sobota, 5 stycznia 2013

Chorowanie cechą artystów...

... czyli dwa słowa o tym, jak to mnie i moją nauczycielkę coś złapało.

Dżem dobry.

Ptasie Mleczko też dobre. I "bardarynki". I serek ze szczypiorkiem na kanapce. Mniam.

No więc - wczoraj już wieczorem się źle czułam, zasnęłam, okay. Dzisiaj się budzę - nie jest lepiej. Jadę na zajęcia, przyjeżdżamy - Pani chora. Wracam do domu - tak makabrycznie się dawno nie czułam. Maaasaakra.

Co do zajęć - na sobotę sztuka romańska i 3 kompozycje na A3. Za to dzisiaj skończone po 3,5-4h (łącznie, dzisiaj tylko niecałe 2h) studium ołówkowe. Zostałam pochwalona. Cóż, jestem usatysfakcjonowana... Jest lepiej, tak myślę.

Oooo ludzie. Ale się czuję. Jak wyprana w pralce z domieszką Domestosu na ostrym wirowaniu. A pfe.

Recenzja na dziś: Dyniogłowi (Helloween) i ich monstrum z 2010 roku - 7 Sinners.
Where The Sinners Go to otwieracz. Zaczyna się samą perkusją. Perkusją należącą do odpowiedniego człowieka. Dani czasem wali po tej perkusji jak oszalały i wydawałoby się, że robi to jak popadnie - ale wychodzą mu takie cuda, że aż trudno wierzyć. Utwór jest silny, agresywny, ale stosunkowo powolny. Powoliiiii płyta będzie się rozpęęęędzaać. To jest średnie tempo, na następnej ścieżce będzie szybciej, na następnej znowu szybciej. Co do tego jeszcze - genialne, chaotyczne troszkę solo Saschy i potężne, mistrzowskie riffy mistrza rytmiki - Michaela Weikatha. Skrzypiący momentami wokal Andi'ego rozwiewa grzywkę.
Are You Metal? - kiedy pierwszy raz to usłyszałam (z ich dyskografii znałam tylko Keeper of the Seven Keys
i I Want Out) nie wiedziałam, gdzie uciekać. Siła i agresja, z jaką uderza ten album i ta piosenka nie odznaczała się prawie nigdy (prawie bo poza The Dark Ride z 2000 roku) w historii zespołu. A przynajmniej nie tak dosadnie. Kapitalny tekst, bardzo prymitywnie skonstruowane ale monstrualne i szybkie riffy. Perkusja wykurza z pokoju, wokal bardzo pasuje do klimatu utworu. Basu prawie nie słychać przez potężny przester. Wstęp do solo (będący mini solówką) w wykonie Weika i potem monstrualne, choć proste i krótkie solo Gerstnera. Breakdown z potężnymi bębnami trzęsie podłogą przy zbyt dużym natężeniu na kolumnach. Jednym słowem, masterpiece. Również teledysk świetny.
Who is Mr.Madman? - schizo-schizo-schizofreniaaaa. Porąbana muzyczka w intro i w jego czasie cichy, ale dosłyszalny dźwięk aparatu mierzącego tętno (kojarzycie na pewno) w szpitalu. Nagle jak spod jakiejś bariery wyrywa się ciężki utwór, ale klawisze nie cichną. Nadają obłąkany klimat utworowi. Tekst jest jednym z lepszych jakie znam. Świetne partie gitarowe i perkusja. Ceną tego albumu i jego potęgi jest fakt, że Markusa na basie prawie nie słychać. Momentami go słychać kiedy gitary specjalnie mu ustępują. Choć akurat w tym utworze w breakdownach jest dosłyszalny.
Raise The Noise - Weikowy potwór. Gitara Saschy jest tak szczerze improwizująca, że aż genialna. Są dwie wersje tego utworu - na albumie jest wersja z fletem (czy co to tam jest) w środku utworu zamiast solówki gitarowej. Co prawda gitara trochę tam dokazuje (prowadząca oczywiście, bo cały utwór na swoich barkach dźwiga rzecz jasna Weiki, ciosając potężne riffy) i przedrzeźnia, ale ogólnie w tym utworze zbyt dużego popisu nie ma. Na japońskim singlu (nigdy nie doczekał się niestety wersji europejskiej, a szkoda) Are You Metal? była wersja utworu bez fletu, instead w jej miejsce walnęli Gerstnerową partię. Jest taka sama tylko w jego wykonaniu. Ja jako fanka Saschowych solówek wolę wersję z singla, ale oryginalna też fajna. Pamiętam, że w wakacje ten utwór przez conajmniej 2 tygodnie NON STOP katował kolumny. Dobre, bardzo dobre.
World of Fantasy - za tekst panu Markusowi należy się Nobel, to raz. Dwa, że solówka i ogólnie partie gitarowe powodują dreszcze. Do perkusji, jak zwykle na albumach z Danim w roli garowego, nie mogę się przyczepić, jest klimatyczna i nie składa się z zaprogramowanego w perkusistę jednego rytmu. Za to lubimy pana Loble'a - za creativity. Trzy - niesamowity wokal. Mówcie co chcecie - dla mnie to jest najlepszy wokalista Helloween i jeden z najlepszych heavy metalowych. Potrafi śpiewać nisko, wysoko i pośrodku. Do tego jest genialnym kompozytorem i tekściarzem. Senk ju, geniusz absolutny. Namber tu na tej płycie razem z Are You Metal. O dwóch utworach, które najwyżej tu cenię - za moment.
Long Live The King - ze schizofrenicznego wzruszu wybudza nas potężny, dynamiczny Long Live The King. Kolejny hymn dla metalu. Niesamowita perkusja (jeśli przeżyła nagrywanie tego utworu to znaczy, że była pancerna) i gitary. Wokal jest typowy dla dynamicznych, łamiących nos utworów z Andim w roli krzykacza - piski, kwiki, wrzaski i ogólnie wszystko co się da jest mile widziane. I w jego wykonaniu mi się to podoba. Wreszcie słychać bas! Dudniący, potężny, kiedy trzeba bardzo ładnie się odzywa. Ogólnie dwaj najlepsi żyjący basiści metalowi: pan Harris i pan Grosskopf. Ot, co.
The Smile of the Sun - ten i jeszcze jeden utwór to absolutne numery jeden na Grzesznikach. Słuchając tego pierwszy raz miałam potwornego doła i ryczałam jak głupia. Tekst roku. Przepięknie wkomponowane pianino, genialne gitary i perkusja - dalej silna ale znacznie spokojniejsza niż na poprzednim kawałku. Spokojny a jednak ciężki utwór. Znów słychać bas. Mistrzowski wokal Andiego znów daje znać o sobie. Idealnie komponuje się z resztą. Usta same otwierają się by śpiewać "The smile of the sun is gone and noone but you drives away the pain of the grey". Masterpiece do kwadratu.
You Stupid Mankind - zawiera chyba najlepszą sol... tfu, ustępuje jednej jeszcze. Ale jest drugą najlepszą solówką na tym albumie. Saschowy utwór - co za tym idzie świetny tekst i partie gitarowe. Perkusja znów idealnie wpasowana w całość. Markusa prawie nie da się usłyszeć spod potężnego wokalu i gitar. Prawie, bo jak się wsłuchać to można dosłyszeć. Genialny do przebudzenia po The Smile of the Sun.
If a Mountain Could Talk - na tej płycie... genialne teksty overloaded. Bardzo mądry i świetnie opisujący ludzkość tekst. Wokal bardzo dobry. Tu z kolei gitary przejawiają się prawie tylko tam, gdzie nie ma zbyt wiele partii wokalnych. Przy breakdownach, w intro i solówka. Gdy słychać wokal - słychać też dudniący bas i perkusję, ale gitary zlały się tutaj i trochę je to przybiło, trochę wyciszyło. Słychać je, ale nie wybijają się tak jak zwykle.
The Sage, The Fool, The Sinner - nie wiem, co panowie brali kiedy to nagrali i co ich podkusiło, żeby ten utwór pojawił się na Sinners. Nie, nie jest zły - przeciwnie, jest świetny, ale dziwny. Weselszy od reszty, zdecydowanie weselszy. On powinien być na Straight Out Of Hell
[płyta wychodzi 22 stycznia w Europie, ma być jeszcze cięższa niż 7 Sinners ale znacznie weselsza] a nie tu. Jest ciężki, genialna perkusja rozwala mózg. Tutaj chyba najlepsze partie ma właśnie Dani. Tekst jest dziwny. Gitary lekko chaotyczne, ale niezłe. Bas nareszcie porządnie wyeksponowany! I bynajmniej nie przypadkowo, tylko ewidentnie gra tu istotną rolę. Wokal bez zarzutu. Trzymamy poziom.
My Sacrifice - Sascha bawi się w tekściarza. I wychodzi mu to nieźle. Z tym, że ten tekst jest bardzo... mhm, religijny. Chórki rodem z opery w tle; Andi daje światu do zrozumienia, że to on tu rządzi, jeśli chodzi o wokal. Perkusja troszkę przekombinowana i ogólnie rytm w breakdownie przed refrenem jest lekko naćkany. Utwór jest dobry, nie ukrywam; szczególnie solo-podobne twory w wykonaniu Szyszaka są bardzo dobre. Ale jak dla mnie to coś tu nie gra, jest za dużo. Wciśnięte partie, skondensowane to granic możliwości, albo takie się tylko wydają - jest zbyt skomplikowanie, chociaż byłoby lepiej jakby trochę to uprościć. Ale breakdown przed solo i samo solo jest dobre, jak na Helloween przystało.
Not Yet Today - ktoś mądry doszedł do wniosku, że trzeba przed zamykaczem płyty walnąć trzymacz klimatu. Schizofreniczny wokal Andiego przywodzi na myśl ciemne pomieszczenie, jakiegoś człowieka który nad ciałem umierającego przyjaciela śpiewa przedśmiertną kołysankę. Niesamowity, słowa "not yet today" czyli jeszcze nie dziś przywodzą na myśl następny utwór, utwór monstrualny, utwór finałowy. Zauważyłam, że na prawie każdej płycie miłośnicy pestek z dyni mają taki jeden, najbardziej reprezentatywny utwór, najczęściej tytułowy i często ostatni na krążku.
Far in the Future - daleko w przyszłości, kontynuacja klimatu z poprzedniego utworu. Potężny, gigantyczny, monstrualny - mogłabym ten kawałek opisywać w nieskończoność. Powoli rozpędzająca się w intro perkusja, która robi tu za gwiazdę - bo tak na prawdę to gitara tutaj stanowi tło perkusji, która rozpędza się jak ośmio cylindrowy silnik sportowego potwora. Potem gitary przejmują pałeczkę i one grają tu największą rolę. Genialny tekst, genialnie zaśpiewany. Far in the Future stanowi, w moim przekonaniu, mieszankę wszystkich możliwych gatunków - power, speed, thrash metalu i metalcore'u z hardcore. Przytłaczające potężne riffy i solówka najlepsza na płycie. To jest mój absolutny numer jeden tutaj.

Tyle by było w tym temacie.

Jeszcze dzisiaj może napiszę, ale na razie znikam. Do zoubaczenia.

~Tiga
P.S. - apropo genialnych, monstrualnych zamykaczy płyt... najpotężniejszy z możliwych utworów Helloween (do niedawna, dopóki nie wydano "Nabataei") - The Dark Ride.

Jestę, zniknę i zaistę wrócę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz