niedziela, 6 stycznia 2013

Bonus dzienny...

... czyli bonusowa recenzja, bo Tidzi się nudzi.

A tak mnie naszło. Co jeszcze? Keeper of the Seven Keys - The Legacy.

Warto zacząć od faktu, że nastąpiła ostatnia wtedy zmiana składu. Pierwsza płyta nagrana w składzie Deris, Weikath, Gerstner, Grosskopf i Loble. Debiut ostatniego w roli perkusisty.

The King for a 1000 Years - geniusz absolutny, jeden z 2-óch najlepszych (jest jeszcze Occasion Avenue). Zaczyna się czyimś monologiem, później anielskim głosem randomowej wokalistki, potem wchodzi gitara akustyczna. Nic nie zwiastuje 3-ciej części opowieści o Kluczniku poza intrem, które zostało najpierw wypowiedziane. Nic nie wskazuje, że będzie to prawie 14-sto minutowa zawierucha czystego metalu, najlepsza moim zdaniem część historii Klucznika. Dani pokazuje się na dzień dobry od najlepszej strony. Andi powiedział kiedyś "Ten facet mnie przeraża. Jak zamykam oczy, to jestem pewien, że tak grałby Ingo
[Schwichtenberg, pierwszy perkusista Ween, został odsunięty od zespołu po płycie Chameleon z 1993 roku z powodu problemów z narkotykami; cierpiał na schizofrenię i depresję narkotykową. Popełnił samobójstwo 8 marca 1995 roku, rzucając się pod pociąg metra w Hamburgu] gdyby żył". To prawda. Tak przynajmniej sądzę. Perkusja w tym utworze nie jest suchą melodyjką, to żyjący i grający równie rozbudowane partie co gitary instrument. Solówki zrzucają z krzesła, potężny breakdown "We're the king for a 1000 years" i przede wszystkim bębny w tym breakdownie rozwalają system. Wokal przechodzi najśmielsze oczekiwania. Bas ma swoje solo, słychać go bardzo dobrze przez właściwie cały utwór. Rozbudowany potwór, nie piosenka. Genialny tekst. Ogólnie, geniusz overloaded.

The Invisible Man - wielu ludzi twierdzi, że utwór ten jest chaotyczny i nie rozumieją celu jego istnienia. Dla mnie to kolejny flagowy pokaz siły kompozytorskiej Saschy (po Back Against The Wall) i przede wszystkim pokaz siły wokalnej Andiego i pokaz siły gitary prowadzącej. Szyszka pokazuje tutaj, że nawet najbardziej improwizatorskie solo jego dłonie potrafią przeobrazić w coś niezwykle ckliwego i niewymiernie ładnego. Bardzo dobry tekst. Utwór... Jeden z lepszych z The Legacy, jak dla mnie.

Born on Judgement Day - cały utwór jest dla mnie nieco dziwny, ze względu na tekst i jego logikę, ale przede wszystkim ze względu na koniec, o którym zaraz. Ogólnie - bardzo dobry, do niczego przyczepić się nie mogę. Solo Markusa i Daniego bardzo dobrze tutaj się komponuje. Ogólnie, perkusja i bas mają w tym utworze wiele wspólnego, a do tego pan Loble daje pokaz swoich możliwości i udowadnia, że urodził się z talentem do walenia po garnkach. Ale co mnie najbardziej nurtuje - do kogo należy wrzask, który można na końcu usłyszeć po tym, jak wszystko ucichnie, słychać puknięcie bodaj pięciokrotne w talerz perkusji, "przewrót" na bębnie i czyjś straszny krzyk. Wyciszony ale jednak dobrze słyszalny. Moim zdaniem należy do Andiego, ale dalej nie wiem, co sprawiło, że ten okrzyk się z niego wyrwał.

Pleasure Drone - trochę słabo... może inaczej. Po prostu nie przepadam za tym utworem. Dla mnie nie jest on zbyt sensowny... jakby nie od kompletu. Nie podoba mi się. Więc i nie będę się zbytnio rozpisywać, bo nie będę tu zbyt obiektywna. Mierny, jak dla mnie. Riffy takie sobie jak na Dynie... Wokal niezły, to przyznać trzeba... Perkusja jak zwykle dobra, do Daniela się przyczepić nie mogę. I nie wiem, czy on nie ma tu najlepszych partii... Solo jeszcze dobre. Jak zwykle z resztą... pan Pestker nie gra złych solówek. No i solo Weika. Też dobre.

Mrs. God - geniusz teledysków to znak rozpoznawczy Helloweenu; klipy z takim jajem jak Perfect Gentleman czy ten właśnie mogli zrobić tylko panowie Dyniogłowi. Sama pieśń - też przez wielu nietrawiona, ale dla mnie genialna. Zarówno tekst, jak i warstwa muzyczna - perkusję perfekcyjną jak zawsze pomijam, ale chciałabym się zatrzymać nad gitarami. Riff główny w wykonaniu Saschy jest wręcz jarmarczny i skoczny, ale przez to taki jakiś... wesoły, odrywa mnie od złego wrażenia po Pleasure Drone. Genialna solówka pana Aragorna (bo na teledysku do tego Sascha wygląda jak Aragorn dzierżący gitarę) i nie mniej genialny riff Weika po solo. Myślałam, że klimat potężnej rytmiki z Dark Ride odbija się u Weikiego tylko na Rabbit Don't Come Easy, ale się myliłam - tu nadal słychać w gitarze Michaela echo tamtego potężnego brzmienia. No i solo Markusa na basie... Cudo.

Chyba jestem fanką Markusowych basowych solówek.

Silent Rain - koniec pierwszego krążka (bo warto dodać, że The Legacy zawiera dwie płyty). Jesteśmy na półmetku z idealnym, żywym zamykaczem. Bardzo dobry utwór, czymamy poziom. Solówki przygotowują nas do otwieracza drugiej płyty. Ogólnie utwór w stylistyce nieco starszego Helloweenu... Przypomina mi (ze względu na dobrze wyeksponowany bas, duet gitarowy i szybkie riffy) utwory z drugiej części Keeper of the Seven Keys. Ot co. Zakończenie "Look out for the silent rain" jakby grozi, że coś się zbliża, coś się stanie. No i ma rację...

Occasion Avenue - genialne intro złożone ze starych sampli, imitujące, jakoby podmiot mówiący szukał czegoś nowego w stacjach radiowych. Później jak zza kineskopu czarno-białego telewizora wyłaniają się słowa "Are you sight, you have seen..." i gitara akustyczna, jak na otwieracz z tej płyty przystało. Potem mocarny bas i perkusja. Ten utwór przoduje na płycie. Niesamowite partie gitarowe i mistrzostwo wokalne osiągnięte. Chórki nadają klimatu. Tekst genialny. Breakdown "Domini, domini - domini sancti..." rozwala mózg, trzęsie podłogą i rozwiewa grzywkę. Utwór ma tak niesamowitą energię i potencjał, że nie sposób go wyłączyć przed końcem. 11 minut epickiej muzyki. Pan perkusista znów udowadnia, że nie jest byle pukaczem, ale profesjonalnym muzykiem i do tego kreatywnym. Duet Weikath & Gerstner company wywołuje ciary na plecach. GENIUSZ.

Light The Universe - po 11-sto minutowej power metalowej burzy czas na utwór, w którym możemy usłyszeć duet Andi Deris i Candice Night. Przepiękny, anielski głos Candice dopełnia mistycznego klimatu. Teledysk stulecia. Solówka stulecia. Jeśli chodzi o solówkę - ta jest największą ze wszystkich na tym albumie. Nastrojowe gitary pod wokalami i przed wszystkim genialne partie wokalistów. Geniussss.

Do You Know What You're Fighting For? - szczerze nie wiem, skąd to się wzięło i czemu miało służyć, ale riffy ma świetne, potężnym uderzeniem wybudza z transu trwającego od solówki Szyszaka z Light The Universe aż do teraz. Całkiem dobry kawałek. Dobry wokal i perkusja. Jest nieźle. Czymamy poziom.

Come Alive - genialny duet gitary prowadzącej i rytmicznej, genialny duet gitary prowadzącej z wokalistą, genialne trio perkusja, bas i wokal. Ogólnie - świetny utwór, można się do tego trochę pobujać. Jest bardzo, bardzo dobrze.

The Shade in the Shadow - krótki i wydawałoby się niektórym, że wypełniacz. Nie, absolutnie. Riffy Saschy w refrenach choć proste, to chwytliwe jak diabli. Uwielbiam ten utwór i nic na to nie poradzę. Dat perkusja. Dat wokal. Dat riffy. Dat dudniący, choć ledwo słyszalny bas.

Get it Up - ten utwór mnie jakoś nie zawojował. Dobry, ale jakoś nie wkupił się w łaski. Fajny refren, fajny, i owszem. Ale po prostu nie dla mnie. Potężna perkusja, dobre, solówkowe riffy. Wokal jak zwykle na najwyższym poziomie. Rytm dobry, ogólnie utwór dobry.

My Life for One More Day - trochę chaotyczny, na początku nie byłam do niego przekonana. Ale solówki... jak na zamykacz przystało, solówki zwalają z nóg (pomijam fakt, że część solo z tej pieśni została chyba zapożyczona w solo z Are You Metal? bo brzmi niezmiernie podobnie). Chórki w refrenach nadają im większej siły, energii. Wokal... Zwrotki są świetne, mają świetny rytm. Co drugi wers kończy się wrzaskiem, ale ja akurat lubię Derisowe wrzaski. Kończymy płytę, a w uszach dudnią nam słowa "There's a chance for everyone" i "There's a key you have to find, and so will save mankind". Chwytliwe, a breakdowny panów gitarzystów - masterpiece. Kończymy na wysokim poziomie.

Może zanudzam, ale nie mam na siebie pomysłu. Źle się czuję. Miałam rysować dzisiaj te kompozycje i chyba żadnej nie narysuję. Masakra.

Ptasie Mleczko już zeżarłam, kark nawala po wczorajszym headbangowaniu (headbang kiedy jest się chorym to zły pomysł. Bardzo zły.), mandarynki są ale wstać nie mam siły... Tak mi się nudzi, że wczoraj już narysowałam toto i chyba dzisiaj jeszcze kogoś narysuję... Nie wiem po co, bo mi to zbytnio nie wychodzi, u Simone zwaliłam owal twarzy i przekrzywiłam usta... Ale cóż, poćwiczyć trzeba...

Iiidę. Raczej już nie wrócę. A przynajmniej byłby to wtedy rekord mojego skrobania w czasie jednego dnia.

~Tiga

P.S. - Obczajcie, plz :) Bo ładne :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz