedy z Dickinsonowego gardła wydaje się potężne "Yeah!". Gdybym nie wiedziała, że słucham Iron Maiden, pomyślałabym, że to "yeah" wydobyło się z gardła Jamesa Hetfielda... Biedny Nicko, ciągle go pomijam. No, to żeby nie był niepocieszony - niesamowicie komponuje się z gitarowym podkładem pod solo. Ogólnie, pana McBraina ciężko krytykować, bo i nie ma za co go ochrzanić. To jest chyba jeden z najsędziwszych heavy metalowych perkusistów, przy tym jeden z najlepszych. Uznany, miły człowiek, inspiracja dla tysięcy młodych garncarzy...


The Nomad - NOOOOO NAREEESZCIE. Dobrnęliśmy do jednego z dwóch (dla mnie, oczywiście), najlepszych utworów na płycie. Jak to usłyszałam to mina mi zrzedła. Cuda, jakie pan Smith wyczynia na swoim Jacksonie, na spółkę z iście arabską solówką pana Gersa... Pierwsze co zrobiłam to nauczyłam się całej partii Adriana (z wyjątkiem solo, bo jak solo jest Adrianowe, to jest nie do zagrania). Niesamowity tekst, genialnie zakomponowane arabsko brzmiące riffy, totalnie zwalający z nóg wokal Bruce'a - pokaz siły absolutny, świetnie tutaj jego głos pasuje. Ciężkość riffów i perkusji kontrastuje z delikatnością solo nieprzesterowanej, czystej gitary Adriana (no dobra, podpiętej do efektów, bo echo). W tabulaturach opis solo Janicka: "Lots of twirls...". Absolutnie się zgadzam. Ogólnie, w żołnierskich słowach? Genialny, monstrualny, nie do pobicia, numer jeden tutaj. Mam drrrreszcze.


Soul zgłaszaj reklamację - nie przestanę twierdzić, że Nomad swoim poziomem dorównuje Dance of Death.


Out of the Silent Planet - czasami zapominam o istnieniu tego utworu. Nie przyzwyczaiłam się do niego jeszcze. A może po prostu z utęsknieniem czekam na zamykacz, który razem z Nomadem tworzy duet najlepszych utworów na krążku? Nie wiem. Wiem, że ten utwór jest dobry. Wokale tak dopracowane i tak dobrze wkomponowane... Niesamowite, jak na aktualny skład Dziewic przystało, gitary. Doskonale skontrastowane: niezbyt drapieżne, melodyjne jak nie wiem intro z następującą po nim mocną zwrotką. Refreny troszkę lżejsze, bo perkusja spokojniejsza, no i wokal pozbawiony chrypy. Galoping, potem świetne solo. Like it.


Oj, coś się chyba przypala... *mam nadzieję, że nie mój kochany zrupieciały laptop...*


The Thin Line Between Love and Hate - to jest ten właśnie zamykacz, w którym dawno temu się zakochałam. Przyjaciółka pokazała mi to, kiedy byłam u niej w wakacje. Te gitary, te riffy, ten wokal. Nad gitarami MUSZĘ się zatrzymać - riff z intra bije na głowę, ale solówki Adriana (bo praktycznie cały utwór opiera się na jego solówkach i na riffach panów Murraya i Gersa) i mini-solo w rytm śpiewanych przez Bruce'a słów "The thin line between love and hate" jest już całkowitym mistrzostwem świata. Genialnie zaaranżowany podział gitar - jeden gra swoje, drugi swoje, trzeci poleruje gryf wywijając takie cuda, że aż trudno wierzyć; a mimo wszystko brzmią razem świetnie. Pozornie powolny, długi utwór - jednak na prawdę wart tych 8 minut i 27 sekund. Perkusja nieco się tu schowała za gitarami, dudniącym basem (znowu akcja zagłuszanie) i nieziemskim głosem Dickinsona. Urokliwa rzecz. Elementarz fanów Maiden.


Takim też elementarzem jest ogólnie ta płyta, Dance of Death, Fear of the Dark i Number of the Beast. Dwóch ostatnich trudno nie kojarzyć, jeśli kojarzy się sam zespół a w szczególności, jeśli się go dobrze zna i lubi. Ocena albumu? 9,5/10, za to The Mercenary *ale ze mnie sadysta*

Nie ma to jak pisanie posta 2 godziny. Jest prawie 14:20. Matko jeżowa.
Znikę.

~Tiga

P.S. - Łapcie i raczcie się, kochani, dobrą muzyką~

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz