wtorek, 5 lutego 2013

Pan Misiael się nie myli...

... czyli to i owo plus recenzja Prosto z Piekła.

Witajcie~

Po dłuższej przerwie bo internet strzelał fochy.

Więc tak. Wczoraj była depresja sięgająca Hadesu albo i niżej. Efekty są na ręce...

Ehh. Za to dzisiaj już lepiej. Pomijam fakt ciekawego biegania i w ogóle nieporozumień trzeciego stopnia... Nevermind. W każdym razie - od tygodnia delektuję się Straight Out of Hell i o tym głównie dzisiaj będzie, bo jestem jeszcze w stanie płytkiej depresji i gdybym pisała o czym innym, ten wpis ociekałby żalem, emo, depressive black metalem i innymi ciekawymi stanami psychicznymi.

 Pan Misiael czyli Michael Weikath - dla niewtajemniczonych: gitarzysta, tekściarz, kompozytor i nota bene niepodzielny wódz, założyciel i w ogóle super ważna persona w zespole pieśni ludowych Helloween - powiedział jakoś bodajże w październiku... *zaglądam do Metal Hammera, Młotek prawdę mi powie...* taak, jakoś w tych okolicach czasowych; powiedział, że "ta płyta skopie tyłki najbardziej leniwych słuchaczy". Uważam tą wypowiedź za niewymiernie trafną, oprócz szczerości do bólu - bowiem Straight Out of Hell doprawdy została stworzona w najgłębszych odmętach piekła. Płyta ma 13 ścieżek i godzinę długości - to już nasuwa skojarzenie, że jest
"szybciej i ciężej, niż na 7 Sinners" cytując pana Misiaela. Co prawda, o tym ciężej po samej długości się nie przekonamy. Wręcz przeciwnie - skoro szybciej, to powinno być lżej. Jakiż szok mnie ogarnął, kiedy włączyłam jedną z najcięższych i najszybszych kompozycji z Siedmiu Grzeszników po kilkakrotnym wysłuchaniu piekielnego krążka - i bum, nagle okazuje się, że 7 Sinners to powolna i wcale nie taka znowu potężna płyta. Na Where the Sinners Go jest wolno i ciężko, jeszcze w Are You Metal? i w Far in the Future. W Long Live the King jest hałaśliwie i szybko, ale hałas zagłusza potęgę gitar. Mogę więc własną krwią jak ten Twardowski podpisać się na cyrografie, iż ta płyta jest moim zdaniem najlepszą, jak dotąd, płytą Helloween. Wielu mówi "E, Dark Ride było lepsze" "Przy Jeździe po Ciemku ten krążek wymięka". A więc osobiście zamierzam bronić 16-stego studyjnego potwora Fanów Zupy z Dyni. Zrobił na mnie ogrooomne wrażenie. Już od dłuższego czasu miałam w posiadaniu najdłuższy chyba na płycie singiel "Nabataea" w jego właściwej, 7-mio minutowej długości (bowiem singlowa wersja jest wersją z teledysku i została perfidnie skrócona o przecudowny breakdown z anielskim wokalem Andiego). Razem z Soulem zachwycałam się tym utworem, ale po usłyszeniu pozostałych 14 (a tak tak, bo Tidzia równie perfidnie w końcu zamówiła sobie limitowaną edycję z dwiema dodatkowymi ścieżkami) padłam i nie mogę jeszcze pozbierać się z podłogi. Oprócz tego, że pan Misiael się zapowiedział, że będzie ciężko i szybko, to potem pan Deris - znów dla niewtajemniczonych: krzykacz, tekściarz, kompozytor, frontman, blond czupryna, chrypa, kwiki itepe; druga ważna persona w owym zespole - zapowiedział, że będzie weselej. Potwierdzam po usłyszeniu radosnego refrenu Markusowej (basista, tekściarz, kompozytor, tornado na scenie, założyciel) kompozycji o bardzo groźnym tytule "Straight Out of Hell". Państwo w Metal Hammerze mieli rację - fani wykrzyczą ten refren i ogólnie ten utwór na koncertach równie chętnie, co Future World czy Power.

A więc, do pracy, rodacy.

Płyta: z Piekła Rodem (Straight Out of Hell)
Wykonawca: Wesołe Dynie, Happyween (Helloween)
Rok: Obecny (2013)
Skład: Najlepszy (Deris, Weikath, Gerstner, Grosskopf, Loeble)

Nabataea - ah te Derisowe kompozycje z niesamowitymi tekstami. Gitara Saschy rozwala system, tak samo jak ogólni potężne walnięcie wydmuchujące słuchacza z pomieszczenia. Tak niepozornie się zaczyna, orientalnym riffem, a tu jebudu. Niesamowity i przekraczające wszelkie granice wokal (wreszcie! Andi ograniczył chrypę do okazjonalnych akcentów, chociaż pisków i wycia na tej płycie nie brakuje, również w tym kawałku). "Aaaa Nabataea!" niesamowicie wyśpiewane, genialnie zagrane przez gitarzystów - solówki powalają tak samo jak ciężar riffów, które po prostu dają z pięści w nos - i perkusistę. Pan Loeble chyba gary ma z tytanu, bo takiego nawalania jak na Straight jeszcze nie zaprezentował. Bas czasem okazjonalnie słychać, ale ogólnie to słychać wrzask, gary i gitary.

A no i byłabym zapomniała - teledysk. Cóż tu dużo mówić... Mogłabym oglądać w kółko.

World of War - no i od razu na dzień dobry utwór doktora Oe... Pestkera. Doktor Pestker specjalizuje się w dobrych tekstach i dobrych utworach, ale tu mi kopara opadła. Zacznijmy jednak od początku. Nabataea powoli cichnie, ucichła... wiedziałam, słuchając pierwszy raz, byłam PEWNA, że nastąpi epickie pieprznięcie, bo to jest oczywiste, w przypadku tak opiewanej jako ciężka płyty. Teleportacja do innego pomieszczenia następuje. Bardzo, bardzo mądry tekst, doskonale zaśpiewany, ciężkie i agresywne gitary, zero cenzury w kwestii nawalania po strunach. Szybko, gwałtownie, ciężko. Czego więcej chcieć? Nawet Markusa słychać, tam, na basie! Dudni sobie grzecznie w tle. Ale słychać go tylko jak gitary przyspieszają, w refrenie, a potem z breakdownie, kiedy Sascha popisuje się przed solo (inaczej nie umiem tego nazwać). Ogólnie jedna wielka power metalowa, łamana przed speed metalową, zawierucha.

Live Now! - Andi mówił, że ten utwór był na początku zbyt popowy, ale Sascha dołożył mocne gitary. Przypadkiem pan Pestker brzmi tu jak gitarzysta prowadzący Bon Jovi, ale mniejsza. Świetny tekst, wokal i bardzo pozytywny, krótki utwór. Zgadzam się z panem krzykaczem, ten utwór ma jakąś pozytywną wibrację, jest ciężki, ale mimo wszystko bardzo melodyjny, szczególnie refren z solówkowatym riffem Saschy. Usta same krzyczą Live now! Perkusja w tym miejscu gdzieś zaczęła mnie przerażać. Zachodzę w głowę, jak Dani to zrobił, że nie zdemolował swoich garnków w czasie nagrywania tego krążka. Markusa słychać!
Nope, nie przestanę, powtarzam po raz kolejny. Bo jestem fanką basistów w osobach Markusa, Steve'a Harrisa (przy czym dla mnie numerem jeden jest Harris, ale jeśli chodzi o pozytywną osobowość to chyba Markus) i rock in peace Cliff Burton. Ot, co.

Far From the Stars - trochę mi zeszło, zanim się przekonałam do tego, bo choć Markusowe, choć dobry tekst i dobre gitary, to jakoś wydało mi się zbyt chaotyczne. Doprawdy, jest szybko i może ździebko bez przemyślenia w intro i refrenie, ale zwrotka bije wszystko na głowę jeśli chodzi o gitary. No i wokal. Ale to chyba będę pomijać, bo ja mam słabość do pana Derisa, a poza tym on i tak jest genialnym wokalistą. DAT SOLOS! Czy jest na sali lekarz? Po solówkach leżę.

Burning Sun - Geniusz. Absolutny. Leżę po tekście, gitarach, solówkach, wrzaskach, kwikach, śpiewie, perkusji (Dani, spokooojnie, bo rozwalisz te gary!) i breakdownach. Dawno nie słyszałam tak dobrego wykorzystania klawiszy u Weenów. Bas nawet słychać. Solówka Weika = geniusz. Chociaż sobie Pan Weikath trochę na tym albumie odpuścił. Na Sinnersach chyba było lepiej w kwestii solówek, a na Gambling to już w ogóle. Przejście solo do epickiego breakdownu sprzed refrenu - love it. Leżę i nie mogę wstać.

Waiting For The Thunder - well, Derisowa zasadzka. Jak z If I Could Fly - niepozornie zaczynający się, bo pianinem, utwór, a tu nagle sruuuuu i mamy drugie If I Could... Z tym, że 666 razy lepiej zaśpiewane i zagrane, perkusja w przeciwieństwie do If I Could Fly należy do właściwego człowieka. Gitary są tu lepsze, przede wszystkim nie zagłuszają bezmyślnie wszystkiego dookoła, riff bardziej skomplikowany, chociaż ...and Justice for All to to nie jest jeśli chodzi o technikę. Krótkie i treściwe solo. Bas... Not sure, if to co tam dudni to bas czy potężna rytmika Weikatha... Chórki Saschy, yayz!

Hold Me in Your Arms - nuuumerr jeedeeen~ Najlepszy, najbardziej epicki i wzruszający na tym krążku i najlepsza ballada Helloweenu ever. Saschowa pieśń bije na głowę Forever and One Derisa czy Don't Stop Being Crazy *nota bene też Derisa*, choć do tego drugiego z początku wydało mi się ździebko podobne. Tekst bije wszystko na głowę. Nastrojowa jak cholera perkusja, wokal przyprawia o dreszcze, jest w ogóle odmaterializowany i nie z tego świata. BAS! Bas dodaje tu niesamowitego klimatu, tak samo jak to pianino i gitara akustyczna. Piękne i klimatyczne solo, chociaż bardzo krótkie i proste. Ostatnie dwa wersy zaśpiewane pod koniec, wydawałoby się trochę wcześniej, że to już koniec, a tu te słowa "I need your guardian hand my bride, till the end of my whole life". Najpiękniejsza ballada Helloweenu, nawet śmiałabym twierdzić, że jedna z najlepszych w ogóle.
Nie bez powodu ta płyta dostała najwyższe w historii zespołu noty na listach przebojów...

Wanna Be God - I WYLATUJEEEMYYY Z POKOJU! Dani i wokal Andiego, nic więcej przez 1:40 z 2 minut. Kawałek zadedykowany Frieddiemu Mercuremu, powstał przez przypadek i przypadkiem nawiązuje do We Will Rock You Queen. Dani - jesteś bogiem perkusji i zdania nie zmienię.

Straight Out of Hell - piekielnie... wesoła i diabelsko... chwytliwa. Słowa same wypływają z ust. Niesamowicie melodyjne. Przy tym ciężkie i genialnie wkomponowane klawisze. Gitary są jak już napisałam ciężkie, co nie zmienia faktu, że nie zagłuszają, jest trochę w stylu starszego, weselszego Ween. Zaśpiewane tak nieziemsko... Bas słychać, perkusja jeszcze podkreśla ten wesoły rytm. Ogólnie, jest straszliwie zabawnie, miło i fajnie, chociaż okładka i tytuł płyty / pieśni sugerują co innego. Najlepsze tutaj jest jednak niepodzielnie solo Misiaela. Zjeeeżdżaaamyyy po gryfieeee~

Asshole
- przester i riffy sięgają kotła w piekle, chrypa na miejscu, ale bez przesady. Świetnie zaśpiewane i zagrane, z tym, że słownictwo w refrenie faktycznie jest... dosadne. Tak czy inaczej nie zmienia to faktu, że choć dosadne, to ogólnie tekst jest bardzo aktualny... Solooo~ Pestkerowa kompozycja to i solo musi być dobre. Perkusja zrzuca buty z nóg i wygania je do szafki. Bas... well, za ciężkie gitary, żeby bas było słychać...

Years - Weikathowa kompozycja, tak jak Burning Sun. Z tym, że to już jest ewidentne dzieło Majkelowego lenistwa... Nie, nie jest źle. Przeciwnie, jest dobrze. Bardzo. Bas słychać. Perkusja dobra, wokal. Gitary też. Chodzi tylko o to, że Weiki z czystego chyba lenistwa poszedł w styl starego Helloween, dał trochę harmoniki, klawiszy, wziął chochlę i wymieszał wszystko razem w kotle *tym z okładki Better Than Raw oczywiście..*, potem dodał szczyptę chórków kolegi solowego wymiatacza i powstał takowy wywar. Dobre gitary w zwrotkach, takie typowo Dyniowe. Ale mógł się pan Weikath, bądź co bądź, bardziej postarać. Chyba, że całą wenę stracił przy Burning Sun, to wybaczam.

Make Fire Catch The Fly - Soulowi się nie podoba, a mi bardzo. Jest ostro, dynamicznie, geniusz wokalu osiągnięty, tekst przypomina mi nieco przemyślenia muchy przed wleceniem do lampki nocnej, ale mniejsza. Perkusja jest czynnie maltretowana. Świetne gitary i breakdown, ale breakdown przede wszystkim ze względu na wokal... Ta pieśń jest pokazem siły pana Derisa. Wrzaski, krzyki i kwiki, everythin mile widziane. Solo dobre, a jakże! Pan Pestker gra tylko dobre solówki. Fireeee!

Church Breaks Down - zamykacz godny Far in the Future, choć nie aż tak epicki. Tutaj z Far... porównywałabym tego potwora robiącego za otwieracz. Ale to jest godny następca, bo jest dobrze. Szczególnie jeśli idzie o perkusję, wokal. Gitary też dobre, ofkors. Ale chyba nie tak dobre jak w Far in the Future. Jednak nie można odmówić, że jest ciężko, czasem szybko, melodyjnie. Dat solo... Dat chór... Kończymy na poziomie.

Tak więc ocena ogólna płyty: Geniusz.


Well, dopisałabym jeszcze Another Shot of Life
, bo druga z bonusowych ścieżek to, poświęcona zmarłemu klawiszowcowi Deep Purple, Jonowi Lordowi, wersja Burning Sun z Hammondem zamiast jednej z gitar. Ale... mi się nie chce. Może innym razem~

To ja znikam. Życzę dobrej nocy i żeby nikogo nie złapała taka deprecha jak mnie wczoraj.

~Tiga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz