poniedziałek, 7 stycznia 2013

No i jestem...

... z powrotem.

Długo mnie nie było, prawda?

Moje sarkazmy mnie przerażają, ale tylko czasami.

Te drugie często: albo ich nie dostrzegam, albo ich nie ma.

No więc, zabieramy się za recenzję. Dziś - Dance of Death, Iron Maiden, 2003. Skład - Dickinson, Murray, Gers, Smith, Harris, McBrain. Druga płyta z sześcioosobowym składem Irons, druga po powrocie synów marnotrawnych Bruce'a Dickinsona i Adriana Smitha. Druga z tercetem gitarowym; jak dla mnie, najlepsza nagrana przez 6-cioosobowe Maiden. Nie słuchałam jeszcze całego Brave New World... Ale i tak, dla mnie Dance to masterpiece.

Wildest Dreams - kapitaalny teledysk, kapitalny utwór. Dynamiczny otwieracz, świetny tekst. Bruce'owy wokal wydaje się jeszcze nie rozgrzany, ale i tak brzmi niesamowicie. Tercet gitarowy pokazuje się od razu ze swojej mocnej strony. Świetne riffy, perkusja. Basu nie słychać, ku chwale Jeża! Znaczy, nie to żebym nie lubiła pana Harrisa czy coś, ale jak go słabo słychać to przynajmniej nie zagłusza reszty, co mu się często zdarza. Co prawda od połowy utworu coraz bardziej go słychać, ale przynajmniej słychać też wszystko inne spod basu. Perkusja jak zwykle niesamowicie żywa, rozbudowana, genialna. Breakdown przed solo - mistrzostwo. Dreszzzzzcze!

Rainmaker - bardzo, ale to bardzo niedoceniony i odnoszę wrażenie, że wręcz nielubiany utwór. Teledysk dziwny ale nawet fajny, ale pozostaje daleko w tyle za Wildest Dreams czy From Here To Eternity (o Holy Smoke nie wspominając; uważam to za geniusz totalny), do tego zespół choć gra w "deszczu", magicznym sposobem ma suche ubrania i włosy. Ale okay, w świecie Maiden everythin' is possible. Genialne sola, riffy i wokal. Jest dobrze. Ja mam przede wszystkim sentyment do tego więc może nie jestem zbyt obiektywna, ale jak dla mnie jest okay.

No More Lies - geniusz. Geniusz tekstu, gitar, wokalu (przede wszystkim wokalu). Bruce pokazuje, że to jemu należy się tytuł najlepszego wokalisty heavy metalowego wszech czasów. I tu się zgodzę. Bas słychać bardzo dobrze, ale nie dudni zagłuszając resztę. Nastrojowa perkusja, kiedy wymaga mocnego uderzenia też je wykonuje. Epicki, jeden z trzech najlepszych tutaj, na tym krążku.

Montsegur - cóż, ten utwór jest cokolwiek dziwny. Bardzo dynamiczny, wręcz wesoły jeśli chodzi o gitary, a jednak ciąży nad słuchaczem jako opowieść o mrocznych czasach inkwizycji. Tekst nieco dziwny również, ale mi się podoba. Gitary, jak na Maiden przystało, świetne. Nie mam do czego się przyczepić. Air Raid Siren trochę pokwikuje i wyje do księżyca starym zwyczajem, ale też jest dobrze.

Dance of Death - mój najbardziej ukochany utwór Maiden i nic na to nie poradzę. Przez pierwsze 1,5 miesiąca posiadania go w komputerze nie chciałam się go tknąć. Od koleżanki dostałam ten utwór, Aces High i Run To The Hills - dwa ostatnie zawładnęły moimi uszami, myślami i wszystkim czym się dało, ale Dance ścierpieć nie mogłam. W końcu posłuchałam i dostałam nawału dreszczy przez 8 minut trwania tego kawałka. Pierwszy utwór, jaki w całości zagrałam na gitarze. Utwór, dzięki któremu mam tą płytę. Utwór dla mnie nie do przebicia; genialny, klimatyczny wokal, genialna, Gersowa kompozycja i nieziemskie gitary, tekst zwalający z nóg, perkusja i bas na najwyższym poziomie. Prostota riffów połączona z mistycyzmem, niesamowitym klimatem, atmosferą, której nic nie jest w stanie zakłócić. Ośmiominutowa, epicka opowieść na miarę Fear of the Dark, choć dla mnie znacznie lepsza. Przez osiem minut nie wiem, gdzie się znajduje moje ciało - dusza tańczy gdzieś, tam, w ciemności z umarłymi, w kręgu ognia, uczestnicząc w tym wszystkim, o czym opowiada podmiot. Padłam po tym i jeszcze nie mogę się podnieść. Najlepszy na płycie, najlepszy w całej historii Maiden.

Gates of Tomorrow - ten utwór wybudza mnie z transu. Do tego też mam niezmierny sentyment, ta piosenka pomogła mi w ukierunkowaniu planów na przyszłość. Niewymiernie dobry, Janickowy utwór, niesamowity tekst nawiązujący do klimatu płyty - obracamy się nadal wokół kosiarzy, umarłych, mistycyzmu ukrytego w śmierci, przeznaczenia, zaświatów i tego typu rzeczy. Świetne gitary, wokal, rytmika (bas ent perkusja). Dynamiczna, melodyjna, bardzo dobra.

New Frontier - i WYYYYLAAAATUJEEEEMYYYY z poookooojuuuu! Za pierwszym razem słuchając tego zostałam wydmuchana do sąsiedniego pomieszczenia za sprawą mocnego walnięcia. Tekst jest epicki, z lekka ateistyczny, stawiający wiele pytań, jakby to był histeryczny monolog umierającego człowieka albo człowieka, który zdaje sobie sprawę z czekającej nań w najbliższym czasie śmierci. Niesamowicie silny, genialne partie gitarowe. Wokal agresywny, konkretny, taki akuratni do tego typu silnych i przebojowych numerów.

Paschendale - mam spory problem z wypowiadaniem tego tytułu bądź jego pisaniem, ale tak czy inaczej - kolejne ośmiominutowe monstrum z bardzo rozbudowanymi partiami instrumentalnymi. Solówki, ogólnie gitary, niesamowita atmosfera - na pewno nie tak silna, jak ta w Dance of Death, ale równie silna co w Fear of the Dark. Człowiek ma dosłownie przed oczami historię ukazaną w tekście. Tekst jest niesamowity, świetnie pokazuje oblicze wojny. Geniusz. Perkusja Nicko chyba najbardziej w tym utworze z całej płyty, podtrzymuje atmosferę, gra dużą rolę.

Face in the Sand - kompozycja Adriana, co prawie że od razu powinno dać do zrozumienia, że jest mistrzostwem kunsztu gitarowego (jako, że pan Adrian jest jednym z najlepszych i jest perfekcjonistą) i jest potwornie melodyjne. Otóż, ta zasada tutaj, jak rzadko kiedy, idealnie pasuje - piękny wstęp, świetny tekst, genialne partie Nicko, dobrze wkomponowany bas. Genialnie wkomponowana harmonika. Nie umiem opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. Magia zaklęta w 6 minutach.

Age of Innocence - jeden z najlepszych tutaj. Niesamowity, magiczny. Dave napisał - znaczy będzie ciężko i melodyjnie. Tak jak Reincarnation of Benjamin Breeg tak i ten utwór jest bardzo melodyjny, a jednak w pewnym momencie bardzo agresywny, ciężki. Z tym, że Reincarnation w 80% jest potężnym utworem, tutaj tak naprawdę agresja heavy metalowego kawałka rozłożona jest pół na pół z melodyjnym czarem Dave'owych kompozycji. Geniusz po całości, z naciskiem na wokal, gitary i tekst.

Z resztą, czy na tej płycie jest jakiś "niegenialny" utwór? Bo ja takich wskazać nie mogę.

Journeyman - no i dotarliśmy do ostatniego, siedmiominutowego utworu. Całkowicie akustycznego utworu z delikatną perkusją i genialnymi partiami trzech gitar akustycznych. Wokal - geniusz overloaded. Spokojny, wyciszający nas po przygodzie z tą płytą kawałek. Refleksja w czasie jego trwania - "ja chcę jeszcze raz".

Stwierdzam, że uwielbiam tą płytę.

No, to lecę. Do zoubaczenia jutro. :)

~Tiga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz